niedziela, 31 sierpnia 2014

BLACK DUST - Black Dust (demo)

Nazwa zespołu: BLACK DUST

Tytuł płyty: Black Dust (demo)

Utwory: Cień; Schody; Cichy głos; Dolina; Ostatni sen

Wykonawcy: Krzysztof Labut – wokal; Tymek Oleniacz – gitara; Szymon Kontra – klawisze; Szymon Szepelak – bas; Jonasz Kubaszczyk - perkusja

Wydawca: Black Dust

Rok wydania: 2013

Są na tym świecie rzeczy, które mimo zmieniających się trendów, rozwoju technologicznego itd., zawsze znajdą swoich fanów, odbiorców czy konsumentów. Dobre piwo, walki bokserskie, jeździectwo, szydełkowanie … oraz rock mocno w bluesie zakorzeniony. Takiego rocka gra, na razie mało znana, grupa z Krosna o nazwie Black Dust i właśnie w łapy trafiła mi ich debiutancka EP-ka demem będąca.

Black Dust wydawać się może nazwą oklepaną, ale nie mogłem sobie przypomnieć innej kapeli, która tak by się nazywała. Poszperałem w necie i znalazłem nieistniejącą już grupę z Francji o takiej nazwie i jakichś niemieckich młóckarzy, ale nie są to jakieś znaczące ekipy. Szperałem dalej i się dowiedziałem, że black dust to slangowe określenie na sproszkowaną fencyklidynę – psychodeliczną substancję psychoaktywną. Nie wiem czy to od niej chłopaki z Krosna wzięli nazwę, ale wątpię bo psychodelii w ich muzie nie jest zbyt wiele.

Jak na demo kapeli z krwi i kości grającej rocka (czasem w wersji hard) z mocnymi wpływami bluesa i nieco mniejszymi funku, to materiał ten brzmi całkiem dobrze. Instrumentaliści nie są jakoś cudownie uzdolnionymi wymiataczami, ale jako kolektyw radzą sobie nieźle. Tymek Oleniacz to gitarzysta czujący bluesa, klawiszowiec Szymon Kontra fajnie bawi się barwami, pałker Jonasz Kubaszczyk wprawia słuchacza w gibanie. Jedynie gra Szymona Szepelaka na basie, najczęściej ograniczająca się do dublowania linii gitary czy klawiszy, zbytnio grzeszy nudą. Na pewno sporym atutem zespołu jest barwa głosu Krzyśka Labuta. Głęboka, ale przybrudzona – ogólnie rzecz biorąc zajebista. Wokaliście brakuje tylko większego poczucia wolności w podejściu do linii melodycznych. Zważywszy, że jest bluesrockowym śpiewakiem, to rzadko się nimi bawi rozciągając je albo przyprawiając dodatkami potęgującymi emocje. Jeszcze nie ma tego, co słychać w nagraniach Ryśka Riedla czy Paula Rodgersa. Wierzę jednak, że to przyjdzie z czasem. Jeszcze dwa rozwody, trzy detoksy, pięć eksmisji i gość będzie wielki (żartuję oczywiście, ale wiadomo o co chodzi).

Najlepsze w graniu Black Dust jest to, że ich piosenki to nie jakieś bułeczki na schematach wypieczone. Krośnianie Ameryki może nie odkrywają, ale potrafią robić ciekawe i wpadające w ucho piosenki przy których niekiedy można pohulać a niekiedy człowiek się wzruszy. Bardzo dobrze, że teksty są po polsku a Krzysiek najczęściej śpiewa tak, że pasuje to do ich treści. Na minus wyróżnia się tylko utwór “Cichy głos” gdzie wokal jest za mało desperacki z perspektywy tekstu. Reszta kawałków wypada już lepiej, szczególnie: naturalnie rozwijający się “Ostatni sen” z kapitalnym, symbolicznie urwanym zakończeniem oraz “Schody” - świetny rasowy numer jakiego nie powstydziłyby się najbardziej uznane zespoły.

Muszę przyznać, że karteczka (ten kto zamówił CD wie o czym mowa), którą zespół dołączył do płyty miło połechtała moją próżność słuchacza, ale i bez tego szczerze polecam sprawdzić ten materiał Black Dust wszystkim fanom rocka przesiąkniętego bluesem. Czekam na następne nagrania tej kapeli. Intuicja mi mówi, że warto.

sobota, 2 sierpnia 2014

LEPROUS - Coal

Nazwa zespołu: LEPROUS

Tytuł płyty: Coal

Utwory: Foe; Chronic; Coal, The Cloak; The Valley; Salt; Echo; Contaminate Me

Wykonawcy: Einar Solberg – wokal, syntezatory, fortepian; Tor Oddmund Suhrke - gitara; Rein Blomquist – gitara basowa; Øystein Landsverk - gitara; Tobias Ørnes Andersen – instrumenty perkusyjne

Wydawca: InsideOut

Rok wydania: 2013

Wiosną 2013 roku zespół Leprous wydał swój trzeci album długogrający, który został zatytułowany „Coal”. Po tym jak usłyszałem jego zwiastun w postaci „The Cloak” (do którego nakręcono klip) podchodziłem do tej płyty jak pies do jeża. Wrażenie, że zespół który dotychczas powalał swą witalnością i rozbrykaniem, postarzał się w dwa lata o dekadę, nie chciało się odczepić.

Z tą muzyką jest jak z chodzeniem po jaskini czy zapomnianej kopalni. Wleziesz tam, chociaż wiesz, jak łatwo stracić orientację: katoryj cias, wo ich bin. Jest na tym albumie mnóstwo miejsc gdzie Leprous tak grają że jak się człowiek skupia na danym fragmencie to traci perspektywę całego utworu. Numer “The Valley” niech będzie przykładem. Ciekawym jest, jak zmyślnie Norwegowie wywijają się z konwencji rockowej piosenki. Posłuchajcie utworu “Chronic”. Leprous najpierw jadą motorycznie, ale Einar śpiewa zajebiaszczo-ubolewaszczo. Tam gdzie teoretycznie powinien być drugi refren wchodzi riff w którym gitary brzmią jak wiolonczele na sterydach i zaczyna się statku kosmicznego start... o żeż kurwa są zakłócenia, uwaga uwaga … toniemy, czy unosimy się bo grawitacja przestała działać? Kto tak gra? No kto? Rozpatrywanie tej muzy w kontekście tzw sceny nie ma sensu. Gdy “Węgiel” sypie się z głośników znikają z pola słyszenia wszystkie te progmetalowe ekipy djentem zakażone albo jakieś mniej lub bardziej nijakie wnuki triasowych Genesis itp.

Często gęsto jest tak, że słuchamy jakiejś muzyki i nawet jeśli jej ogólny nastrój nam średnio podchodzi, to wokal może zachwycić albo słuchanie partii jakiegoś instrumentu sprawia przyjemność. Na płycie „Coal” są tego zaledwie promile. Co prawda Einar głosem drze przestrzeń jak szary papier, reszta składu masakruje tu i ówdzie, ale nic to, bo kluczowym jest to iż całokształt tej muzyki i jej atmosfera przejmuje i wchłania. Ten album może być przecudem albo megaporażką – zależy czy twoja dusza złapie „coalowe” częstotliwości. Trzeba posłuchać całości, bo zwiastujący „The Cloak” to tylko część, która akurat trwa na tyle krótko i jest na tyle lekkostrawna, że można ją puścić na antenie, albo obrazek do niej nakręcić.

Będę się czepiał, ale ostatni kawałek pt. „Contaminate Me” (są tu: gościnny wokal Ihsahna i skrzypce Håkona Aase) ze względu na ilość brudu powinien być oddzielony dłuższą pauzą od reszty, tak jak w spisie utworów na tyłach okładki. Skoro jesteśmy przy tym temacie, to frontowa ilustracja jest (tak jak w przypadku poprzedniego albumu) autorstwa Jeffa Jordana. Totalnie nie w stylu tego malarza, ale nie zmienia to faktu, że jest świetna. Między innymi dlatego, że bezlitośnie oddaje nastrój nowych nagrań Norwegów.

Po poprzedniej płycie Leprous - „Bilateral”, miałem nadzieję na kosmiczne podróże. „Węgiel” mi uświadomił, że tak naprawdę chciałem metalowej ilustracji dźwiękowej do kreskówki, gdzie raz będzie śmiesznie, raz strasznie, ale wszystko się dobrze skończy. A ostrzegał przecież nie tak dawno Bobby Ellsworth „... Careful what you wish for, you may get it now”. Wypaplałem kosmos, to mam. Zimno tu, a wszystko wokół to tylko punkciki. Już nie mam żadnej nadziei.

P.S. Dobrze, że mam w pogotowiu Led Zeppelin, ABBA, Motörhead... bo po tygodniu słuchania samego „Węgla” zwariował bym dokumentnie.