sobota, 22 września 2012

BOMBAY BICYCLE CLUB - A Different Kind Of Fix


Nazwa zespołu: BOMBAY BICYCLE CLUB

Tytuł płyty: A Different Kind Of Fix

Utwory: How Can You Swallow So Much Sleep; Bad Timing; Your Eyes; Lights Out, Words Gone; Take The Right One; Shuffle; Beggars; Leave It; Fracture; What You Want; Favourite Day; Still

Wykonawcy: Suren de Saram; Jamie MacColl; Ed Nash; Jack Steadman

Wydawca: Universal Island Records

Rok wydania: 2011

Bombay Bicycle Club to jeden z tych zespołów, których dziwna nazwa może wzbudzać ciekawość. Sam tytuł płyty: „A Different Kind Of Fix”, też frapujący jest. Dodajmy do tego intrygującą okładkę i już można sobie rzec: sprawdź to człowieku.

To już trzecia płyta tego młodego, indie rockowego zespołu z Londynu. Bombay Bicycle Club na tym krążku brzmi jak coś pomiędzy The Cure a Vampire Weekend. Gitary grają proste „naiwne” melodie oparte o kapitalnie pulsującą sekcję rytmiczną. W tle rozlewają się czasami keyboardowe kałuże. Do tego dochodzą wokale Jacka Steadmana, którego głos brzmi jakby gość coś zażył i teraz leci na „małej różowej chmurce”. Śpiew wokalisty uzupełnia w wielu utworach drugoplanowy głos niejakiej Lucy Rose – czerwonowłosej nimfy w przydługim sweterku, rodem z Warwickshire.

Bombay Bicycle Club gra muzykę, która ma w sobie coś odrealnionego. Dobrze się słucha tych dźwięków za dnia, ale tak naprawdę odpływa się z nimi najlepiej nocą. Sprzyja temu brzmienie zespołu – mocno nasączone pogłosami, a także pewna transowość, bo melodie raczej nie rozwijają się od początkowej formy w coś większego, częściej prezentują się jak loopy tematów granych na gitarze czy instrumentach klawiszowych (np. pianinowy loop w „Shuffle”). Niesamowitość grupy polega na tym, że często udaje jej się zagrać zarazem wesoło jak i melancholijnie. Coś jak czekolada mleczno-gorzka i do tego z bakaliami.

Album „A Different Kind Of Fix” trzyma wysoki poziom. Tylko dwie piosenki wyróżniają się in minus. „Take The Right One” gdzie indie rockowy sound jest zbyt zmulony, oraz „Still” w której, głos Jacka brzmi cienko jak wysuszone źdźbło. Te dwa kawałki to nie są jednak klapy totalne. Ot mają w sobie coś, co drażni. Jaśniejszymi punktami płyty są natomiast: „How Can You Swallow So Much Sleep” - trwa trzy i pół minuty a wydaje się, że co najwyżej kilkadziesiąt sekund. „Your Eyes” - skoczny numer oparty o fajny riff basu, wokal nawiązuje do plumkania gitary, gary budują napięcie, które ma swój finał w rockowej eksplozji. „Lights Out, Words Gone” napędzany fikuśnym rytmem i brzmieniem jak widok czystego nieba po pierwszej w nocy, kapitalny basik, Lucy dośpiewuje, pięknie jest. „Shuffle” brzmi jak kauczuk na sprężynach, to bardzo udany i wręcz taneczny numer. „Beggars” - akustyczna gitara i wokal zaczynają, jest ciekawie i beatlesowsko a gdy wchodzi reszta zespołu powstaje kapitalna ściana dźwięku. Świetnie brzmi także „What You Want” zawierający fajne sploty linii gitar, basu i wokalu.
Okładka albumu jest rozkładana. Daleka od przeładowania informacjami, ale za to stylowa. Zawiera ciekawe humano-protozoa-kwieciste grafiki autorstwa Katie Scott, nawiązujące do frontowego obrazka.

Muzyka na „A Different Kind Of Fix” potrafi zaskoczyć, ale częściej przypomina bujanie w obłokach. Bombay Bicycle Club lata po krainie łagodności, do której chce się co jakiś czas wracać. Jak już ktoś zmęczy się szarzyzną codzienności albo np. bigosem z serwisów informacyjnych, to warto odlecieć z tym albumem. A rano…

niedziela, 16 września 2012

PANZERBALLETT - Hart Genossen von ABBA bis Zappa


Nazwa zespołu: PANZERBALLETT

Tytuł płyty: Hart Genossen von ABBA bis Zappa

Utwory: The Simpsons; Bird Wild Web; Jadoo; Mein Teil; Gimme, Gimme, Gimme
Kulturzeit; The Mediterranean Breeze; Ein Bisschen Frieden; Weary Eyes; Zappa Medley from Hell – Part I; Zappa Medley from Hell – Part II

Wykonawcy: Jan Zehrfeld – gitara; Martin Mayrhofer – gitara, wokal; Alexander von Hagke – saksofon tenorowy; Gregor Bürger – saksofony; Heiko Jung – gitara basowa; Sebastian Lanser – instrumenty perkusyjne

Wydawca: ACT

Rok wydania: 2009

Czegóż to Niemcy nie wymyślą. Żeby nazwać zespół: Panzerballett? Chyba trzeba mieć sauerkrautowy sok we krwii. Zasadniczo pełna nazwa kapeli brzmi Jan Zehrfeld’s Panzerballett, ale gdyby ktoś chciał poszukać nagrań tego zespołu, to wystarczy wpisywać ostatni człon. Zespół ten miesza awangardowy metal z jazzem tak dokumentnie, że skazuje się na los niechcianego dziecka. Jest zbyt pancerny dla wielu fanów jazzu i zbyt szurnięty dla metalowych konserwatystów. Pancernybalet specjalizuje się w totalnie postrzelonych przeróbkach mniej lub bardziej znanych utworów maści wszelakiej. Spójrzmy na tracklistę albumu „Hart Genossen von ABBA bis Zappa”: mamy tu m.in. znany temat muzyczny z kreskówki „The Simpsons”,  rammsteinowy „Mein Teil”, superprzebój Abby „Gimme, Gimme, Gimme”, kawałek „Ein Bisschen Frieden” w Niemczech znany z wykonania niejakiej Nicole a u nas pod tytułem „Troszeczkę ziemi, troszeczkę słońca” w wykonaniu Eleni, oraz muzyczne szaleństwo na podstawie utworów autorstwa Franka Zappy, który zapewne pobłogosławiłby Pancernybalet.

Jednak nie samymi przeróbkami znanych numerów Panzerballett żyje. Na przykład kawałek „Bird Wild Web” jest autorstwa gitarzysty zespołu Martina Mayrhofera, a „The Mediterranean Breeze” zaprzyjaźnionego z zespołem cypryjskiego gitarzysty Okana Ersana, który zresztą wystąpił gościnnie na tej płycie. Dodatkowa zaleta albumu „Hart Genossen…” to zwrócenie uwagi na utwory wykonawców bardziej niszowych. Dzięki tej płycie odkryłem niemiecki fusionowy zespół Passport, ponieważ Pancernybalet nagrał przeróbkę utworu „Jadoo” z paszportowego repertuaru.

Zacytuję fragment opisu we wkładce, gdzie stwierdzono, że ten album to „…muzyczna przejażdżka roller coasterem, która potrąci twoje zwyczaje słuchacza. Włącz CD, zapnij swoje pasy bezpieczeństwa i trzymaj się!”. Trzymając się specyfiki tego porównania, stanowczo odradzam słuchać tej muzyki w trakcie prowadzenia choćby melexa. Wypadek gwarantowany. To nie są dźwięki do słuchania w tle. Za główny cel Pancernybalet obrał sobie bowiem zaskakiwanie swojej ofiary tj. słuchacza. Przeskakiwanie z mocarnych riffów w jazzowe pląsy, bez ostrzeżenia, jest tu na porządku dziennym. Dodatkowo tematy muzyczne najczęściej są rytmicznie i harmonicznie zwichnięte. Weźmy taki „Mein Teil” – klymat a’la Basia Trzetrzelewska (tak naprawdę śpiewa ten numer Conny Kreitmeier) na kwasie śpiewa Rammstein. Jest refren na ostro, ale z popieprzoną rytmiką. Na zwrotce jest trochę latino a solo saksofonu rozbrzmiewa na podkładzie w rytmie samby. Masakra.

Muszę uczulić tych z was, którzy skuszą się na tę płytę ciekawi, co też można zrobić z takim hiciorem jak np. „Gimme, Gimme, Gimme”. Otóż mniej znane kawałki też są warte posłuchania. Mi szczególnie przypadł do gustu numer „The Mediterranean Breeze”. Panzerballett zagrał bryzę tak, że kapcie opadają. Ruch jak na tureckim targowisku, arbuzy latają etc.

Nawet jeśli notoryczne słuchanie albumu „Hart Genossen von ABBA bis Zappa” może skutkować uszopląsem i skierowniem do wariatkowa, to muzyka grana przez Panzerballett jest świetną odskocznią od form bardziej konwencjonalnych. Dla słuchaczy z nadpobudliwą wyobraźnią jak znalazł. Chciałbym widzieć minę gościa, który całe życie słuchał tylko AC/DC, gdy dotrwa do końca kawałka „Jadoo”. O, już widzę. Ale ubaw!

czwartek, 6 września 2012

TESTAMENT - Dark Roots Of Earth


Nazwa zespołu: TESTAMENT

Tytuł płyty: Dark Roots Of Earth

Utwory: Rise Up; Native Blood; Dark Roots of Earth; True American Hate; A Day in the Death; Cold Embrace; Man Kills Mankind; Throne of Thorns; Last Stand for Independence; Dragon Attack; Animal Magnetism; Powerslave; Throne of Thorns (extended version)

Wykonawcy: Chuck Billy – wokal; Eric Peterson – gitara; Alex Skolnick – gitara; Greg Christian – gitara basowa; Gene Hoglan – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2012

Oto jest nowy Testament. Dark Roots Of Earth” wychodzi cztery lata po udanym krążku „The Formation Of Damnation”. Po tym, co mówi w filmie o powstawaniu płyty mózg kapeli, czyli Eric Peterson, wynika, że zespół wcale nie cierpiał na nadmiar gotowych piosenek zanim prace nad płytą ruszyły pełną parą. Dobrze więc, że Testament zabrał się wreszcie do roboty i oczekiwanie fanów nie przeciągnęło się jeszcze bardziej a zespół nie przespał wzmożonego zainteresowania klasycznymi zespołami thrashowymi w ostatnich latach.

Przed nagrywaniem nowej płyty nie obyło się bez problemów. Z formacji odszedł Paul Bostaph – muzyk, który na „The Formation Of Damnation” pokazał, że świetnie pasuje (przynajmniej muzycznie) do tej kapeli. Zatrudnienie Gene Hoglana „Ciemnym korzeniom…” na pewno nie zaszkodziło, ale stabilizacji na stołku bębniarza w Testament niestety nie gwarantuje, bo Atomowy Zegar to muzyk rozchwytywany i działający w dużej mierze jako tzw. sideman.

Testament podobnie jak Metallica czy Megadeth nie rozsiadł się na kanapie podpisanej 100% thrash. „Dark Roots Of Earth” to album mocno zróżnicowany. Już sam utwór tytułowy po liftingu mógłby wejść do repertuaru np. Alice In Chains. A taki „Cold Embrace” w niektórych częściach zalatuje Opethem. Sam thrash na tym albumie też jest nie jednej maści. Są petardy takie jak np. otwierający płytę „Rise Up” czy ostatni na podstawowej liście utworów „Last Stand for Independence”. Ale np. „A Day in the Death” to kawałek nieodległy od zakręconego klimatu „Bastard” Kata. Przebojowością wyróżniają się: „Native Blood” do którego nakręcono teledysk, „True American Hate”, który na koncertach był grany chyba jeszcze przed premierą płyty i pewnie długo jeszcze z setlisty nie zniknie oraz „Throne of Thorns” świetnie nadający się do ćwiczeń mięśni szyj.

Wersja rozszerzona albumu zawiera płytę DVD a na niej: koncertowe wykonania kilku starszych utworów grupy, film o powstawaniu płyty i opowieści gitarzystów z serii „popatrzcie jakie mam zabawki”. Na CD są także bonusy: trzy covery i wydłużona o kilkadziesiąt sekund wersja utworu „Throne of Thorns”. Z tego wszystkiego najciekawsze są przeróbki cudzych piosenek. „Dragon Attack” z repertuaru Queen to czysta zajebjoza. Po prostu słychać, że panowie mają ubaw grając ten numer. Może będą rozkręcać mały jam na koncertach za pomocą tej piosenki? „Animal Magnetism” znany z oryginalnego wykonania Scorpions to parę minut mocno zakopconego dźwiękowego pornola. Wreszcie, może nie tak zaskakujący w wyborze, ale nie mniej udany jest cover „Powerslave” Żelaznej Dziewicy.

Okładkę malnął, podobnie jak w przypadku „The Formation Of Damnation” Eliran Kantor. Obrazek wydaje się trochę mastodontowy w klimacie, zaś na jego pierwszym planie uwieczniono mitycznego Cernunnosa. Co by nie gadać, okładka robi wrażenie i wpada w oko. Wydanie w formie digibooka prezentuje się bardzo solidnie i elegancko. Jakbym miał osiem lat to chciałbym dostać to na komunię.

Są charakterystyczne wokale Chucka Billy’ego. Są nietuzinkowe riffy Petersona. Są boskie solówy Skolnicka. Spuchnięte paluchy Christiana też słychać a Hoglan zaintryguje od czasu do czasu ciekawymi wtrąceniami na blachach. Może nie czuć na tym albumie młodzieńczej energii jak na „The New Order”. Może nie ma takiego polotu i świeżości jak na „Low” albo czadu jak na „The Gathering”, ale „Ciemne Korzenie Ziemi” to bardzo dobry album, którego słucha się wybornie i basta.