niedziela, 1 czerwca 2014

KRIMH - Explore

Nazwa: KRIMH

Tytuł płyty: Explore

Utwory: The Oceans Darkness; Der Pestarzt; Pieces; Leaves; We Sleep In Skies; Linfen; Your Inner Self; Explore

Wykonawcy: Kerim “Krimh” Lechner

Wydawca: Kerim “Krimh” Lechner

Rok wydania: 2013

Poczułem spore rozczarowanie gdy Kerim Lechner opuścił Decapitated. Tak zdolny i kreatywny bębniarz w takiej kapeli mógł jeszcze w przyszłości dosypać solidnie do pieca. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – jak mówi przysłowie. Austriacki pochłaniacz pierogów pod szyldem Krimh nagrał album solowy zatytułowany „Explore”.

Niektóre kawałki z tej płyty, w swych wcześniejszych wersjach, były już znane tym, którzy śledzili Youtube'owy kanał Kerima. Tutaj są one dopracowane i brzmią lepiej. Chociaż Lechner praktycznie sam stworzył i nagrał wszystkie utwory z tego albumu, to mix i mastering powierzył wiedeńskiemu producentowi Norbertowi Leitnerowi. Materiał brzmi nowocześnie i z wykopem.

Okładka autorstwa Davida Dornauera idealnie oddaje klimat nagrań zawartych na „Explore”. Ta muzyka jest chłodna i słońca w niej brak. Większość gitarowych riffów rysuje się jednak wyraziście. Nie brakuje im iście kinetycznej energii. Dodatkowo partie perkusyjne dostarczają full wypas dżuli. Całość jest jak jakiś głębinowy wir. Muzyka ta ma jednak jeden poważny mankament. Brakuje w niej często partii jakiegoś instrumentu, który byłby ekwiwalentem wokalu. Gitara prowadząca jest na „Explore” słabym punktem. Niejednokrotnie brak jej żywiołowości i pierwiastka ludzkich namiętności a katarynkowe powtórzenia tylko to podkreślają. Jej melodie są jak kamienie wrzucone w ten głębinowy wir riffów a chciałoby się aby były jak ławica ryb, która zaskakuje zmianami kierunku próbując wyrwać się z wiru. Uświadamia to dodatkowo zajebiste solo gitarowe gościnnie występującego Jakuba Żyteckiego w kawałku „Linfen”.

Jednak podstawą muzyki Krimha są mocne riffy z dodatkiem post metalowej zadumy. Tutaj jest na czym ucho zawiesić. Szczególnie numer „Der Pestarzt” to konkretna miazga. Są tu black metalowe wpływy, ale są też fragmenty bardziej thrashowe czy deathowe, oraz metalcore'owe. Ten kawałek to istna jazda pługiem śnieżnym z napędem odrzutowym. Innym powalającym kawałkiem z tej płyty jest “We Sleep In Skies” gdzie słychać wędrówkę od spokoju poprzez zagęszczanie do betoniarskiego riffu a potem... jak nie przypieprzy soczystymi blastami... Krimh kroi tu motywy jak Edward Nożycoręki lód. Pomysłów ma w brud. Intrygujący jest utwór “Pieces” gdzie dźwiękowe chmury kłębiaste z pierzastymi układają się w ciekawe wzory a na koniec odsłania się kawałek czystego nieba.

Explore” to ogólnie rzecz biorąc udany debiut solowy Kerima Lechnera. Chociaż Austriak dał się dotychczas poznać głównie jako świetny bębniarz, nie jest to płyta zdominowana przez perkusyjną chuć i spokojnie polecić ją można ogółowi słuchaczy karmiących swą indywidualność mocnym instrumentalnym metalem ze skłonnością do refleksji nad pięknem okrutnej natury. Krimh to pracowita bestia więc spodziewam się, że w przyszłości będzie jeszcze lepiej. Liczę jednak również na to, że z jakimś inteligentnym gitarzystą (albo choćby i nawet trębaczem) zmontuje skład, który pokaże moc i zaskoczy nie raz.

poniedziałek, 5 maja 2014

SATYRICON - Satyricon

Nazwa zespołu: SATYRICON

Tytuł płyty: Satyricon

Utwory: Voice Of Shadows; Tro Og Kraft; Our World, It Rumbles Tonight; Nocturnal Flare; Phoenix; Walker Upon The Wind; Nekrohaven; Ageless Northern Spirit; The Infinity Of Time And Space; Natt; Phoenix (recording session rough mix); Our World, It Rumbles Tonight (deeper low mix); Natt (wet mix)

Wykonawcy: Satyr – wokale, gitary; Frost - perkusja

Wydawca: Roadrunner Records

Rok wydania: 2013

Na wstępie muszę zaznaczyć żeby było jasne i nikt się niepotrzebnie nie męczył, że nie załapałem się nigdy na fascynację tzw. norweskim black metalem. Po prostu stoję sobie z boku i się przysłuchuję czasami co tam we fiordach piszczy, szumi i bulgocze. Satyricon to zespół, który potrafi zaciekawić wiele szerszą rzeszę ludzi niż specyficzną odmianę neurotycznych chłopców i dziewczynek z zapałkami. Po pięciu latach od ostatniego krążka Norwegowie powracają z nowym albumem, na dodatek zatytułowanym „Satyricon”.

Taki tytuł to coś jak deklaracja albo i podsumowanie. Być może jest to ostatnia płyta tego zespołu? Osobiście mam nadzieję, że nie, ale pożyjemy zobaczymy. Muzyka Satyricona zmieniała się na przestrzeni lat i przez to nagranie płyty, która nie jest debiutancką a zatytułowanej nazwą zespołu to zadanie dość trudne i ryzykowne. Tu wskakuje pierwszy plus dla kapeli bo jeśli ten album miał pokazać różne odcienie ich muzyki to zadanie udało się zrealizować. Jest tu i wścieklizna (np. w „Ageless Northern Spirit”) i granie bardziej hiciowate przez niektórych nazywane black'n' roll (np w „Nekrohaven”), jest monumentalizm (np. w „The Infinity Of Time And Space”) a nawet jakiś prześwit ludowizny („Natt”). Jest wreszcie cecha za którą wielu ceni ten zespół, tj próbowanie czegoś nowego. Chodzi oczywiście o „Phoenix, który dzięki udziałowi Siverta Høyema zabrzmiał jak skrzyżowanie Satyricon z Nickiem Cavem.

Kolejne plusy zespół zbiera za kapitalne brzmienie oraz to jak zagrali. Gitary raz tną konkretnie a za chwilę rozbłyskują w pożodze. Weźmy pilotujący album utwór „Our World, It Rumbles Tonight”. Coś takiego tu właśnie słychać. Do tego dochodzi gitarowy kontrapunkt, który może nie powala, ale wzbudza ciekawość. W świetnej formie jest Frost. „Ageless Northern Spirit” słuchałem już dziesiątki razy ale współpraca gitar i perkusji w tym numerze (i nie tylko w nim) wciąż zachwyca. Wokalnie też jest cacy. Satyr przekonywująco harczy a gadane momenty np w „Nocturnal Flare” dodają odpowiedniego klimatu. Skromnie dawkowane klawisze również świetnie wywiązują się ze swej roli. W ogóle umiejętność wytwarzania frapującej atmosfery jest nieprzeciętna. Przykładem może być już pierwszy numer z wokalem czyli „Tro Og Kraft” w którym przeplatanie czadu ze spokojnieszymi tajemniczymi fragmentami wypada kapitalnie.

Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że choć „Satyricon” słucha się bardzo dobrze i z zaciekawieniem, to najlepsza jazda zaczyna się od utworu szóstego. „Walker Upon The Wind” prezentuje thrashujący Satyricon. Niechby Ramones albo i nawet Nirvana chcieli grać jak Bathory (lub vice versa), to może wcześniej taki kawałek jak „Nekrohaven” byłby powstał. To koncertowy pewniak. „Ageless Northern Spirit” to karabinowy ostrzał i kurzu opadanie gdy już za linią frontu wszyscy leżą rozpieprzeni w drobny mak. „The Infinity Of Time And Space” jest jak samotny świerk na wrzosowisku – góruje nad wszystkim wokół i potrafi zaskakiwać nawet po wielu przesłuchaniach. Wreszcie „Natt” idealnie pasuje na zakończenie płyty.

Satyricon” to bardzo dobry album wypełniony ciekawymi utworami. Być może bardziej przypadnie do gustu fanom takich płyt jak „Volcano” czy „Now Diabolical” niż zwolennikom „Nemesis Divina” albo „Rebel Extravaganza”. Żeby docenić satyriconowe dźwiękiem malowanie na nowej płycie wystarczy olać podziały i zaakceptować fakt, że ten zespół jest bardziej jak satelita, który śmiga między różnymi planetami niż jądro czarciej polewki.

środa, 2 kwietnia 2014

MASTERPLAN - Novum Initium

Nazwa zespołu: MASTERPLAN

Tytuł płyty: Novum Initium

Utwory: Per Aspera Ad Astra; The Game; Keep Your Dream Alive; Black Night Of Magic; Betrayal; No Escape; Pray On My Soul; Earth Is Going Down; Return From Avalon; Through Your Eyes; Novum Initium; 1492; Fear The Silence

Wykonawcy: Rick Altzi – wokale; Roland Grapow – gitary; Axel Mackenrott – instrumenty klawiszowe; Jari Kainulainen – gitara basowa; Matrin “Marthus” Skaroupka - perkusja

Wydawca: AFM Records

Rok wydania: 2013

Można odnieść wrażenie, że Roland Grapow ma pecha. Lata temu wyrzucili go z Helloween. Z jego własnej kapeli - Masterplan - zwiał mu już po raz wtóry Jorn Lande, o którym gadają, że to najlepszy obecnie wokalista kategorii hard & heavy na planecie. Dodatkowo biedny Roland wylądował gdzieś na zadupiu w Słowacji i w wywiadach narzeka, że w swym domowym studio, aby zarobić na chleb, musi teraz nagrywać amatorów z bloku wschodniego. W mordę jeża jeżozwierza, tak mu współczuję, że aż kupiłem nową płytę jego zespołu… i nie żałuję.

Symboliczny tytuł tego albumu, znaczący tyle co „Nowy początek” mówi sam za siebie. Grapow skompletował nowy skład i z mozołem rusza ponownie „przez trudy do gwiazd” (patrz tytuł intra na tej płycie). Mając u boku swego wiernego klawiszowca Mackenrotta sięgnął po czeskiego pałkera Cradle Of Filth - Matrina Skaroupkę. Potem do drużyny zaprosił jeszcze Fina Jariego Kainulainena znanego z wieloletniego basowania w Stratovarius oraz Ricka Altziego – Szweda, który do niedawna śpiewał m.in. w grupie Thunderstone. W ten sposób powstał skład odrodzonego Masterplan.

Masterplan na „Novum Initium” oddalił się od czysto powermetalowego grania bardziej niż w przeszłości. Owszem znajdziemy tu dźwięki charakterystyczne dla gatunku. Najbardziej chyba w kawałku „Return From Avalon”. Jednak sporo jest tu żądzy mieszania i ambicji typowych dla grup parających się tzw. metalem progresywnym. Najjaskrawszym tego przejawem jest utwór tytułowy o musicalowym wręcz rozmachu. Jeśli ktoś uważa, że Helloween za mało mieszają a Symphony X znowuż za dużo, to być może złoty środek znajdzie właśnie na nowej płycie Masterplan. Do tego dodajmy hardrockowe wpływy m.in. w śpiewie nowego wokalisty (brawa dla Altziego m.in. za numer „Pray On My Soul”). Wynik jest taki, że mamy na czym ucho zawiesić.

Dwa elementy na tej płycie są najwartościowsze. Pierwszym jest prawie że namacalna energia zawarta w tej muzyce. Dużą zasługę mają tu: bębniarz, którego ewidentnie nosi i wokalista, który super przekonywująco wypada śpiewając w stylu zaciśniętej piąchy. Drugi element to szara eminencja, którą są partie klawiszy. Niby rządzi gitara, ale gdyby wyciąć dźwięki Mackenrotta, to ta płyta byłaby jak akwarium bez wody. Axel robi na klawiszach parasymfoniczne widokówki, zapoda czasem hammonda albo bardziej „kosmiczne” plumkania. Gość wykonał kawał roboty i wszędzie go pełno, ale keyboardowej zgagi nie odczułem. Oczywiście Grapow też się nie opierdziela. Jego gitara nadaje całości ciężar a i solówek zgrabniutkich nie brakuje.

Novum Initium” ma jednak swoje wady. Mix sprawia wrażenie upchanego a perkusja zbyt sztucznie podpompowanej w kwestii brzmienia. Pod tymi względami krążek ten wypada słabiej niż poprzednia płyta, która nosiła tytuł „Time To Be King”. Nie do końca udał się też utwór tytułowy. Muzycy włożyli w niego najwięcej pracy, ale zabrakło mu chwytliwości a zawarta w nim pewna doza pretensjonalności (szczególnie pod koniec) to już lekkie przegięcie. Z dwóch kawałków dodanych do edycji poszerzonej: „1492” ma niezwykle nośny refren, czego nie można już niestety powiedzieć o „Fear The Silence”, ale można za to nacieszyć się nieprzeciętną pracą klawiszowca w tym kawałku.
Masterplan w swym nowym wcieleniu wypada bardzo dobrze. „Black Night Of Magic” ze stopniowym dozowaniem mocy, „No Escape” kipiący pomysłami i okraszony gitarową solówką prima sort, „Pray On My Soul” z ultrazajebistym refrenem oraz „Through Your Eyes” mający urok przygasającego światła, rządzą. W tym ostatnim utworze padają słowa:
The world is changing again
And I know I will fall
On my way to nowhere
I’m trying to find my home…
Po nich mogę napisać: Roland próbuj dalej, bo dobrą muzykę po drodze udaje Ci się stworzyć.

sobota, 1 marca 2014

COLOSSUS - Wake

Nazwa zespołu: COLOSSUS

Tytuł płyty: Wake

Utwory: A Stir of Slumber; Traitors Gate; Reflections of the Arcane; Ruinbuilder; Pillars of Perenity; Suncarrier; Kingdoms; Cloudhead; Fungal Garden

Wykonawcy: Niklas Eriksson – wokale, gitary; Thomas Norstedt – perkusja; Peter Berg – gitara basowa

Wydawca: Perenity

Rok wydania: 2013


Robiąc niedawno zakupy w jednym ze sklepów natrafiłem na pieczywo, które nosiło nazwę „chleb drwala”. Od razu włączyło mi się pozytywne skojarzenie. Zjem takiego chlebka to krzepy mi przybędzię itd.. Gdy słucham albumu „Wake” sztokholmskiej grupy Colossus to włącza mi się myśl, że takie pieczywo i muzyka Szwedów mają ze sobą więcej wspólnego niż np. bułka jagodzianka i twórczość Misty In Roots.

Pamiętam jakiej gorączki dostałem gdy natrafiłem w sieci na kawałek „Pillars of Perenity” z tej płyty pochodzący. Jestem w szoku do dziś. W skrócie opisze ten kawałek jako lawinę w lesie. Nowa kapela ludzi nieznanych a brzmi tak soczyście zajebiście. Jak oni to zrobili? Chyba nie leżakowały te nagrania w dębowych beczkach? Nie dziwi mnie, że udało im się namówić L.G. Petrova (wokalista Entombed) do gościnnego występu w tej piosence.

Brzmienie Colossus to największy skarb tej kapeli. Pachnie drewnem na kilometr i świetnie pasuje do składników kompozycji. Składniki te, to mastodonto-podobne szaleństwo z odrobiną djentowej gimnastyki obleczone w postmetalowe migotanie i połatane kawałkami grunge'owej kraciastej koszuli. Do tego dochodzą niespodzianki jak np. zaśpiewy niczym z minaretu w piosence “Suncarrier”. Wokal Niklasa Erikssona to nie jest jakiś rzep do psiego ogona przyczepiony. Słuchając go widzę człowieka stojacego nad skarpą czy innym klifem wykrzykującego swój ból, ale nie biadolącego. Gość ma zadziorny głos, który równie dobrze sprawdziłby się w jakiejś punkowej załodze. Nawet końcówka utworu “Fungal Garden” mimo, że szczególnie nostalgiczna to jednak nie jest użalaniem się nad sobą i wszystkim dookoła.

Słychać na tej płycie, że Colossus to zespół, który spędził trochę czasu w sali prób a nie jakiś projekt gości, którzy wymieniają się plikami. Gdy pojawia się wokal Niklasa, wówczas jego gitara często zaczyna grać prościej. W powstałą tak przestrzeń wlewa się dźwiękowa masa sekcji rytmicznej. Szczególnie perkusyjna zamieć wdziera się do uszu. Thomas Norstedt to taki sludge'owy Mitch Mitchell na śledziach z Bałtyku chowany. W kawałku „Kingdoms” dodatkowo gościnnie pojawia się Morgan Ǻgren - zdrowo popieprzony bębniarz współpracujący z Fredrikiem Thordentalem z Meshuggah. Efekt jest taki, że numer ten brzmi niczym gonitwa z obijaniem się o świerkowe pniaki.

Nietuzinkowy i melodyjny wokal, umiejętnie wplecione w niektóre utwory fragmenty bliskie improwizacji (być może z nich się wywodzące), nieszablonowe podejście do brzmienia – to wszystko sprawia, że Colossus potencjał ma naprawdę spory. Może nieco brak na płycie „Wake” drugiej gitary, która prowadziła by intrygujące melodie. Może przez to za mało w tej muzyce chwytliwości? Wierzę jednak, że Szwedzi, przy sprzyjających okolicznościach, w przyszłości zdziałają wiele, bo przebłyski geniuszu słychać np. w utworze „Traitors Gate”. Warto zwrócić uwagę na ten debiutujący zespół, zwłaszcza jeśli lubi się trochę zakręcone, organiczne i dość mocne granie.

sobota, 1 lutego 2014

CATHEDRAL - The Last Spire

Nazwa zespołu: Cathedral

Tytuł płyty: The Last Spire

Utwory: Entrance to Hell; Pallbearer; Cathedral of the Damned; Tower of Silence; Infestation of Grey Death; An Observation; The Last Laugh; This Body, Thy Tomb

Wykonawcy: Lee Dorian – wokal; Garry Jennings – gitary; Scott Carlson – gitara basowa; Brian Dixon - perkusja

Wydawca: Rise Above

Rok wydania: 2013

Pogrzeb Katedry był długim, lecz przynoszącym spełnienie procesem. Decyzja, aby zakończyć działalność zespołu nie była łatwą decyzją, ale w głębi naszych serc wiedzieliśmy, że jest właściwą” – przepisuję te słowa z wkładki do albumu „The Last Spire” zespołu Cathedral a niebo za oknem płacze. Gdybym miał słabszy dzień to może zapłakałbym razem z nim, ale nie da rady, bo intro zatytułowane „Entrance to Hell” jako żywo sprawia, że człowiek powraca myślami do pewnej sceny z filmu „Monty Python i Święty Graal”. Potem zaś…

The Last Spire” to album, którym Anglicy oficjalnie zamknęli swoją dyskografię. To dziesiąty studyjny krążek w dwudziesto-trzy letnim żywocie kapeli. Jakkolwiek sportowo by to zabrzmiało, to wynik ten jest bardzo dobry. Jednak nie o ilość, lecz o jakość głównie tu chodzi a z nią też nigdy w przypadku Katedry szczególnie źle nie było. Zespół, który dorobił się miana doom metalowej legendy nie stronił od hard rocka, stonera czy space rockowych wycieczek i na nowej płycie są tego echa. Zawsze jednak był z łatwością rozpoznawalny m.in. dzięki wokalowi Lee Doriana, o którym wielu mówi, że śpiewać to on nie potrafi. Nie będę tego potwierdzał ani temu zaprzeczał. Gość ma głos niczym jakaś postać z okładek płyt swojego zespołu i to jest wartość wiele większa niż najtrudniejsze nawet wokalne wygibasy. Każdy, kto choć raz dał się owładnąć atmosferze katedralnych dźwięków zrozumie to bez trudu. Wystarczy posłuchać kawałka „This Body, Thy Tomb”.

We wkładce zespół napisał m.in., że świadomość końca sprawiła, iż nie czuli żadnego złego ciśnienia ani potrzeby udowadniania czegoś. Da się to w muzyce zawartej na „The Last Spire” wyczuć. Toporne aranżacje i ciężkie, grubo ciosane riffy sprawiają niekiedy wrażenie niedbale sporządzonych, ale właśnie o to chodzi. Ta muzyka nie ma być, jak Porsche Carrera GT a bardziej jak ten wóz, na którym wożono ofiary pomoru w filmie „Monty Python i Święty Graal”. Ma pełzać agonalnie po zabłoconej drodze wioząc wyplutych z tego świata. To właśnie robi i świetnie jej to wychodzi.

Na płycie dominują długaśne posępne kawałki z głęboko podszytym chochlikowatym nerwem - czymś, za co ten zespół tak cenię. Dwa numery z tego albumu rozpatrywałbym w kontekście tracklisty czegoś w rodzaju „the best of Cathedral”. „Pallbearer” (sprawdźcie znaczenie tego słowa w słowniku jeśli to konieczne) gdzie Katedra mozolnie toczy się pod górę. Wreszcie wjeżdża na płaskowyż, ale wcale nie przyspiesza w trupim zaduchu. Powietrze oczyszcza dopiero solo gitary akustycznej, które zostaje brutalnie przerwane przez ciężki riff i następujące po nim wieloczęściowe przyspieszenie, z którego w sabbathowym stylu wracają do głównego riffu. Drugą perłą na albumie jest „An Observation” - doom do kwadratu, w którym klawisze Davida Moora nie narzucają się, ale świetnie wzbogacają brzmienie. Na „The Last Spire” oprócz podstawowego składu i wyżej wspomnianego klawiszowca usłyszeć można również damskie wokalizy wykonane przez Rosalie Cunningham, która współtworzyła niegdyś rockową kapelę Ipso Facto. W wyróżniającym się skwierczącymi gitarami, utworze „Cathedral of the Damned” gościnnie występuje Chris Reifert z Autopsy, który stwierdza, że jest solidnie przesrane. Jego wejście poprzedza wibrafonowa „przerwa na reklamę”.

Album dopełnia zajebista okładka autorstwa Dave Patchetta i Arika Ropera. Zarówno frontowy obrazek, jak i ilustracja ukazująca się po rozłożeniu całej okładki, fanów Katedry nie powinny zawieść. Podobnie sprawa wygląda z teledyskiem nakręconym do kawałka „Tower of Silence”, który pasuje do tej muzy jak ulał.

Życie nie raz pokazało, że zakończenie działalności przez zespoły to czasami pic na wodę fotomontaż. Nie wiem jak jest tym razem. Tak czy siak, nawet jeśli „The Last Spire” jest rzeczywiście ostatnim albumem Cathedral, to jest godnym swej roli. Spokojnie mogę stwierdzić - umarł Cathedral, niech żyje Cathedral.

środa, 1 stycznia 2014

CHILDREN OF BODOM - Halo of Blood

Nazwa zespołu: CHILDREN OF BODOM

Tytuł płyty: Halo of Blood

Utwory: Waste Of Skin; Halo Of Blood; Scream For Silence; Transference; Bodom Blue Moon (the second coming); Your Days Are Numbered; Dead Man’s Hand On You; Damaged Beyond Repair; All Twisted; One Bottle And A Knee Deep; Sleeping In My Car

Wykonawcy: Roope Latvala – gitary; Janne Wirman – instrumenty klawiszowe; Jaska Raatikainen – perkusja; Alexi Laiho – gitary, wokale; Henkka Blacksmith – gitara basowa

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2013

Dwa lata po ostatnim premierowym albumie Children Of Bodom wydają kolejny świeży krążek. Jadą konsekwentnie na przekór przeciwnościom losu takim jak: problemy na trasie (wylądowanie w norweskim szpitalu lidera zespołu oraz nieciekawe przygody klawiszowca w Ameryce Płd.), a także, chyba coraz powszechniejszy sport o nazwie narzekanie na COB. Dobrze, że się nie zatrzymują, bo co by o nich nie mówić, to wciąż prezentują wysoki poziom muzyczny a ich kawałki poznaje się już po kilku taktach, co wcale nie jest tak powszechne na dzisiejszej scenie metalowej.

Wiele razy już odtrąbiono, że na „Halo of Blood” COB wracają w klimaty swych pierwszych krążków. Nie jest to do końca prawda. Bardziej poprzeplatali to co stare z tym, czym przesiąkneli przez lata. W ogóle czildrenowe granie zarówno kiedyś jak i dziś to niezły bigos. Nie ukrywam, że lubię ten bigos i podobało mi się jak go zamieszali na „Relentless Reckless Forever”. Children Of Bodom na „Halo of Blood” uprościli nieco swe piosenki. Niektórym utworom to służy (np. tytułowemu) a innym już nie („Scream For Silence” – gdzie brakuje ciekawszych zwrotów akcji). Szkoda, że nie ma na tej płycie riffów tak pokręconych jak np. w „Pussyfoot Miss Suicide” z poprzedniego krążka, ale dobrych riffów jednak nie brakuje. Szczególnie numery ósmy i dziewiąty to już skomasowanie riffowej zajebistości. COB ma tę właściwość, że potrafi hard rockowy w zasadzie riff idealnie wpasować w ostrzejsze granie. Najlepiej słychać to w utworze „All Twisted”. Idąc głębiej w glebę śladem korzeni można się w niektórych melodiach gitary prowadzącej doszukać wpływów folku. Bez kitu. Wyobrazić sobie niektóre melodie z „Waste Of Skin” czy „One Bottle And A Knee Deep” rżnięte przez jakiegoś czerwononosego skrzypka, to wcale nie takie trudne.

Dla tych, którzy łykają nalepki z napisem – nowość, mam ćwiartkę dobrych wieści. Do swej mieszanki Children Of Bodom na „Halo of Blood” dosypali trochę niespotykanego u nich aromatu metalu gotyckiego. Chodzi tu szczególnie o numer „Dead Man’s Hand On You”, który na upartego można potraktować jako balladę. Poza tym, gdy słucham gitar w „Scream For Silence” to mam wrażenie, że Zakk Wylde ugryzł Tiamat. Czy to jednak wystarczy żeby zadowolić żądnych świeżej krwi słuchaczy? Wątpię. Jako całość ten album jest jednak zachowawczy. Co powiedzą ci, którzy zarzucali COB na dwóch ostatnich długograjach zjadanie swego ogona? Przecież własnego tułowia zjeść nie sposób.

Kawałki na tym albumie nie są ani zadziwiające (może z wyjątkiem „Dead Man’s Hand On You”) ani super porywające. Są po prostu dobre a czasami nawet więcej niż dobre (szczególnie: „Transference”, „Bodom Blue Moon (the second coming)” i „One Bottle And A Knee Deep”). W niektórych fragmentach jest wyczuwalny wisielczy klimat, dzięki któremu doszukiwano się u COB wpływów black metalowych. Dzięki temu przyjemnie (sic!) się tej płyty słucha bo nie są to trzy kwadranse z jednym grymasem na twarzy. Ma również w tym swój udział bardzo dobre brzmienie, chyba najlepsze w całej dyskografii zespołu, co nie zmienia faktu, że od razu rozpoznawalne. Numery są fajnie dobrane w kolejności. Końcówki niektórych ciekawie wypadają z początkami następnych piosenek. Na przykład koniec „Transference” i początek “Bodom Blue Moon (the second coming)” albo przebudzenie, jakie serwuje początkowy riff z „Damaged Beyond Repair” po zakończeniu „Dead Man’s Hand On You”.

Wersja rozszerzona zawiera cover „Sleeping In My Car” z repertuaru Roxette. Uwaga: jest tu fragment gdzie główny wokal wypływa z gardzieli Roope Latvali. Gość brzmi prawie jak św. Mikołaj - ubaw gwarantowany. Świetna przeróbka świetnego kawałka. Wchodzi jak nóż w masło a niejednemu słuchaczowi przypomni dziecięce lata. Jest też dodatkowy krążek DVD z filmem o powstawaniu albumu, ale to niestety nic specjalnego, zważywszy, że większość instrumentów nagrywali we własnym studio i czasu mieli w brud żeby pokazać coś więcej.

Przeglądając tegoroczne wywiady z Laiho na YT natrafiłem na komentarz pewnego widza, który stwierdził z żalem, że Wildchild, jak zwykło się nazywać Alexiego, nie jest dzisiaj ani „wild” ani „child”. Coś w tym jest, ale na to nie narzekam. Wolę żeby Czildreni mniej chlali i wciąż nagrywali dobre krążki niżby mieli ku uciesze gawiedzi utopić się w wódzie czy krwawej Mary w aureoli z wątpliwym muzycznym skutkiem.


Autor: Szamrynquie

niedziela, 1 grudnia 2013

JOE SATRIANI - Unstoppable Momentum

Nazwa zespołu: JOE SATRIANI

Tytuł płyty: Unstoppable Momentum

Utwory: Unstoppable Momentum; Can’t Go Back; Lies and Truths; Three Sheets To the Wind; I’ll Put a Stone On Your Cairn; A Door Into Summer; Shine On American Dreamer; Jumpin’ In; Jumpin’ Out; The Weight Of the World; A Celebration

Wykonawcy: Joe Satriani – gitary, instrumenty klawiszowe, harmonijka ustna; Mike Keneally – instrumenty klawiszowe; Chris Chaney – gitara basowa; Vinnie Colaiuta - perkusja

Wydawca: Epic

Rok wydania: 2013


Po udanej płycie „Black Swans & Wormhole Wizards” i trasach koncertowych z nią związanych oraz koncertowym albumie „Satchurated: Live in Montreal”, Joe Satriani zdecydował się wymienić sekcję rytmiczną swojego zespołu. Szczególnie pozbycie się wieloletniego bębniarza Jeffa Campitellego mogło wzbudzić niepokój fanów. Jak Satch, w związku z tym, poradził sobie na nowej płycie zatytułowanej „Unstoppable Momentum”?

Materiał nagrano w studiu Skywalker Sound w kalifornijskim San Rafael. Produkcją zajęli się Joe Satriani oraz Mike Fraser. W doborze muzyków Joe kierował się ponoć materiałem muzycznym jaki zebrał na ten album. Keneally, którego można było usłyszeć też na poprzednim krążku, jest zarówno klawiszowcem jak i gitarzystą, więc świetnie kuma czaczę z punktu widzenia głównego sprawcy. Chaney ma spore doświadczenie w różnej muzyce, ale dobrze wie, co ma robić basówka w rockowej muzyce. Colaiuta został wybrany, bo Joe chciał bębniarza, który potrafi sprawiać niespodzianki swoimi pomysłami i jest - cytuję Satrianiego - „przerażająco dobry”.

Na płycie „Unstoppable Momentum” Joe do swojego rozpoznawalnego na kilometr stylu (np. „A Door Into Summer”) dołącza dźwięki, które mogą zaskoczyć niejednego słuchacza. Weźmy np. kreskówkową melodię z „Three Sheets To the Wind”, opary drum’n’bass w „Lies and Truths”, albo taki „Jumpin’ out”, który zaczyna się jak progrockowy numer z lat 70., czy niesamowite brzmienie w „The Weight Of the World”, które pasowałoby do reportażu o TGV czy innym osiągnięciu techniki sprzed kilkudziesięciu lat. O tym, że Joe na swoich solowych płytach „śpiewa” na gitarze, wie każdy kto słyszał wcześniej jego grę. Na tym krążku Satch wcielił się nawet w jakiegoś kosmicznego Luscinia megarhynchos w utworze tytułowym. Wyobraźnia Satrianiego jest doprawdy bezcenna.

Udało się na tym albumie zachować spontaniczność, z którą do twarzy jest muzyce rockowej. Na przykład „Can’t go back” ma niesamowity drive, lekkość i zwiewność a jako całość zachowuje taki charakter, że można uwierzyć iż numer powstał pięć minut przed nagraniem w studiu. Nie brak w tej muzyce emocji. Płyta pod tym względem jest wielobarwna. Od czystej radości („A Celebration”) przez napięcie niczym z filmu akcji („Lies and Truths” czy „Jumpin’ Out”) do chwili zadumy („I’ll Put a Stone On Your Cairn”). Brzmienie albumu jest jednym słowem odlotowe. Już pierwsze takty pierwszego utworu sprawiają, że można poczuć się jak w przestworzach.

To już czternasty studyjny krążek w solowej dyskografii Satrianiego. Joe ma tu ilość pomysłów odwrotnie proporcjonalną do ilości włosów na głowie i wypada bardzo świeżo. Muzykę z „Unstoppable Momentum” polecam gospodyniom domowym, agnostykom, tokarzom, gimnazjalistom, prawosławnym, hokeistom, lewakom, maklerom giełdowym, wiolonczelistkom, mizantropom… po prostu wszystkim. Ludzie cieszcie się, że coś takiego jeszcze powstaje.