Nazwa
zespołu: VENOMOUS MAXIMUS
Tytuł płyty:
Beg Upon The Light
Utwory: Funeral
Queen; Path Of Doom; Give Up The Witch; Father Time; Dream Again (Hellenbach);
Moonchild; Battle For The Cross; Venomous Maximus; Mothers Milk; Hell’s Heroes
Wykonawcy: Bongo B. Brungardt – instrumenty perkusyjne; C.
Bakka Larson – gitara; G. Lee Higgins – wokale, gitara; T. Biles – gitara
basowa
Wydawca: Occulture Records
Rok wydania: 2012
Roku pańskiego MMXII na świat przyszedł
album „Beg Upon The Light”. Zrodził
go czteroosobowy twór noszący miano Venomous Maximus. To debiutancki długograj tego
bandu. Krążek nagrano w studiu Origin Sound zlokalizowanym w rodzinnym mieście
kapeli Houston. Chociaż Venomous Maximus są ze Space City, to ich muzyka żadną
wyprawą po Mlecznej Drodze nie jest. To dźwięki dla tych, którym serduszka
mocniej biją, gdy ktoś im śpiewa coś w rodzaju „zejdź w dół, wstąp do piekła!”.
Muzyka Venomous Maximus to
ogólnie rzecz biorąc mieszanka klasycznego heavy metalu, stonera i doom metalu.
Mógłbym napisać, że jest ona bardzo umiejętnie przyrządzona, ale to by
sugerowało jakieś szczególne umiejętności muzyków tej kapeli. Tymczasem
słychać, że ta mieszanka jest bardziej intuicyjna i, jakkolwiek dwuznacznie by
to nie zabrzmiało, z trzewi muzyków płynąca. Bez wątpienia Gregg Higgins i jego
kumple dobrze czują się w tak mrocznej i wilgotnej materii dźwiękowej. Z
dodatkami w postaci klawiszy, skrzypiec, damskiego głosu czy odgłosów syreny
alarmowej, czeluści piekielnych itd. nie przedawkowali i bardzo dobrze, bo
dzięki temu smakują one wyjątkowo. Do instrumentów, które hulają bez zbędnego
składu i ładu dochodzi wokal Gregga Higginsa, który jest znakiem rozpoznawczym
tej kapeli. Wokalista to coś pomiędzy Thomasem G. Warriorem (obecnie Triptykon)
z awangardowego oblicza Celtic Frost a Zladko Vladcikiem słynącym z takich
youtubeowych hiciorów jak „I am Antipope”.
Dźwiękom z higginsowej paszczy płynącym bliżej w zasadzie do jakiegoś
teatralnego rocka gotyckiego niż klasycznego heavy metalu czy stonera. Jednych
będzie ten śpiew fascynował, innych odrzucał a jeszcze innych śmieszył. Taki to
już urok wyrazistych wokalistów w metalu od Glena Bentona po Kinga Diamonda.
Czy zastanawialiście się kiedyś,
co by było z Kmicicem, gdyby Oleńka go nie uratowała chwilę po tym, jak już na
całego wdepnął w ciemną stronę mocy wypowiadając pamiętne słowa „Diabli po mą duszę? …dobrze”? Może
nosiłby teraz w czeluściach t-shirt Venomous Maximus, bo jego osmolona i
zakrwawiona gęba to odzwierciedlenie brzmienia tej kapeli. Gitarzyści ładują
zajebiaszcze riffy, które nic nowego do sztuki gitarowej nie wnoszą, ale
również jakimś cudem przeterminowaniu nie podlegają. Tylko jeden moment jest
kiepski, a mianowicie spieprzone solo w „Battle
For The Cross”. Gdyby bardziej nawiązywało do położonego na nim wokalu
miałoby sens, a tak… kicha. Bas lezie po ścieżce wytyczonej przez gitary, ale
od święta fajnie zagęści tło. Bębny walą stęchlizną. W porównaniu ze
współczesnym standardem to centrala Bongo brzmi jak łupanie kapciem o grubej
podeszwie w belzebubowe brzucho.
W klimat wprowadza intro „Funeral Queen” z niepokojącymi organami.
W ogóle to Venomous Maximus mają niezwykłego czuja do tego jak rozpoczynać
swoje utwory. Praktycznie każdy numer ma co najmniej dobry wstęp. Trzeba
przyznać, że bardzo to ułatwia odbiór i wczucie się w atmosferę ich grania. Świetnie
sprawdzają się krótkie utwory przerywniki („Father
Time” i „Mothers Milk” z
upiornymi skrzypcami) w których słuchacz może nieco odpocząć. Z normalnej jazdy
Venomous Maximus szczególnie udane są: wpadający w ucho „Path Of Doom” do którego zrobiono wideoklip, bujający „Give Up The Witch”, ciekawie zbudowany (mimo
źle dopasowanego sola) „Battle For The
Cross”, oraz „Venomous Maximus”
gdzie już same początkowe okrzyki wokalisty stają się kultowe od pierwszego
usłyszenia. Jest tu też trochę wpływów Iron Maiden a kopyto samo zaczyna tupać
jak się tego numeru słucha.
Do pełni beznadziejnego szczęścia i tego by kombatanci kawalerii Szatana
czy inni bohaterowie piekła (patrz ostatni utwór na albumie) nucili sobie
fragmenty z muzyki Venomous Maximus,
brakuje jedynie kilku bardziej śpiewnych refrenów. Takich, które publika na
koncertach podchwyci niczym zachłanna baba z Radomia napoje na przedświątecznej
imprezie. Całą resztę już mają: odpowiednie brzmienie, świetne riffy,
pierwiastek chaosu dodający autentyczności, wyróżniającego się wokalistę,
czarujący urok undergroundowego wyziewu oraz image: od okładki po wygląd muzykantów
spod ciemnej gwiazdy. „Beg Upon The Light”
polecam wszystkim romantykom ze zwiększoną zawartością siarki we krwi i
wrażliwym na dźwiękową smołę.