środa, 2 kwietnia 2014

MASTERPLAN - Novum Initium

Nazwa zespołu: MASTERPLAN

Tytuł płyty: Novum Initium

Utwory: Per Aspera Ad Astra; The Game; Keep Your Dream Alive; Black Night Of Magic; Betrayal; No Escape; Pray On My Soul; Earth Is Going Down; Return From Avalon; Through Your Eyes; Novum Initium; 1492; Fear The Silence

Wykonawcy: Rick Altzi – wokale; Roland Grapow – gitary; Axel Mackenrott – instrumenty klawiszowe; Jari Kainulainen – gitara basowa; Matrin “Marthus” Skaroupka - perkusja

Wydawca: AFM Records

Rok wydania: 2013

Można odnieść wrażenie, że Roland Grapow ma pecha. Lata temu wyrzucili go z Helloween. Z jego własnej kapeli - Masterplan - zwiał mu już po raz wtóry Jorn Lande, o którym gadają, że to najlepszy obecnie wokalista kategorii hard & heavy na planecie. Dodatkowo biedny Roland wylądował gdzieś na zadupiu w Słowacji i w wywiadach narzeka, że w swym domowym studio, aby zarobić na chleb, musi teraz nagrywać amatorów z bloku wschodniego. W mordę jeża jeżozwierza, tak mu współczuję, że aż kupiłem nową płytę jego zespołu… i nie żałuję.

Symboliczny tytuł tego albumu, znaczący tyle co „Nowy początek” mówi sam za siebie. Grapow skompletował nowy skład i z mozołem rusza ponownie „przez trudy do gwiazd” (patrz tytuł intra na tej płycie). Mając u boku swego wiernego klawiszowca Mackenrotta sięgnął po czeskiego pałkera Cradle Of Filth - Matrina Skaroupkę. Potem do drużyny zaprosił jeszcze Fina Jariego Kainulainena znanego z wieloletniego basowania w Stratovarius oraz Ricka Altziego – Szweda, który do niedawna śpiewał m.in. w grupie Thunderstone. W ten sposób powstał skład odrodzonego Masterplan.

Masterplan na „Novum Initium” oddalił się od czysto powermetalowego grania bardziej niż w przeszłości. Owszem znajdziemy tu dźwięki charakterystyczne dla gatunku. Najbardziej chyba w kawałku „Return From Avalon”. Jednak sporo jest tu żądzy mieszania i ambicji typowych dla grup parających się tzw. metalem progresywnym. Najjaskrawszym tego przejawem jest utwór tytułowy o musicalowym wręcz rozmachu. Jeśli ktoś uważa, że Helloween za mało mieszają a Symphony X znowuż za dużo, to być może złoty środek znajdzie właśnie na nowej płycie Masterplan. Do tego dodajmy hardrockowe wpływy m.in. w śpiewie nowego wokalisty (brawa dla Altziego m.in. za numer „Pray On My Soul”). Wynik jest taki, że mamy na czym ucho zawiesić.

Dwa elementy na tej płycie są najwartościowsze. Pierwszym jest prawie że namacalna energia zawarta w tej muzyce. Dużą zasługę mają tu: bębniarz, którego ewidentnie nosi i wokalista, który super przekonywująco wypada śpiewając w stylu zaciśniętej piąchy. Drugi element to szara eminencja, którą są partie klawiszy. Niby rządzi gitara, ale gdyby wyciąć dźwięki Mackenrotta, to ta płyta byłaby jak akwarium bez wody. Axel robi na klawiszach parasymfoniczne widokówki, zapoda czasem hammonda albo bardziej „kosmiczne” plumkania. Gość wykonał kawał roboty i wszędzie go pełno, ale keyboardowej zgagi nie odczułem. Oczywiście Grapow też się nie opierdziela. Jego gitara nadaje całości ciężar a i solówek zgrabniutkich nie brakuje.

Novum Initium” ma jednak swoje wady. Mix sprawia wrażenie upchanego a perkusja zbyt sztucznie podpompowanej w kwestii brzmienia. Pod tymi względami krążek ten wypada słabiej niż poprzednia płyta, która nosiła tytuł „Time To Be King”. Nie do końca udał się też utwór tytułowy. Muzycy włożyli w niego najwięcej pracy, ale zabrakło mu chwytliwości a zawarta w nim pewna doza pretensjonalności (szczególnie pod koniec) to już lekkie przegięcie. Z dwóch kawałków dodanych do edycji poszerzonej: „1492” ma niezwykle nośny refren, czego nie można już niestety powiedzieć o „Fear The Silence”, ale można za to nacieszyć się nieprzeciętną pracą klawiszowca w tym kawałku.
Masterplan w swym nowym wcieleniu wypada bardzo dobrze. „Black Night Of Magic” ze stopniowym dozowaniem mocy, „No Escape” kipiący pomysłami i okraszony gitarową solówką prima sort, „Pray On My Soul” z ultrazajebistym refrenem oraz „Through Your Eyes” mający urok przygasającego światła, rządzą. W tym ostatnim utworze padają słowa:
The world is changing again
And I know I will fall
On my way to nowhere
I’m trying to find my home…
Po nich mogę napisać: Roland próbuj dalej, bo dobrą muzykę po drodze udaje Ci się stworzyć.

sobota, 1 marca 2014

COLOSSUS - Wake

Nazwa zespołu: COLOSSUS

Tytuł płyty: Wake

Utwory: A Stir of Slumber; Traitors Gate; Reflections of the Arcane; Ruinbuilder; Pillars of Perenity; Suncarrier; Kingdoms; Cloudhead; Fungal Garden

Wykonawcy: Niklas Eriksson – wokale, gitary; Thomas Norstedt – perkusja; Peter Berg – gitara basowa

Wydawca: Perenity

Rok wydania: 2013


Robiąc niedawno zakupy w jednym ze sklepów natrafiłem na pieczywo, które nosiło nazwę „chleb drwala”. Od razu włączyło mi się pozytywne skojarzenie. Zjem takiego chlebka to krzepy mi przybędzię itd.. Gdy słucham albumu „Wake” sztokholmskiej grupy Colossus to włącza mi się myśl, że takie pieczywo i muzyka Szwedów mają ze sobą więcej wspólnego niż np. bułka jagodzianka i twórczość Misty In Roots.

Pamiętam jakiej gorączki dostałem gdy natrafiłem w sieci na kawałek „Pillars of Perenity” z tej płyty pochodzący. Jestem w szoku do dziś. W skrócie opisze ten kawałek jako lawinę w lesie. Nowa kapela ludzi nieznanych a brzmi tak soczyście zajebiście. Jak oni to zrobili? Chyba nie leżakowały te nagrania w dębowych beczkach? Nie dziwi mnie, że udało im się namówić L.G. Petrova (wokalista Entombed) do gościnnego występu w tej piosence.

Brzmienie Colossus to największy skarb tej kapeli. Pachnie drewnem na kilometr i świetnie pasuje do składników kompozycji. Składniki te, to mastodonto-podobne szaleństwo z odrobiną djentowej gimnastyki obleczone w postmetalowe migotanie i połatane kawałkami grunge'owej kraciastej koszuli. Do tego dochodzą niespodzianki jak np. zaśpiewy niczym z minaretu w piosence “Suncarrier”. Wokal Niklasa Erikssona to nie jest jakiś rzep do psiego ogona przyczepiony. Słuchając go widzę człowieka stojacego nad skarpą czy innym klifem wykrzykującego swój ból, ale nie biadolącego. Gość ma zadziorny głos, który równie dobrze sprawdziłby się w jakiejś punkowej załodze. Nawet końcówka utworu “Fungal Garden” mimo, że szczególnie nostalgiczna to jednak nie jest użalaniem się nad sobą i wszystkim dookoła.

Słychać na tej płycie, że Colossus to zespół, który spędził trochę czasu w sali prób a nie jakiś projekt gości, którzy wymieniają się plikami. Gdy pojawia się wokal Niklasa, wówczas jego gitara często zaczyna grać prościej. W powstałą tak przestrzeń wlewa się dźwiękowa masa sekcji rytmicznej. Szczególnie perkusyjna zamieć wdziera się do uszu. Thomas Norstedt to taki sludge'owy Mitch Mitchell na śledziach z Bałtyku chowany. W kawałku „Kingdoms” dodatkowo gościnnie pojawia się Morgan Ǻgren - zdrowo popieprzony bębniarz współpracujący z Fredrikiem Thordentalem z Meshuggah. Efekt jest taki, że numer ten brzmi niczym gonitwa z obijaniem się o świerkowe pniaki.

Nietuzinkowy i melodyjny wokal, umiejętnie wplecione w niektóre utwory fragmenty bliskie improwizacji (być może z nich się wywodzące), nieszablonowe podejście do brzmienia – to wszystko sprawia, że Colossus potencjał ma naprawdę spory. Może nieco brak na płycie „Wake” drugiej gitary, która prowadziła by intrygujące melodie. Może przez to za mało w tej muzyce chwytliwości? Wierzę jednak, że Szwedzi, przy sprzyjających okolicznościach, w przyszłości zdziałają wiele, bo przebłyski geniuszu słychać np. w utworze „Traitors Gate”. Warto zwrócić uwagę na ten debiutujący zespół, zwłaszcza jeśli lubi się trochę zakręcone, organiczne i dość mocne granie.

sobota, 1 lutego 2014

CATHEDRAL - The Last Spire

Nazwa zespołu: Cathedral

Tytuł płyty: The Last Spire

Utwory: Entrance to Hell; Pallbearer; Cathedral of the Damned; Tower of Silence; Infestation of Grey Death; An Observation; The Last Laugh; This Body, Thy Tomb

Wykonawcy: Lee Dorian – wokal; Garry Jennings – gitary; Scott Carlson – gitara basowa; Brian Dixon - perkusja

Wydawca: Rise Above

Rok wydania: 2013

Pogrzeb Katedry był długim, lecz przynoszącym spełnienie procesem. Decyzja, aby zakończyć działalność zespołu nie była łatwą decyzją, ale w głębi naszych serc wiedzieliśmy, że jest właściwą” – przepisuję te słowa z wkładki do albumu „The Last Spire” zespołu Cathedral a niebo za oknem płacze. Gdybym miał słabszy dzień to może zapłakałbym razem z nim, ale nie da rady, bo intro zatytułowane „Entrance to Hell” jako żywo sprawia, że człowiek powraca myślami do pewnej sceny z filmu „Monty Python i Święty Graal”. Potem zaś…

The Last Spire” to album, którym Anglicy oficjalnie zamknęli swoją dyskografię. To dziesiąty studyjny krążek w dwudziesto-trzy letnim żywocie kapeli. Jakkolwiek sportowo by to zabrzmiało, to wynik ten jest bardzo dobry. Jednak nie o ilość, lecz o jakość głównie tu chodzi a z nią też nigdy w przypadku Katedry szczególnie źle nie było. Zespół, który dorobił się miana doom metalowej legendy nie stronił od hard rocka, stonera czy space rockowych wycieczek i na nowej płycie są tego echa. Zawsze jednak był z łatwością rozpoznawalny m.in. dzięki wokalowi Lee Doriana, o którym wielu mówi, że śpiewać to on nie potrafi. Nie będę tego potwierdzał ani temu zaprzeczał. Gość ma głos niczym jakaś postać z okładek płyt swojego zespołu i to jest wartość wiele większa niż najtrudniejsze nawet wokalne wygibasy. Każdy, kto choć raz dał się owładnąć atmosferze katedralnych dźwięków zrozumie to bez trudu. Wystarczy posłuchać kawałka „This Body, Thy Tomb”.

We wkładce zespół napisał m.in., że świadomość końca sprawiła, iż nie czuli żadnego złego ciśnienia ani potrzeby udowadniania czegoś. Da się to w muzyce zawartej na „The Last Spire” wyczuć. Toporne aranżacje i ciężkie, grubo ciosane riffy sprawiają niekiedy wrażenie niedbale sporządzonych, ale właśnie o to chodzi. Ta muzyka nie ma być, jak Porsche Carrera GT a bardziej jak ten wóz, na którym wożono ofiary pomoru w filmie „Monty Python i Święty Graal”. Ma pełzać agonalnie po zabłoconej drodze wioząc wyplutych z tego świata. To właśnie robi i świetnie jej to wychodzi.

Na płycie dominują długaśne posępne kawałki z głęboko podszytym chochlikowatym nerwem - czymś, za co ten zespół tak cenię. Dwa numery z tego albumu rozpatrywałbym w kontekście tracklisty czegoś w rodzaju „the best of Cathedral”. „Pallbearer” (sprawdźcie znaczenie tego słowa w słowniku jeśli to konieczne) gdzie Katedra mozolnie toczy się pod górę. Wreszcie wjeżdża na płaskowyż, ale wcale nie przyspiesza w trupim zaduchu. Powietrze oczyszcza dopiero solo gitary akustycznej, które zostaje brutalnie przerwane przez ciężki riff i następujące po nim wieloczęściowe przyspieszenie, z którego w sabbathowym stylu wracają do głównego riffu. Drugą perłą na albumie jest „An Observation” - doom do kwadratu, w którym klawisze Davida Moora nie narzucają się, ale świetnie wzbogacają brzmienie. Na „The Last Spire” oprócz podstawowego składu i wyżej wspomnianego klawiszowca usłyszeć można również damskie wokalizy wykonane przez Rosalie Cunningham, która współtworzyła niegdyś rockową kapelę Ipso Facto. W wyróżniającym się skwierczącymi gitarami, utworze „Cathedral of the Damned” gościnnie występuje Chris Reifert z Autopsy, który stwierdza, że jest solidnie przesrane. Jego wejście poprzedza wibrafonowa „przerwa na reklamę”.

Album dopełnia zajebista okładka autorstwa Dave Patchetta i Arika Ropera. Zarówno frontowy obrazek, jak i ilustracja ukazująca się po rozłożeniu całej okładki, fanów Katedry nie powinny zawieść. Podobnie sprawa wygląda z teledyskiem nakręconym do kawałka „Tower of Silence”, który pasuje do tej muzy jak ulał.

Życie nie raz pokazało, że zakończenie działalności przez zespoły to czasami pic na wodę fotomontaż. Nie wiem jak jest tym razem. Tak czy siak, nawet jeśli „The Last Spire” jest rzeczywiście ostatnim albumem Cathedral, to jest godnym swej roli. Spokojnie mogę stwierdzić - umarł Cathedral, niech żyje Cathedral.

środa, 1 stycznia 2014

CHILDREN OF BODOM - Halo of Blood

Nazwa zespołu: CHILDREN OF BODOM

Tytuł płyty: Halo of Blood

Utwory: Waste Of Skin; Halo Of Blood; Scream For Silence; Transference; Bodom Blue Moon (the second coming); Your Days Are Numbered; Dead Man’s Hand On You; Damaged Beyond Repair; All Twisted; One Bottle And A Knee Deep; Sleeping In My Car

Wykonawcy: Roope Latvala – gitary; Janne Wirman – instrumenty klawiszowe; Jaska Raatikainen – perkusja; Alexi Laiho – gitary, wokale; Henkka Blacksmith – gitara basowa

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2013

Dwa lata po ostatnim premierowym albumie Children Of Bodom wydają kolejny świeży krążek. Jadą konsekwentnie na przekór przeciwnościom losu takim jak: problemy na trasie (wylądowanie w norweskim szpitalu lidera zespołu oraz nieciekawe przygody klawiszowca w Ameryce Płd.), a także, chyba coraz powszechniejszy sport o nazwie narzekanie na COB. Dobrze, że się nie zatrzymują, bo co by o nich nie mówić, to wciąż prezentują wysoki poziom muzyczny a ich kawałki poznaje się już po kilku taktach, co wcale nie jest tak powszechne na dzisiejszej scenie metalowej.

Wiele razy już odtrąbiono, że na „Halo of Blood” COB wracają w klimaty swych pierwszych krążków. Nie jest to do końca prawda. Bardziej poprzeplatali to co stare z tym, czym przesiąkneli przez lata. W ogóle czildrenowe granie zarówno kiedyś jak i dziś to niezły bigos. Nie ukrywam, że lubię ten bigos i podobało mi się jak go zamieszali na „Relentless Reckless Forever”. Children Of Bodom na „Halo of Blood” uprościli nieco swe piosenki. Niektórym utworom to służy (np. tytułowemu) a innym już nie („Scream For Silence” – gdzie brakuje ciekawszych zwrotów akcji). Szkoda, że nie ma na tej płycie riffów tak pokręconych jak np. w „Pussyfoot Miss Suicide” z poprzedniego krążka, ale dobrych riffów jednak nie brakuje. Szczególnie numery ósmy i dziewiąty to już skomasowanie riffowej zajebistości. COB ma tę właściwość, że potrafi hard rockowy w zasadzie riff idealnie wpasować w ostrzejsze granie. Najlepiej słychać to w utworze „All Twisted”. Idąc głębiej w glebę śladem korzeni można się w niektórych melodiach gitary prowadzącej doszukać wpływów folku. Bez kitu. Wyobrazić sobie niektóre melodie z „Waste Of Skin” czy „One Bottle And A Knee Deep” rżnięte przez jakiegoś czerwononosego skrzypka, to wcale nie takie trudne.

Dla tych, którzy łykają nalepki z napisem – nowość, mam ćwiartkę dobrych wieści. Do swej mieszanki Children Of Bodom na „Halo of Blood” dosypali trochę niespotykanego u nich aromatu metalu gotyckiego. Chodzi tu szczególnie o numer „Dead Man’s Hand On You”, który na upartego można potraktować jako balladę. Poza tym, gdy słucham gitar w „Scream For Silence” to mam wrażenie, że Zakk Wylde ugryzł Tiamat. Czy to jednak wystarczy żeby zadowolić żądnych świeżej krwi słuchaczy? Wątpię. Jako całość ten album jest jednak zachowawczy. Co powiedzą ci, którzy zarzucali COB na dwóch ostatnich długograjach zjadanie swego ogona? Przecież własnego tułowia zjeść nie sposób.

Kawałki na tym albumie nie są ani zadziwiające (może z wyjątkiem „Dead Man’s Hand On You”) ani super porywające. Są po prostu dobre a czasami nawet więcej niż dobre (szczególnie: „Transference”, „Bodom Blue Moon (the second coming)” i „One Bottle And A Knee Deep”). W niektórych fragmentach jest wyczuwalny wisielczy klimat, dzięki któremu doszukiwano się u COB wpływów black metalowych. Dzięki temu przyjemnie (sic!) się tej płyty słucha bo nie są to trzy kwadranse z jednym grymasem na twarzy. Ma również w tym swój udział bardzo dobre brzmienie, chyba najlepsze w całej dyskografii zespołu, co nie zmienia faktu, że od razu rozpoznawalne. Numery są fajnie dobrane w kolejności. Końcówki niektórych ciekawie wypadają z początkami następnych piosenek. Na przykład koniec „Transference” i początek “Bodom Blue Moon (the second coming)” albo przebudzenie, jakie serwuje początkowy riff z „Damaged Beyond Repair” po zakończeniu „Dead Man’s Hand On You”.

Wersja rozszerzona zawiera cover „Sleeping In My Car” z repertuaru Roxette. Uwaga: jest tu fragment gdzie główny wokal wypływa z gardzieli Roope Latvali. Gość brzmi prawie jak św. Mikołaj - ubaw gwarantowany. Świetna przeróbka świetnego kawałka. Wchodzi jak nóż w masło a niejednemu słuchaczowi przypomni dziecięce lata. Jest też dodatkowy krążek DVD z filmem o powstawaniu albumu, ale to niestety nic specjalnego, zważywszy, że większość instrumentów nagrywali we własnym studio i czasu mieli w brud żeby pokazać coś więcej.

Przeglądając tegoroczne wywiady z Laiho na YT natrafiłem na komentarz pewnego widza, który stwierdził z żalem, że Wildchild, jak zwykło się nazywać Alexiego, nie jest dzisiaj ani „wild” ani „child”. Coś w tym jest, ale na to nie narzekam. Wolę żeby Czildreni mniej chlali i wciąż nagrywali dobre krążki niżby mieli ku uciesze gawiedzi utopić się w wódzie czy krwawej Mary w aureoli z wątpliwym muzycznym skutkiem.


Autor: Szamrynquie

niedziela, 1 grudnia 2013

JOE SATRIANI - Unstoppable Momentum

Nazwa zespołu: JOE SATRIANI

Tytuł płyty: Unstoppable Momentum

Utwory: Unstoppable Momentum; Can’t Go Back; Lies and Truths; Three Sheets To the Wind; I’ll Put a Stone On Your Cairn; A Door Into Summer; Shine On American Dreamer; Jumpin’ In; Jumpin’ Out; The Weight Of the World; A Celebration

Wykonawcy: Joe Satriani – gitary, instrumenty klawiszowe, harmonijka ustna; Mike Keneally – instrumenty klawiszowe; Chris Chaney – gitara basowa; Vinnie Colaiuta - perkusja

Wydawca: Epic

Rok wydania: 2013


Po udanej płycie „Black Swans & Wormhole Wizards” i trasach koncertowych z nią związanych oraz koncertowym albumie „Satchurated: Live in Montreal”, Joe Satriani zdecydował się wymienić sekcję rytmiczną swojego zespołu. Szczególnie pozbycie się wieloletniego bębniarza Jeffa Campitellego mogło wzbudzić niepokój fanów. Jak Satch, w związku z tym, poradził sobie na nowej płycie zatytułowanej „Unstoppable Momentum”?

Materiał nagrano w studiu Skywalker Sound w kalifornijskim San Rafael. Produkcją zajęli się Joe Satriani oraz Mike Fraser. W doborze muzyków Joe kierował się ponoć materiałem muzycznym jaki zebrał na ten album. Keneally, którego można było usłyszeć też na poprzednim krążku, jest zarówno klawiszowcem jak i gitarzystą, więc świetnie kuma czaczę z punktu widzenia głównego sprawcy. Chaney ma spore doświadczenie w różnej muzyce, ale dobrze wie, co ma robić basówka w rockowej muzyce. Colaiuta został wybrany, bo Joe chciał bębniarza, który potrafi sprawiać niespodzianki swoimi pomysłami i jest - cytuję Satrianiego - „przerażająco dobry”.

Na płycie „Unstoppable Momentum” Joe do swojego rozpoznawalnego na kilometr stylu (np. „A Door Into Summer”) dołącza dźwięki, które mogą zaskoczyć niejednego słuchacza. Weźmy np. kreskówkową melodię z „Three Sheets To the Wind”, opary drum’n’bass w „Lies and Truths”, albo taki „Jumpin’ out”, który zaczyna się jak progrockowy numer z lat 70., czy niesamowite brzmienie w „The Weight Of the World”, które pasowałoby do reportażu o TGV czy innym osiągnięciu techniki sprzed kilkudziesięciu lat. O tym, że Joe na swoich solowych płytach „śpiewa” na gitarze, wie każdy kto słyszał wcześniej jego grę. Na tym krążku Satch wcielił się nawet w jakiegoś kosmicznego Luscinia megarhynchos w utworze tytułowym. Wyobraźnia Satrianiego jest doprawdy bezcenna.

Udało się na tym albumie zachować spontaniczność, z którą do twarzy jest muzyce rockowej. Na przykład „Can’t go back” ma niesamowity drive, lekkość i zwiewność a jako całość zachowuje taki charakter, że można uwierzyć iż numer powstał pięć minut przed nagraniem w studiu. Nie brak w tej muzyce emocji. Płyta pod tym względem jest wielobarwna. Od czystej radości („A Celebration”) przez napięcie niczym z filmu akcji („Lies and Truths” czy „Jumpin’ Out”) do chwili zadumy („I’ll Put a Stone On Your Cairn”). Brzmienie albumu jest jednym słowem odlotowe. Już pierwsze takty pierwszego utworu sprawiają, że można poczuć się jak w przestworzach.

To już czternasty studyjny krążek w solowej dyskografii Satrianiego. Joe ma tu ilość pomysłów odwrotnie proporcjonalną do ilości włosów na głowie i wypada bardzo świeżo. Muzykę z „Unstoppable Momentum” polecam gospodyniom domowym, agnostykom, tokarzom, gimnazjalistom, prawosławnym, hokeistom, lewakom, maklerom giełdowym, wiolonczelistkom, mizantropom… po prostu wszystkim. Ludzie cieszcie się, że coś takiego jeszcze powstaje.

sobota, 23 listopada 2013

BRACIA - Zmienić zdarzeń bieg

Nazwa zespołu: BRACIA

Tytuł płyty: Zmienić zdarzeń bieg

Utwory: …witaj w moim świecie; Nie jestem święty; Wierzę w lepszy świat; Nad przepaścią; Śmierć jest kobietą; To jest mój dzień; Moja przystań; To co?; Parnassus; Nie godzę się; Idę do piekła; Po drugiej stronie chmur

Wykonawcy: Piotr Cugowski – wokal; Wojtek Cugowski – gitary, instrumenty klawiszowe, chórki; Tomek Gołąb – gitary basowe; Jarosław Chilkiewicz – gitary; Bartek Pawlus – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Rock House Entertainment/ Sony Music

Rok wydania: 2013

Nowa płyta zespołu Bracia została nazwana „Zmienić zdarzeń bieg”. To ciekawy tytuł, do którego można sobie dopisać wiele historii. To też fragment tekstu piosenki „Nad przepaścią”. Piotr Cugowski w kilku wywiadach wyznał, że w kapeli i jej najbliższym otoczeniu (chodzi m.in. management) po płycie „Zapamiętaj” nieciekawie się działo. Ponoć zespół był nawet bliski rozwiązania. Potrzebne były jakieś zmiany. Takowe zaszły.
Zmianie uległ skład kapeli. Oficjalnie dołączył doświadczony Jarosław Chilkiewicz, który już od pewnego czasu był drugim gitarzystą na koncertach. Za perkusją zasiadł natomiast świetny Bartek Pawlus – najmłodszy obecnie człowiek z zespole. Zmieniło się też logo i Bracia zaczęli mieszać w wizerunku. Wojtek Cugowski, ku radości jednych fanek i ku rozpaczy innych, ściął włosy. Nowy album przyniósł też zmiany w muzyce grupy, ale nie są to zmiany jednoznaczne czy jednokierunkowe. Jednak proporcje względem albumu „Zapamiętaj” prawie się odwróciły. Jest więcej radio friendly rocka kosztem konkretnego mięcha. Po płycie „Zmienić zdarzeń bieg” lepiej rozumiem, dlaczego ten zespół nagrał wcześniej album w hołdzie Queen a nie np. Led Zeppelin czy Deep Purple. Widocznie Bracia chcą mieć szeroki rozstrzał stylistyczny, do tego ze sporym potencjałem komercyjnym. Być może wzorem Królowej właśnie.

Album jako całość wydaje się mieć przemyślaną budowę. Na początek skomponowane przez producenta płyty – Marcina Trojanowicza – intro, które brzmi jak coś w stylu ścieżki dźwiękowej do filmu „Matrix”. Potem zwrot o 180 stopni. „Nie jestem święty” to numer najbliższy starszym nagraniom zespołu. Następne utwory, ogólnie rzecz biorąc, coraz bardziej zmierzają w poprockową estetykę, co znajduje swoją kumulację w piosence „Moja przystań”. Od nieco ladypankowego utworu „To co?” Bracia znowu nabierają pazura. Choć po drodze zaskakują kołyszącym numerem „Parnassus”, w którym kawał roboty wykonuje mandolina Jacka Wąsowskiego. Potem dwie torpedy („Nie godzę się” oraz „Idę do piekła”) i na koniec serwują kolejny zwrot o 180 stopni - piosenkę „Po drugiej stronie chmur”, o której mogę napisać, że jeśli białogłowy nie będą przy niej ronić łez, to niech ktoś zatrzyma świat, ja wysiadam.

Album „Zmienić zdarzeń bieg” jednych słuchaczy zaskoczy, np. piosenką „To jest mój dzień”, w której usilnie radioprzyswajalny refren mimo, że modyfikowany to wyeksploatowany został aż do przesady. Inni zaliczą opad szczęki przy „Nie godzę się” gdzie solo gitary (i nie tylko ono), że się tak wyrażę – rozpierdala system. Co mnie jednak najbardziej cieszy, to fakt, iż nawet jak Bracia nagrywają tak zwyczajny numer jak „Moja przystań” to robią to nadzwyczaj dobrze. Mistrzowsko dobrane gitary i główny wokal (świetna interpretacja tekstu) najlepiej o tym świadczą. Dwie piosenki, które pilotowały album („Wierzę w lepszy świat” i „Nad przepaścią” z udziałem Edyty Bartosiewicz) są bardzo udane i wpadają w ucho, ale dla mnie najlepszy numer z całego zbioru to „Śmierć jest kobietą”. Doskonale zbudowana piosenka o bogatym brzmieniu (a nawet z dodatkowymi efektami dźwiękowymi) oraz z intrygującym tekstem. Po prostu skarb.

Teksty tym razem pisało kilku autorów, ale większość wyszła spod pióra Wojciecha Byrskiego. To dobre, bezpretensjonalne i nie bez znaczenia liryki. Weźmy np. fragment tekstu do singlowego „Wierzę w lepszy świat”: 

Za mali żeby podskoczyć, z niemocy wyrwać się na krok.
Za słabi by spojrzeć w oczy tym, którzy nietykalni są.
Żal i obojętność dobrze mają się. O nie, nie jest tak źle!

Tekst o pozytywnym przesłaniu, ale nie jest to beztroska radocha a bardziej obrona przed marazmem. Są też fajne fragmenty, w których autor bawi się słowami. Na przykład w piosence „Idę do piekła” gdzie padają słowa: 

Zakłamaną moralnością, która nie wie co to wstyd.
Niezgody kością, posmakował mi jej szpik

Jeden znajomy wysnuł nawet dość spiskową teorię, że o ile kawałek „Plastik” z poprzedniej płyty traktował o pewnej Dorocie, to „Idę do piekła” jest o pewnym Adamie. Trochę wydaje się to naciągane, ale kto wie…

Wolałbym, aby na „Zmienić zdarzeń bieg” było więcej czadu i szkoda, że zespół nie pokusił się o jakiś instrumentalny numer z przejawami wirtuozerki w tradycji legendarnych hard rockowych nagrań. Ale, nic to. Wojtek Cugowski powiedział w wywiadzie przed premierą płyty, że będzie to niespodzianka, ale nie niemiła. Tak właśnie jest, bo mimo ogólnego złagodzenia, świetnie się tego zbioru piosenek słucha. Przed urodą tej muzyki chylę czoła.

piątek, 25 października 2013

TOMMY TALAMANCA - Na Zapad

Nazwa: TOMMY TALAMANCA

Tytuł płyty: Na Zapad

Utwory: Vostok; Arevelk’ – Arevmutk’; Wala; Dia-Ballein; Syn-Ballein; Oeste; Nbb; A O; In The Mouth Of Madness; Na Zapad

Wykonawcy: Tommy Talamanca – gitary; gitary basowe; instrumenty klawiszowe; instrumenty perkusyjne; buzuki; duduk; Emiliano Olcese – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Nadir Music

Rok wydania: 2013

Przyznam, że ciekawość mnie zaczęła gryźć, gdy pojawiły się wieści o powstaniu projektu Nufutic, w którym współdziałają Tommy Talamanca i Jeroen Paul Thesseling (do niedawna basista Pestilence czy Obscura). Czekam i czekam na jakieś owoce tej współpracy aż tu wychodzi solowa płyta pierwszego z nich. Tommy zebrał niektóre pomysły powstałe na przestrzeni kilkunastu lat a niepasujące do twórczości jego macierzystego zespołu - metalowego Sadist i opracował je w 36 minut ciekawej muzyki.

Mimo, że „Na Zapad” jest pierwszym solowym albumem gitarzysty, to nie jest równocześnie czymś w rodzaju dyplomu z wymiatania. Talamanca nagrał sam prawie wszystkie instrumenty (jest tego trochę) i do wszystkich podszedł z odpowiednią pieczołowitością. Skoncentrował się głównie na stwarzaniu atmosfery. Przykładem niech będzie numer zatytułowany „Syn-Ballein”. Jego początek może budzić skojarzenie, że będzie to coś w rodzaju „Midnight Express” – popisowego kawałka Nuno Bettencourta z grupy Extreme, ale nic z tych rzeczy. Tommy nigdzie się nie śpieszy, z nikim się nie ściga. Pakuje słuchacza do pociągu, wcale nie byle jakiego (dopieszczone brzmienie), i roztacza frapujący dźwiękowy krajobraz. Nie tylko w tym utworze słychać dojrzałość autora i wykonawcy jednocześnie. Świetnie spisuje się także perkusista Emiliano Olcese, szczególnie w niesamowitym utworze „NBB”.

Na tej płycie Tommy Talamanca w jakimś stopniu przypomina amerykańskiego gitarzystę Ala Di Meolę. Nie chodzi tu tylko o fusionowe wpływy czy łączenie brzmienia instrumentów akustycznych i elektrycznych, ale również ciągotki w stronę folku z miejsc dla siebie odległych. Ten folk nie ma korzennego charakteru. Jest bardziej skierowany na tzw. world music. Cięższy riff też się czasem przytrafi (np. w „Arevelk’ – Arevmutk’”). Znajdzie się nawet coś jak muzyka z filmu szpiegowskiego (w utworze „Wala”). Stricte filmowy jest cover tematu z horroru Johna Carpentera „W paszczy szaleństwa” który miał premierę w 1995 roku. Czy wersja Tommy’ego jest lepsza od oryginalnej? Na pewno nie gorsza. Skoro już przy filmach jesteśmy, to trzeba nadmienić, że teledysk (z serii: rzut oka na pracę w studiu nagraniowym) zrobiono do kawałka „Vostok”, który płytę otwiera.

Muzyka zawarta na albumie „Na Zapad” przypadnie do gustu słuchaczom lubiącym nieoczywiste i nieszablonowe rozwiązania. Co jednak charakterystyczne dla tych dźwięków, wcale nie chodzi tu o szokowanie czy wstrząsanie słuchaczem. W nawiązaniu do okładki można stwierdzić, że słuchanie tej płyty, to coś jak obserwowanie górskiej rzeki z okna pociągu toczącego się ze zmienną prędkością po torach, nie zaś pływanie w samej rzece, której nurt zdradliwym jest. Polecam ten album wszystkim, którzy lubią około progrockowe klimaty i chcą się, choć na chwilę, poczuć jakby wyjechali gdzieś daleko.

P.S. Tytuł płyty oznacza po rosyjsku „Na Zachód”, ale pisany jest alfabetem łacińskim. Wewnątrz znajdziemy jednak zdanie pisane cyrylicą a także cytat z pewnego niemieckiego filozofa w oryginale. Do tego część informacji zawarta jest po włosku a część po angielsku. Żeby było jeszcze weselej to przy niektórych tytułach są podpisy w językach, zdaje się, ormiańskim i gruzińskim. Czyli niezłe językowe czad bigos komando.