Nazwa zespołu:
LEPROUS
Tytuł płyty:
Coal
Utwory:
Foe; Chronic; Coal, The Cloak; The Valley; Salt; Echo; Contaminate Me
Wykonawcy:
Einar Solberg – wokal, syntezatory, fortepian; Tor Oddmund Suhrke -
gitara; Rein Blomquist – gitara basowa; Øystein Landsverk -
gitara; Tobias Ørnes Andersen – instrumenty perkusyjne
Wydawca: InsideOut
Rok wydania: 2013
Wiosną 2013 roku zespół
Leprous wydał swój trzeci album długogrający, który został
zatytułowany „Coal”. Po tym jak usłyszałem jego
zwiastun w postaci „The Cloak” (do którego nakręcono
klip) podchodziłem do tej płyty jak pies do jeża. Wrażenie,
że zespół który dotychczas powalał swą witalnością i
rozbrykaniem, postarzał się w dwa lata o dekadę, nie chciało się
odczepić.
Z tą muzyką jest jak z
chodzeniem po jaskini czy zapomnianej kopalni. Wleziesz tam, chociaż
wiesz, jak łatwo stracić orientację: katoryj cias, wo ich bin.
Jest na tym albumie mnóstwo miejsc gdzie Leprous tak
grają że jak się człowiek skupia na danym fragmencie to traci
perspektywę całego utworu. Numer “The
Valley” niech będzie przykładem.
Ciekawym jest, jak zmyślnie Norwegowie wywijają się z konwencji
rockowej piosenki. Posłuchajcie utworu “Chronic”.
Leprous najpierw jadą motorycznie, ale Einar śpiewa
zajebiaszczo-ubolewaszczo. Tam gdzie teoretycznie powinien być drugi
refren wchodzi riff w którym gitary brzmią jak wiolonczele na
sterydach i zaczyna się statku kosmicznego start... o żeż kurwa są
zakłócenia, uwaga uwaga … toniemy, czy unosimy się bo grawitacja
przestała działać? Kto tak gra? No kto? Rozpatrywanie tej muzy w
kontekście tzw sceny nie ma sensu. Gdy “Węgiel”
sypie się z głośników znikają z pola słyszenia wszystkie te
progmetalowe ekipy djentem zakażone albo jakieś mniej lub bardziej
nijakie wnuki triasowych Genesis itp.
Często gęsto jest tak,
że słuchamy jakiejś muzyki i nawet jeśli jej ogólny nastrój nam
średnio podchodzi, to wokal może zachwycić albo słuchanie partii
jakiegoś instrumentu sprawia przyjemność. Na płycie „Coal”
są tego zaledwie promile. Co prawda Einar głosem drze przestrzeń
jak szary papier, reszta składu masakruje tu i ówdzie, ale nic to,
bo kluczowym jest to iż całokształt tej muzyki i jej atmosfera
przejmuje i wchłania. Ten album może być przecudem albo
megaporażką – zależy czy twoja dusza złapie „coalowe”
częstotliwości. Trzeba posłuchać całości, bo zwiastujący „The
Cloak” to tylko część, która akurat trwa na tyle krótko i
jest na tyle lekkostrawna, że można ją puścić na antenie, albo
obrazek do niej nakręcić.
Będę się czepiał, ale
ostatni kawałek pt. „Contaminate Me” (są tu: gościnny
wokal Ihsahna i skrzypce Håkona
Aase) ze względu na ilość brudu powinien być oddzielony dłuższą
pauzą od reszty, tak jak w spisie utworów na tyłach okładki.
Skoro jesteśmy przy tym temacie, to frontowa ilustracja jest (tak
jak w przypadku poprzedniego albumu) autorstwa Jeffa Jordana.
Totalnie nie w stylu tego malarza, ale nie zmienia to faktu, że jest
świetna. Między innymi dlatego, że bezlitośnie oddaje nastrój
nowych nagrań Norwegów.
Po poprzedniej płycie
Leprous - „Bilateral”, miałem nadzieję na kosmiczne
podróże. „Węgiel” mi uświadomił, że tak naprawdę
chciałem metalowej ilustracji dźwiękowej do kreskówki, gdzie raz
będzie śmiesznie, raz strasznie, ale wszystko się dobrze skończy.
A ostrzegał przecież nie tak dawno Bobby Ellsworth „... Careful
what you wish for, you may get it now”. Wypaplałem kosmos, to
mam. Zimno tu, a wszystko wokół to tylko punkciki. Już nie mam
żadnej nadziei.
P.S. Dobrze, że mam w
pogotowiu Led Zeppelin, ABBA, Motörhead...
bo po tygodniu słuchania samego „Węgla” zwariował bym
dokumentnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz