niedziela, 21 października 2012

DEEP PURPLE - Bananas


Nazwa zespołu: DEEP PURPLE

Tytuł płyty: Bananas

Utwory: House Of Pain; Sun Goes Down; Haunted; Razzle Dazzle; Silver Tongue; Walk On; Picture Of Innocence; I Got Your Number; Never A Word; Bananas; Doing It Tonight; Contact Lost

Wykonawcy: Ian Gillan – wokal; Roger Glover – gitara basowa; Ian Paice – instrumenty perkusyjne; Steve Morse – gitary; Don Airey – instrumenty klawiszowe

Wydawca: EMI

Rok wydania: 2003

Bananas” to siedemnasty album studyjny Deep Purple. Jest to płyta nieco kontrowersyjna a złożyło się na to kilka przyczyn. To pierwszy album po odejściu ze składu klawiszowca i współzałożyciela zespołu Jona Lorda. Producentem tej płyty został Michael Bradford – facet bardziej kojarzony z muzyką pop (współpracował np. z Madonną). Wreszcie sam tytuł i okładka niektórym fanom wydały się kretyńskie, choć nie brakowało i takich którym wywołały banana na twarzy (niżej podpisany do tej grupy się zalicza).

Już pierwszy na „Bananas” numer „House Of Pain” to niespodzianka. Klasycznie purplowski kawałek, który mógłby się znaleźć np. na albumie „Machine Head” z 1972 roku (choć raczej nie błyszczałby tam), napisał… niby popowy producent Michael Bradford. Uściślając jest on odpowiedzialny za muzykę, bo tekst to już sprawka Gillana. Następna niespodzianka to utwór „Haunted” gdzie gościnnie zaśpiewała Beth Hart a partię symczków zaaranżował wiolonczelista Paul Buckmaster (współpracował m.in. z Eltonem Johnem czy Davidem Bowie). Piosenka ta bez trudu przeszłaby np. na festiwalu w Sopocie i jest tak zwyczajna, że jak na Deep Purple wręcz niezwykła, co nie zmienia faktu, że przyjemnie się jej słucha. Zaskakujący jest także „Walk On” gdzie Purple brzmią jak bluesmani. Do tego kawałka najdłużej nie mogłem się przekonać, ale słuchając go wyobraziłem sobie, że jadę nocą przez jakieś teksańskie totalne zadupie i wreszcie zaskoczył.

Chociaż niespodzianki mogą być miłe to jednak najlepszymi na „Bananas” utworami są te które powstały gdy w zespole był jeszcze Jon Lord. W tej ocenie nie kieruję się sentymentem. Najpierw wypunktowałem sobie cacuszka a potem sprawdziłem we wkładce, kto je stworzył. Poza tym uważam, że Don Airey w roli nowego klawiszowca sprawdził się rewelacyjnie. Ale do rzeczy: „Picture Of Innocence” ma jazzujący wstęp, kapitalne kołysanie, świetne klawiszowe plamy Airy’ego, zwrotkę luzacką, mostek wzmacniający i refren już na pełnej mocy. Następny highlight to „I Got Your Number” gdzie ponownie już sam wstęp robi wrażenie. Można by go zaaranżować dla jakiegoś jazzowego big bandu. Dalsze części też są świetne a sprawność zespołu w ciekawym przechodzeniu do solówek i w powracaniu z nich jest niesamowita.

Za bardzo dobre utwory można uznać także wyróżniający się świetnym drivem „Silver Tongue”, nastrojowy „Never A Word” czy szalony i zawierający super pojedynek gitarowo – klawiszowy, utwór tytułowy. Muszę też wspomnieć, że „Contact Lost” – miniatura zamykająca album, to utwór w swej formie symboliczny. Poświęcono go pamięci ofiar katastrofy wahadłowca Columbia. Najważniejszymi jednak cechami płyty „Bananas” są luz i radość z grania słyszane prawie na każdym kroku. Zostały one wzmocnione brzmieniem, może niezbyt dopieszczonym, ale za to uwypuklającym charakter utworów po których słychać, że powstały w dużej mierze z jamowania.

Dla niektórych słuchaczy album „Bananas” ze swoją okładką i tytułem może być trochę irytujący, ale wyobraźcie sobie następujący scenariusz: Purple pozazdrościli Santanie sukcesu w nowym tysiącleciu. Kręcą więc wideo do najbardziej pokrewnego jego stylowi kawałka „Doing It Tonight”. W środkowej części utworu rapuje jakiś kolo ze złotym łańcuchem a przez większość klipu Gillan wodzi wzrokiem za skąpo odzianymi foczkami. Horror polskiego fana rocka cierpiącego i mesjanistycznego, dla którego „Child In Time” to utwór wszechczasów? Być może, ale kto wie co by się stało po takim zabiegu. Nie ma się co krzywić, że Głęboka Purpura nagrała „Banany”. Warto natomiast wrzucić na luz – do czego album ten świetnie się nadaje.

piątek, 5 października 2012

THE BRONX CASKET CO. - Hellectric


Nazwa zespołu: THE BRONX CASKET CO.

Tytuł płyty: Hellectric

Utwory: Little Dead Girl; Everything I Got; Dream Of Angels; Sherimoon; Bleed Wih Me; Motorcrypt; Let My People Go; Free Bird; In My Skin; Can’t Stop the Rain; Mortician’s Lullaby; Live For Death

Wykonawcy: SpY – wokal; Jack Frost – gitary; Tim Mallare – instrumenty perkusyjne; Charlie Calv – instrumenty klawiszowe; D.D. Verni – gitary, wokal.

Wydawca: Regain Records

Rok wydania: 2004

The Bronx Casket Co. jest pobocznym projektem D.D. Verniego – basisty thrashowego Overkill. Często twórcy tego typu zespołów bronią ich przed określeniami typu: poboczny, ale D.D. w jednym z wywiadów przyznał wprost, że w The Bronx Casket Co. podoba się mu ten mniej zobowiązujący charakter działalności. Kapela nie promuje swojej muzyki na trasach koncertowych i nie pcha się do mediów drzwiami i oknami albo skandalami. Kto wie, może są nawet jacyś fani Overkill, którzy nie zdają sobie sprawy z istnienia The Bronx Casket Co.?

Hellectric” jest chyba najłatwiej dostępną płytą tego projektu w Polsce. Album ten wypełnia dwanaście kawałków osadzonych w klimacie metalu gotyckiego. Podobnie jak w swojej macierzystej kapeli tak i tu D.D. Verni jest głównym twórcą muzyki. Dodatkowo zajął się również pisaniem tekstów. Są tu dwa wyjątki: tekst do piosenki „Live For Death” napisał wokalista SpY (znany też jako Myke Hideous) a utwór „Free Bird” to przeróbka klasyka z repertuaru Lynyrd Skynyrd. Na domiar dobrego D.D. w niektórych kawałkach przejął rolę głównego wokalisty oraz zarejestrował gitary.

Muzyka na płycie „Hellectric” brzmi mniej więcej jak skrzyżowanie Overkill z okresu takich albumów jak „Killbox 13 czy „ReliXIV” ze stylem Type’O’Negative. Za Overkillem przemawia brzmienie gitar i bębnów (gra tu Tim Mallare wieloletni bębniarz thrasherów z New Jersey) oraz niektóre riffy, co szczególnie słychać w utworze „In My Skin”. Type’owe są natomiast przede wszystkim klawisze, które przejęły rolę budowniczego klimatu muzyki. Bywa, że zespół zbliża się do estetyki kapeli Petera Steela naprawdę blisko, np. w numerze „Dream Of Angels”. Jednak The Bronx Casket Co. nie intryguje szalonymi zmianami w obrębie pojedynczego utworu, tak jak robili to Type’O’Negative. Tutaj piosenki są bardziej przewidywalne. Są też łatwo przyswajalne. Szczególnie otwierający album kawałek „Little Dead Girl” wpadnie w uszy wielu słuchaczom: od przeżywających pierwszą miesiączkę fanek HIMa, do stetryczałych dziadów jarających się The Cult.

Można by się pokusić o stwierdzenie, że The Bronx Casket Co. to przede wszystkim ciekawostka dla fanów twórczości D.D. Verniego, ale nie byłoby to sprawiedliwe. Chociaż są na tym albumie piosenki średnio udane (szczególnie trzy ostatnie) to bardzo dobrych utworów również nie brakuje. Pierwsze sześć kawałków ma to coś co sprawia, że do zakopconej knajpy gdzieś w dawnej piwnicy starego miasta pasują jak ulał. Z tej szóstki wyróżnia się jedyny instrumentalny numer: „Motorcrypt”, który brzmi jak soundtrack do wjazdu Hell’s Angels na cmentarz. Ciekawie wyszła przeróbka „Free Bird” w której – tu kolejny overkillowy trop – na gitarze akustycznej zagrał Dave Linsk. Znany m.in. z Seven Witches Jack Frost nie próbował nawiązać nawet do znakomitego sola gitary znanego z oryginalnego wykonania Lynyrd Skynyrd. Zamiast tego Charlie Calv na klawiszach nadał nowego, nieco upiornego, blasku temu utworowi.

To, że na „Hellectric” obowiązki wokalisty podzielono między trzy osoby, nie rozkruszyło dokumentnie spójności materiału. Można jednak odnieść wrażenie, że SpY sprawdza się szczególnie w utworach bardziej melancholijnych a D.D. ma w głosie trochę diabelskiego złośliwego uśmieszku (brawurowo zaśpiewał w „Sherimoon”). Jest jeszcze gościnnie występująca Mary Jacobsen, która zaśpiewała w „Mortician’s Lullaby” – najsłabszym na płycie utworze. Zeppelinom takie numery wychodziły o niebo lepiej.

Całkiem fajny jest ten motoryczny gothic metal w wykonaniu The Bronx Casket Co. Przyjemnie się go słucha. Jest to muza z przymrużeniem oka (szczególnie w piosenkach zaśpiewanych przez D.D. Verniego). Być może spodoba się głównie ludziom, którzy na widok porwanych przez wicher jesiennych liści, pomyślą: „ale czad”. Ci którzy się szczególnie takim widokiem wzruszają chyba nie łykną Casketa. Choć, kto wie?