Nazwa zespołu:
BLACK DUST
Tytuł płyty:
Black Dust (demo)
Utwory:
Cień; Schody; Cichy głos; Dolina; Ostatni sen
Wykonawcy:
Krzysztof Labut – wokal; Tymek Oleniacz – gitara; Szymon Kontra –
klawisze; Szymon Szepelak – bas; Jonasz Kubaszczyk - perkusja
Wydawca: Black
Dust
Rok wydania: 2013
Są na tym świecie
rzeczy, które mimo zmieniających się trendów, rozwoju
technologicznego itd., zawsze znajdą swoich fanów, odbiorców czy
konsumentów. Dobre piwo, walki bokserskie, jeździectwo,
szydełkowanie … oraz rock mocno w bluesie zakorzeniony. Takiego
rocka gra, na razie mało znana, grupa z Krosna o nazwie Black Dust
i właśnie w łapy trafiła mi ich debiutancka EP-ka demem będąca.
Black Dust wydawać się
może nazwą oklepaną, ale nie mogłem sobie przypomnieć innej
kapeli, która tak by się nazywała. Poszperałem w necie i
znalazłem nieistniejącą już grupę z Francji o takiej nazwie i
jakichś niemieckich młóckarzy, ale nie są to jakieś znaczące
ekipy. Szperałem dalej i się dowiedziałem, że black dust to
slangowe określenie na sproszkowaną fencyklidynę –
psychodeliczną substancję psychoaktywną. Nie wiem czy to od niej
chłopaki z Krosna wzięli nazwę, ale wątpię bo psychodelii w ich
muzie nie jest zbyt wiele.
Jak na demo kapeli z krwi
i kości grającej rocka (czasem w wersji hard) z mocnymi wpływami
bluesa i nieco mniejszymi funku, to materiał ten brzmi całkiem
dobrze. Instrumentaliści nie są jakoś cudownie uzdolnionymi
wymiataczami, ale jako kolektyw radzą sobie nieźle. Tymek
Oleniacz to gitarzysta czujący bluesa, klawiszowiec Szymon Kontra
fajnie bawi się barwami, pałker Jonasz Kubaszczyk wprawia słuchacza
w gibanie. Jedynie gra Szymona Szepelaka na basie, najczęściej
ograniczająca się do dublowania linii gitary czy klawiszy, zbytnio
grzeszy nudą. Na pewno sporym atutem zespołu jest barwa głosu
Krzyśka Labuta. Głęboka, ale przybrudzona –
ogólnie rzecz biorąc zajebista. Wokaliście brakuje tylko większego
poczucia wolności w podejściu do linii melodycznych. Zważywszy, że
jest bluesrockowym śpiewakiem, to rzadko się nimi bawi rozciągając
je albo przyprawiając dodatkami potęgującymi emocje. Jeszcze nie
ma tego, co słychać w nagraniach Ryśka Riedla czy Paula Rodgersa.
Wierzę jednak, że to przyjdzie z czasem. Jeszcze dwa rozwody, trzy
detoksy, pięć eksmisji i gość będzie wielki (żartuję
oczywiście, ale wiadomo o co chodzi).
Najlepsze
w graniu Black Dust jest to, że ich piosenki to nie jakieś bułeczki
na schematach wypieczone. Krośnianie Ameryki może nie odkrywają,
ale potrafią robić ciekawe i wpadające w ucho piosenki przy
których niekiedy można pohulać a niekiedy człowiek się wzruszy.
Bardzo dobrze, że teksty są po polsku a Krzysiek najczęściej
śpiewa tak, że pasuje to do ich treści. Na minus wyróżnia się
tylko utwór “Cichy głos”
gdzie wokal jest za mało desperacki z perspektywy tekstu. Reszta
kawałków wypada już lepiej, szczególnie: naturalnie rozwijający
się “Ostatni sen”
z kapitalnym, symbolicznie urwanym zakończeniem oraz “Schody”
- świetny rasowy numer jakiego nie powstydziłyby się najbardziej
uznane zespoły.
Muszę
przyznać, że karteczka (ten kto zamówił CD wie o czym mowa),
którą zespół dołączył do płyty miło połechtała moją
próżność słuchacza, ale i bez tego szczerze polecam sprawdzić
ten materiał Black Dust wszystkim fanom rocka przesiąkniętego
bluesem. Czekam na następne nagrania tej kapeli. Intuicja mi mówi,
że warto.