piątek, 15 marca 2013

VENOMOUS MAXIMUS - Beg Upon The Light



Nazwa zespołu: VENOMOUS MAXIMUS

Tytuł płyty: Beg Upon The Light

Utwory: Funeral Queen; Path Of Doom; Give Up The Witch; Father Time; Dream Again (Hellenbach); Moonchild; Battle For The Cross; Venomous Maximus; Mothers Milk; Hell’s Heroes

Wykonawcy: Bongo B. Brungardt – instrumenty perkusyjne; C. Bakka Larson – gitara; G. Lee Higgins – wokale, gitara; T. Biles – gitara basowa

Wydawca: Occulture Records

Rok wydania: 2012

Roku pańskiego MMXII na świat przyszedł album „Beg Upon The Light”. Zrodził go czteroosobowy twór noszący miano Venomous Maximus. To debiutancki długograj tego bandu. Krążek nagrano w studiu Origin Sound zlokalizowanym w rodzinnym mieście kapeli Houston. Chociaż Venomous Maximus są ze Space City, to ich muzyka żadną wyprawą po Mlecznej Drodze nie jest. To dźwięki dla tych, którym serduszka mocniej biją, gdy ktoś im śpiewa coś w rodzaju „zejdź w dół, wstąp do piekła!”.

Muzyka Venomous Maximus to ogólnie rzecz biorąc mieszanka klasycznego heavy metalu, stonera i doom metalu. Mógłbym napisać, że jest ona bardzo umiejętnie przyrządzona, ale to by sugerowało jakieś szczególne umiejętności muzyków tej kapeli. Tymczasem słychać, że ta mieszanka jest bardziej intuicyjna i, jakkolwiek dwuznacznie by to nie zabrzmiało, z trzewi muzyków płynąca. Bez wątpienia Gregg Higgins i jego kumple dobrze czują się w tak mrocznej i wilgotnej materii dźwiękowej. Z dodatkami w postaci klawiszy, skrzypiec, damskiego głosu czy odgłosów syreny alarmowej, czeluści piekielnych itd. nie przedawkowali i bardzo dobrze, bo dzięki temu smakują one wyjątkowo. Do instrumentów, które hulają bez zbędnego składu i ładu dochodzi wokal Gregga Higginsa, który jest znakiem rozpoznawczym tej kapeli. Wokalista to coś pomiędzy Thomasem G. Warriorem (obecnie Triptykon) z awangardowego oblicza Celtic Frost a Zladko Vladcikiem słynącym z takich youtubeowych hiciorów jak „I am Antipope”. Dźwiękom z higginsowej paszczy płynącym bliżej w zasadzie do jakiegoś teatralnego rocka gotyckiego niż klasycznego heavy metalu czy stonera. Jednych będzie ten śpiew fascynował, innych odrzucał a jeszcze innych śmieszył. Taki to już urok wyrazistych wokalistów w metalu od Glena Bentona po Kinga Diamonda.

Czy zastanawialiście się kiedyś, co by było z Kmicicem, gdyby Oleńka go nie uratowała chwilę po tym, jak już na całego wdepnął w ciemną stronę mocy wypowiadając pamiętne słowa „Diabli po mą duszę? …dobrze”? Może nosiłby teraz w czeluściach t-shirt Venomous Maximus, bo jego osmolona i zakrwawiona gęba to odzwierciedlenie brzmienia tej kapeli. Gitarzyści ładują zajebiaszcze riffy, które nic nowego do sztuki gitarowej nie wnoszą, ale również jakimś cudem przeterminowaniu nie podlegają. Tylko jeden moment jest kiepski, a mianowicie spieprzone solo w „Battle For The Cross”. Gdyby bardziej nawiązywało do położonego na nim wokalu miałoby sens, a tak… kicha. Bas lezie po ścieżce wytyczonej przez gitary, ale od święta fajnie zagęści tło. Bębny walą stęchlizną. W porównaniu ze współczesnym standardem to centrala Bongo brzmi jak łupanie kapciem o grubej podeszwie w belzebubowe brzucho.

W klimat wprowadza intro „Funeral Queen” z niepokojącymi organami. W ogóle to Venomous Maximus mają niezwykłego czuja do tego jak rozpoczynać swoje utwory. Praktycznie każdy numer ma co najmniej dobry wstęp. Trzeba przyznać, że bardzo to ułatwia odbiór i wczucie się w atmosferę ich grania. Świetnie sprawdzają się krótkie utwory przerywniki („Father Time” i „Mothers Milk” z upiornymi skrzypcami) w których słuchacz może nieco odpocząć. Z normalnej jazdy Venomous Maximus szczególnie udane są: wpadający w ucho „Path Of Doom” do którego zrobiono wideoklip, bujający „Give Up The Witch”, ciekawie zbudowany (mimo źle dopasowanego sola) „Battle For The Cross”, oraz „Venomous Maximus” gdzie już same początkowe okrzyki wokalisty stają się kultowe od pierwszego usłyszenia. Jest tu też trochę wpływów Iron Maiden a kopyto samo zaczyna tupać jak się tego numeru słucha.

Do pełni beznadziejnego szczęścia i tego by kombatanci kawalerii Szatana czy inni bohaterowie piekła (patrz ostatni utwór na albumie) nucili sobie fragmenty z muzyki  Venomous Maximus, brakuje jedynie kilku bardziej śpiewnych refrenów. Takich, które publika na koncertach podchwyci niczym zachłanna baba z Radomia napoje na przedświątecznej imprezie. Całą resztę już mają: odpowiednie brzmienie, świetne riffy, pierwiastek chaosu dodający autentyczności, wyróżniającego się wokalistę, czarujący urok undergroundowego wyziewu oraz image: od okładki po wygląd muzykantów spod ciemnej gwiazdy. „Beg Upon The Light” polecam wszystkim romantykom ze zwiększoną zawartością siarki we krwi i wrażliwym na dźwiękową smołę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz