wtorek, 6 sierpnia 2013

CHILDREN OF BODOM - Skeletons In The Closet



Nazwa zespołu: CHILDREN OF BODOM

Tytuł płyty: Skeletons In The Closet

Utwory: Looking Out My Back Door; Hell Is For Children; Somebody Put Something In My Drink; Mass Hypnosis; Don’t Stop At The Top; Silent Scream; She Is Beautiful; Just Dropped In (To See What Condition My Condition Was In); Bed Of Nails; Hellion; Aces High; Rebel Yell; No Commands; Antisocial; Talk Dirty To Me; War Inside My Head; Ooops… I Did It Again; Waiting

Wykonawcy: Alexi Laiho – wokal, gitara; Janne Warman – keyboard; Roope Latvala – gitara; Jaska Raatikainen – instrumenty perkusyjne;  Henkka Blacksmith – gitara basowa

Wydawca: Spinefarm

Rok wydania: 2009

W dyskografii niejednego zespołu można znaleźć dość nietypowe wydawnictwa, które stanowią mniej lub bardziej świeże mięcho dla wygłodniałych fanów. Rolę takiego wypełniacza w dyskografii może spełniać zbiór coverów, których przez lata nieco się nazbierało. Tak właśnie jest w przypadku albumu „Skeletons In The Closet” grupy Children Of Bodom.

Children Of Bodom od lat pracują na opinię żłopaczy z drużyny A (jak alkohol). Do takiego wizerunku pasuje jak ulał zabawa obciachem i wywlekanie na wierzch różnych rzeczy, które nie przystoją. Nagranie własnej wersji np. megahitu Britney Spears świetnie wpisuje się w tę konwencję. Przy okazji ciągnie za sobą słodkawy smród, którego znieść nie mogą nozdrza wszystkich nawiedzonych true metalowców. Tytuł „Trupy w szafie” pasuje do tej płyty nie tylko z tego powodu. Trup nie kojarzy się z czymś świeżym a na tym krążku większość piosenek była nagrana już wcześniej (najstarsze nagrania pochodzą z 1998 roku). Stanowiły np. dodatek do specjalnych edycji płyt. Tylko dwa covery powstały specjalnie z myślą o tym wydawnictwie.

Nie ma jednego klucza, którym kierował się zespół w doborze utworów. Dzięki temu płyta ta jest dźwiękowo bardzo kolorowa. Niektóre numery przerobili na potrzeby tribute albumów – tak jest np. z „Aces High” Iron Maiden. Inne żeby przypomnieć mniej znanych lub nieco zapomnianych wykonawców – tak jest np. z „No Commands” fińskiej grupy Stone (jako ciekawostkę dodam, że w kapeli tej grał Roope Latvala, ale swoją wersję tego utworu COB nagrali jeszcze przed zwerbowaniem go do składu). Są też numery wybrane z sentymentu i stanowiące odzwierciedlenie tego, na czym wychowali się Laiho i kumple – tak jest choćby z „Bed Of Nails” z repertuaru Alice Coopera. Są też piosenki wybrane spontanicznie i z przypadku, np. „She Is Beautiful” Andrew W.K. oraz po prostu dla jaj, tak jak np. Just Dropped In (To See What Condition My Condition Was In)” Kenny’ego Rogersa. Nie zabrakło również piosenek na mocno zakrapiane imprezy, mamy więc „Somebody Put Something In My Drink” Ramonesów czy „Talk Dirty To Me” pudelmetalowego Poison.

Na „Skeletons In The Closet” usłyszeć można gości, którzy pomagali Dzieciakom w nagrywaniu tych coverów. Najbardziej wyróżniają się: Euge Valovirta z kapeli Godsplague, który zagrał na banjo w jajcarskim „Looking Out My Back Door”, Jonna Kosonen, która imituje Britney Spears w tragikomicznym „Ooops… I Did It Again” oraz Kaapro Ikonen z kapeli Cryhavoc wspomagający wokalnie w „No Commands”.

Jak wyszły Dzieciakom covery z szafy? Różnie. COB zmarnowali szansę żeby pokazać, że potrafią zagrać zwiewnie (a może wcale nie potrafią?) w kawałku Kenny’ego Rogersa. Zrobili z „Just Dropped In…” cieżarnego hard rocka, kosztem luzackiego vibe’u niestety. Niektóre piosenki w ich wykonaniu wypadają dość przeciętnie, np. „Hellion” w zwrotkach, którego Alexi zwyczajnie się męczy. Na „Skeletons In The Closet” udało się jednak Finom pokazać, że mają poczucie humoru zarówno w skali całego utworu (np. Ooops… I Did It Again”) jak i w wybranych fragmentach (np. solówy Warmana z serii Super Mario Bros. totalna dewastacja w coverze Slayera). Udało im się też zagrać bardziej poważnie, ale wciąż przekonująco („Hell Is For Children” z repertuaru Pat Benatar). Jednym z lepszych momentów na tej płycie jest cover „Rebel Yell” Billy’ego Idola. Świetnie wykorzystano tu obecność klawiszowca w składzie. Poza tym Alexi bardzo pozytywnie zaskakuje wokalnie w tym numerze.

Niektórych rzeczy na „Skeletons In The Closet” brakuje. Dziwnym jest, że zabrakło jakiegoś hiciora z solowej dyskografii Ozzy’ego Osbourne’a. Alexi wiele razy podkreślał że wielbi gitarzystów, którzy wspomagali szalonego Ozza. Jeszcze bardziej brakuje jakiegoś instrumentalnego kawałka z tzw muzyki poważnej. Wykonanie przez Laiho i Latvalę fragmentu „Czterech pór roku” Vivaldiego to mój ulubiony filmik na YouTube, kiedy trzeba uświadomić kogoś, że metal to może i barbarzyńca, ale bywa szlachetny. Szkoda również, że COB nie nagrali swojej wersji „Parasolki” Rihanny, którą wykonywali kiedyś na koncertach. Na osłodę za te braki mamy niespodziankę dla cierpliwych, którzy nie wyłączą odtwarzania, gdy wybrzmią ostatnie dźwięki  Ooops… I Did It Again”.

Fajnym dopełnieniem „Skeletons In The Closet” jest graficzna strona wydawnictwa. Szczególnie zdjęcia członków zespołu (Roope rządzi!) i komentarze Alexiego przy każdej z piosenek są ciekawe. Album jako całość wypada dobrze, ale innym zespołom płyty z coverami wychodziły lepiej i nie musiałbym z Polski się ruszać żeby taki przykład znaleźć.

środa, 3 lipca 2013

BIFFY CLYRO - Opposites



Nazwa zespołu: BIFFY CLYRO

Tytuł płyty: Opposites

Utwory:
CD 1 – The Sand At The Core Of Our Bones: Different People; Black Chandelier; Sounds Like Balloons; Opposite; The Joke’s On Us; Biblical; A Girl And His Cat; The Fog; Little Hospitals; The Thaw
CD 2 – The Land At The End Of Our Toes: Stingin’ Belle; Modern Magic Formula; Spanish Radio; Victory Over The Sun; Pocket; Trumpet Or Tap; Skylight; Accident Without Emergency; Woo Woo; Picture A Knife Fight

Wykonawcy: Simon Neil; Ben Johnston; James Johnston

Wydawca: 14th Floor Records

Rok wydania: 2013
 


Już nie raz natknąłem się na pogląd, że Biffy Clyro to obecnie jeden z najważniejszych brytyjskich zespołów rockowych. Im bardziej upowszechnia się takie zdanie, tym większe są oczekiwania wobec tego tria. Decyzję, aby nagrać dwupłytowy album z premierowym materiałem, podejmuje nie „nadzieja” sceny, ale zespół o ugruntowanej pozycji. Tylko czy w przypadku Biffy Clyro jest to trafna decyzja?

Taki skok na głęboką wodę w wykonaniu Biffy Clyro, mógł się udać. Wielu fanów rocka lubi, gdy ktoś idzie pod prąd, często wbrew zdrowemu rozsądkowi. W czasach, gdy nikt nie ma (nie chce mieć?) czasu na słuchanie płyt, a dla większości potencjalnych odbiorców takiej muzyki bardziej inspirujące są kolejne obrazki z serii demotywatory, zespół rockowy może wzbudzić szacunek swoją przekorną postawą. Druga sprawa to możliwości, jakie Biffy Clyro ma na bazie swoich wcześniejszych dokonań. Ta kapela składa się z ludzi wychowanych na grunge’u, ale niepozbawionych ambicji, aby nieco zamieszać w swoich piosenkach łychą z wygrawerowanym logo Rush. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że Biffy Clyro miało po prostu finansowe możliwości, aby nagrać dwupłytowy album o bogatym brzmieniu (mnóstwo gości i rozbudowane instrumentarium), ponieważ mieli wsparcie Warner Music Group Company a dwa poprzednie albumy sprzedawały się bardzo dobrze. Z tych możliwości skwapliwie skorzystali. Na nagrania pojechali do studia The Village Recorder w Kalifornii. Choć głównym producentem albumu został Garth „GGGarth” Richardson, to zaangażowano również m.in. Clinta Mansella (autor muzyki np. do filmów „Requiem for a Dream” czy „The Fountain” – jednego z ulubionych filmów wokalisty Simona Neila) czy Davida Campbella, który pomagał w przeszłości takim wykonawcom jak Metallica czy Kiss. Oprócz tego na „Opposites” gościnnie występują: wspierający grupę na koncertach Michael Vennart, sympatyczni Meksykanie grający na co dzień w kapeli mariachi, stepująca Alyssa Suede i wielu innych.

Mając te wszystkie możliwości Biffy Clyro nie nurkuje w jakiś szalony koncept album, nie nagrywa muzyki do nieistniejącego filmu, nie tworzy rock opery, nie porywa się na co najmniej kilkunastominutowe rockowe suity, lecz zapełnia dwa krążki mniej lub bardziej przebojowymi piosenkami. Najzwyczajniej w świecie. Jakąś namiastką tego, co by było gdyby zanurkowali, jest utwór „The Fog”. Nietypowy jak na ten zespół jest numer „Skylight”, bliższy twórczości J.M. Jarre’a, niż tego, co najczęściej wykonuje Biffy Clyro. Pozostałe piosenki nie zaskakują już tak bardzo. Przy większości z nich zanotowałem sobie jakiś fragment, który da się opisać jako „typowy Biffy stadionowy”.

Trzeba jednak przyznać, że choć album jako całość nie powala, to zawiera świetne melodie wokalu, zostające z słuchaczem na dłużej. Jest też całe mnóstwo gitarowych motywów urzekajacych swą prostotą i chwytliwością (szczególnie wyróżnię pod tym względem „Woo Woo”). Rytmicznie piosenki Biffy Clyro są dopracowane do perfekcji. Nawet jeśli Szkoci grają jakieś nietypowe podziały, to wszystko hula jak trzeba, a i poskakać człowiek ma ochotę. Z całego zbioru „Opposites” najlepsze są numery, które są zarazem naszpikowane pomysłami oraz grzeszą przebojowością: niesamowicie nośne „Different People” i Sounds Like Balloons”, pełen energii „Modern Magic Formula”, najbliższy grunge’u „Little Hospitals”, porywający „Stingin’ Belle”, poprawiacz nastroju pod tytułem „Spanish Radio”, posuwisty „Trumpet Or Tap”, majestatyczno-luzacki „Accident Without Emergency” oraz zbudowany na ciekawym kontraście „The Thaw”.

Same dobre rzeczy można napisać o tym jak ten album został wydany. Okładka powstała w StormStudios – pracowni Storma Thorgersona, który tworzył już dla Biffy Clyro a także dla m.in. Pink Floyd, Megadeth czy Anthrax. Frontowy obrazek przykuwa uwagę i nie da się zapomnieć. Dodatkowy krążek dvd zawiera film o powstawaniu „Opposites”. Rzecz została wykonana na najwyższym poziomie.

Opposites” stawiają mnie na rozdrożu. Z jednej strony jestem nieco zawiedziony, że zespół nie zaryzykował i nie spróbował stworzyć jakiegoś szalonego dzieła na pograniczu rocka i muzyki filmowej, albo przynajmniej w nawiązaniu do tytułu albumu, wyraźniej zarysować koncept np. wypełniając jeden krążek utworami przsiąkniętymi elektroniką jak w „Skylight” a drugi typowo rockowym czadem.  Z drugiej strony jednak, świetnych piosenek tu nie brakuje i słucha się tego zbioru bardzo dobrze. Czy sam zespół też znalazł się na rozdrożu? To chyba najlepiej wiedzą Simon Neil i bracia Johnston.

sobota, 8 czerwca 2013

THE WATERBOYS - A Pagan Place (reedycja)



Nazwa zespołu: THE WATERBOYS

Tytuł płyty: A Pagan Place (reedycja)

Utwory: Church Not Made With Hands; All The Things She Gave Me; The Thrill Is Gone; Rags; Some Of My Best Friends Are Trains; Somebody Might Wave Back; The Big Music; Red Army Blues; A Pagan Place; The Late Train To Heaven; Love That Kills; The Madness Is Here Again; Cathy; Down Through The Dark Streets

Wydawca: Chrysalis

Rok wydania: 2002

We wkładce do reedycji albumu „A Pagan Place” Mike Scott napisał: „… muzyczny i liryczny krajobraz w mojej głowie, wciąż był magicznie splątany z  krajobrazem i atmosferą Ayr, jego parkami, widokami, ulicami i długim wybrzeżem”. Nigdy nie zwiedzałem Ayr – miasta w którym lider The Waterboys spędził sporą część swojego dzieciństwa – mogę więc jedynie przypuszczać, że miejsce to, mniej lub bardziej, nawiązuje do tytułu drugiego longplaya Wodnych Chłopaków.

Na „A Pagan Place” słychać o wiele więcej zespołowego grania niż na debiucie The Waterboys, podczas nagrywania którego Mike Scott dopiero zbierał ludzi do zespołu na koncerty. „Pogańskie miejsce” choć w dużej mierze zawiera piosenki powstałe w tym samym czasie co niektóre utwory z „The Waterboys”, to dzięki większemu zaangażowaniu muzyków z zewnątrz sporo zyskało. Multiinstrumentalista Anthony Thistlethwaite, bębniarz Kevin Wilkinson czy klawiszowiec Karl Wallinger spisali się znakomicie. Na płycie pojawili się również inni muzycy, ale już rzadziej niż wyżej wymienieni. Jednak ich udział również wyszedł albumowi na zdrowie. Powiem więcej, szkoda na przykład, że Nick Linden zagrał na basie tylko w trzech utworach. Tam gdzie on zagrał, linie basu są ciekawsze i mają lepszy drive.

Płyta zaczyna się idealnie. Kawałek „Church Not Made With Hands” to świetny, pełen energii numer. Warto wspomnieć, że pierwsze słowa tej piosenki: „Bye bye Shadowlands. The term is over and all the holidays have begun” to cytat z „Ostatniej bitwy” (część cyklu „Opowieści z Narnii”) CS Lewisa. Otwieracz bardzo udany a potem… jest jeszcze lepiej. Wyjątkiem na podstawowej liście utworów jest jedynie nieco słabszy „Somebody Might Wave Back”, który z jednej strony typowym przerywnikiem nie jest, a z drugiej, w pełni dopracowanym utworem też nie. Poza tym, piosenka ta blednie przy następnej. Na opisanie „The Big Music”, bo o niej mowa, brak mi słów. Ucieknę więc w przykład z życia wzięty: słuchałem kiedyś tego utworu na mp3 playerze będąc w cholerę daleko od domu, było zimno a buty miałem przemoczone (czyli warunki niezbyt sprzyjające słuchaniu muzyki), ale i tak zaliczyłem odlot. Po tym arcydziele jest następne. „Red Army Blues” to przejmująca opowieść o losie młodego krasnoarmiejca. Ponoć „A Pagan Place” była pierwszą płytą stereo, którą zagrano w słynnej trójkowej audycji Mini-Max. Nie wiem czy ten album nadano wtedy w całości, ale jeśli tak, to za puszczenie w 1984 roku „Bluesa Armi Czerwonej” należą się słowa uznania. Dlaczego? Po przeczytaniu tekstu tej piosenki wszystko powinno być jasne.

Reedycja z 2002 roku zawiera kilka bonusów a także pełne wersje niektórych utworów poprzednio skróconych. Na pewno wyróżnia się „Some Of My Best Friends Are Trains”. Piosenka ta na pierwszej edycji się nie znalazła. Być może dlatego, że na tle pozostałych jest nadzwyczaj radosna. Muzycznie ten numer kojarzyć się może trochę z Maanamem. Jednak zamiast drapieżnej Kory, zaśpiewała w nim kwiecista Ingrid Schroeder, w której głosie Mike się zakochał. Z pozostałych, mniej lub bardziej udanych dodatków do reedycji, wyróżnia się także nieco żartobliwa piosenka „Cathy” – jedyna nienapisana przez lidera The Waterboys. Jej autorem jest, zaprzyjaźniony wówczas z zespołem, Nikki Sudden. Kontrast między tym kawałkiem a zamykającym album „Down Through The Dark Streets” jest ogromny. Ostatni utwór to bowiem dziewięć minut pięknej nostalgii.

Ciekawostką jest dość często pojawiajacy się motyw pociągu. Nie tylko w piosenkach „Some Of My Best Friends Are Trains” czy  “The Late Train To Heaven”. Kolejarsko brzmiącą gitarą zaczyna się „Red Army Blues” a i bohater tej opowieści właśnie koleją wybiera się na wojnę i podobnie z niej powraca do swojego kraju. We wkładce jest również informacja, że utwór tytułowy został napisany w pociągu z Londynu do Ayr. Widocznie w tamtym czasie Mike często podróżował koleją i to znalazło swoje odbicie w tekstach. Nie wyciągałbym jednak z tego zbyt daleko idących wniosków. Bardziej traktuję ten fakt jako nieumyślną wskazówkę, że tej muzyki lepiej słuchać w podróży, będąc pasażerem, niż jako tło do kierowania takim czy innym pojazdem.

A Pagan Place” to bardzo udana płyta. Wreszcie The Waterboys zabrzmieli jak zespół. Różnice w brzmieniu są dość wyraźne bo sesji nagraniowych było kilka, ale kontrasty te nie są już tak drażniące jak na płycie „The Waterboys”. Są pośród piosenek z pogańskiego miejsca prawdziwe skarby. Warto się tu wybrać a potem powracać gdy tylko nastrój temu sprzyja.

niedziela, 5 maja 2013

CHIMP SPANNER - All Roads Lead Here



Nazwa zespołu: CHIMP SPANNER

Tytuł płyty: All Roads Lead Here

Utwory: Dark Age Of Technology; Engrams; Möbius part I; Möbius part II; Möbius part III; Cloud City

Wykonawcy: Paul Antonio Ortiz

Wydawca: Basick Records

Rok wydania: 2012



Gdzieś tam w dalekim, a dla niektórych może wcale bliskim (pozdro dla emigrantów), angielskim Essex, mieszka pewien człowiek, który nazywa się Paul Antonio Ortiz. To jeden z tych ludzi, którzy dłubią samotnie przy okołometalowych dźwiękach. Paul wymyślił projekt muzyczny, w którym wszystko robi sam (przynajmniej jeśli chodzi o nagrania) i nazwał go Chimp Spanner. Ma już za sobą długogrający debiut („At the Dream's Edge” z 2010 roku). Teraz przyszedł czas na nowe wydawnictwo, którym jest EP-ka zatytułowana „All Roads Lead Here”.

Takie masywne djentowe granie, do którego Chimp Spannera się podpina, nigdy mnie specjalnie nie jarało. Wszechwładne riffy zorientowane głównie na wyprowadzanie z rytmicznej równowagi szybko zaczynają męczyć. Tego typu muzykę porównałbym do domu będącego w stanie surowym. W takim domu dłuższy pobyt to nic przyjemnego, chyba że się samemu go buduje (stąd też moje podejrzenie, że duży procent słuchaczy djentu to mniej lub bardziej sprawni muzycy). Bardzo fajnie natomiast, gdy ktoś położy tynk (np. ciekawe harmonie, niekoniecznie samych gitar) na te gołe ściany, albo nawet je pomaluje bądź położy tapety (naniesie melodie). Takie coś właśnie stara się robić Paul Antonio Ortiz w swoim projekcie muzycznym.

Na facebookowym profilu Chimp Spannera wśród inspiracji podano m.in. zespoły Meshuggah i Toto. Wyobraźcie sobie teraz, że szaleni Szwedzi usuwają ze składu wokalistę a na jego miejsce przyjmują Steve’a Lukathera żeby malował melodie swoją gitarą. Całkiem niedaleko takiej wizji jest początkowy na „All Roads Lead Here”, wpadający w ucho utwór „Dark Age Of Technology”. Po nim następuje spokojny przerywnik „Engrams”, który przygotowuje słuchacza na danie główne EP-ki, czyli trójząb „Möbius”. Każda z jego części jest ciekawie zbudowana i trudno wybrać jedną najlepszą. „Möbius” jako całość wyróżnia nastrój – bardziej chłodny a momentami dość mroczny. Szczególnie w porównaniu do zamykającego minialbum kawałka „Cloud City”. Ten z kolei jest najbardziej przyjazny uszom słuchacza niebędącemu zadeklarowanym fanem djentu.

Brzmienie „All Roads Lead Here” jest klarowne i dopracowane. Słuchając Chimp Spanner wcale nie brakuje mi wokalu ponieważ ta muzyka i bez tego jest wciągająca. Partie bębnów są bardzo dobrze i z głową zaprogramowane. Jestem jednak ciekaw, co wyjdzie jeżeli następne wydawnictwo zostanie nagrane w sposób bliższy normalnym zespołom. Posłuchałem bowiem wersji „Dark Age Of Technology” z bębniarzem Borisem Le Galem, który jest w składzie koncertowym projektu i stwierdzam, że jego pomysły fajnie wzbogaciły ten numer. Świetne kompozycje z tej EP-ki rozpuściły mnie jak nieznośnego bachora, pozwolę sobie więc na jeszcze jedną uwagę. Paul jako gitarzysta solowy radzi sobie bardzo dobrze, jednak czegoś mu brakuje. Czegoś w rodzaju szympansowej (patrz nazwa projektu) niezgrabnej gwałtowności, która – uwaga, uwaga – uczłowieczyłaby nieco ten sterylny sound.

Chimp Spanner dzięki wydawnictwu „All Roads Lead Here” ma szanse ocieplić trochę djentowe granie w uszach ludzi, którzy dotychczas odnosili się do niego dość sceptycznie. Może dla niektórych słuchaczy ta muzyka będzie groźnym mutantem a dla innych prztyczkiem w nos, jednak na pewno warto się z nią zapoznać. Poza tym, to cholerstwo naprawdę może się podobać.

P.S.
Czy Chimp Spanner przemieni się w prawdziwy zespół? Zbudowanie składu koncertowego jest przecież krokiem w tym kierunku. Czy to nie byłoby zaprzeczeniem istoty jednoosobowego projektu? Takie pytania pewnie Ortizowi już po głowie zaczęły chodzić. Wydaje się jednak, że jego pole muzycznego manewru jest bardzo szerokie z powodu braku wokalu i braku ideologicznego garba. Może nagra coś unplugged z gościnnym udziałem sekcji dętej, rozpieprzając w ten sposób wszystkie zwykłe oczekiwania i stereotypy dotyczące djentu w drobny mak? Nie wiem co będzie, ale mam nadzieję, że szczęka mi opadnie po kolejnym chimpowym wydawnictwie.


piątek, 5 kwietnia 2013

HELLOWEEN - Straight Out Of Hell



Nazwa zespołu: HELLOWEEN

Tytuł płyty: Straight Out Of Hell

Utwory: Nabataea; World Of War; Live Now!; Far From The Stars; Burning Sun; Waiting For The Thunder; Hold Me In Yours Arms; Wanna Be God; Straight Out Of Hell; Asshole; Years; Make Fire Catch The Fly; Church Breaks Down; Another Shot Of Life; Burning Sun (Hammond Version)

Wykonawcy: Andi Deris – wokal; Markus Grosskopf – gitara basowa; Michael Weikath – gitary; Sascha Gerstner – gitary; Dani Löble – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Sony Music
Rok wydania: 2013

Dla Helloween mam dużo sympatii od lat. Kiedyś czytałem wywiad z Warrelem Danem (wokalista kapeli Nevermore) w którym stwierdził on, że w muzyce metalowej nie ma miejsca na uśmiech, radość itd. Już nie pamiętam czy dziennikarz przeprowadzający wywiad, czy też moja własna mózgownica wyleciała od razu z kontrprzykładem obalającym tą durną tezę. Pierwszym kontrprzykładem przychodzącym na myśl był oczywiście Helloween, którego nowa płyta „Straight Out Of Hell” niedawno się ukazała.

Ten album sami muzycy zapowiadali jako jaśniejszy i bardziej optymistyczny niż poprzedni „7 Sinners”. Słowa dotrzymali. Chociaż na „Straight Out Of Hell” muzyka jest mocno zróżnicowana, to radosnej helloweenowej gonitwy nie brakuje, np. w kawałkach „Far From The Stars” czy „Years” (bez ściemy, ABBA by się nie powstydziła takiej melodii jak w refrenie tego numeru). Bardziej mroczne chwile również znajdziemy („Make Fire Catch The Fly” oraz Church Breaks Down”). Są utwory w których dzieje się naprawdę sporo. Najlepszym przykładem będzie pierwszy, nota bene rewelacyjny, utwór z płyty zatytułowany „Nabataea”. Dla kontrastu „Wanna Be God” (dedykowany Freddiemu Mercury’emu i nawiązujący formą do hiciora Królowej „We Will Rock You”) jest prościutki i mam wrażenie, że sprawdziłby się szczególnie jako pierwszy numer na bisach podczas koncertów.

Na płycie nie braknie nabuzowanego metalu (np. superszybki „World Of War”), ale znalazło się też miejsce na balladę „Hold Me In Yours Arms”. Jest bardziej tradycyjne granie, jak w piosence tytułowej oraz nowocześniejsze podejście do tematu np. w „Live Now!”. Jest nawet piosenka w zasadzie rockowa „Waiting For The Thunder”, której pianinowy temat Deris skomponował ponoć po pijaku. Piosenką, którą nucę ostatnio codziennie jest „Asshole”. Ciężarowy na wejściu (Helloween z panterowym pazurem? – czemu nie), do tego jeszcze z fikającym refrenem, który buja lepiej niż niejedno funky oraz solówą gitary zakończoną w stylu metalu neoklasycznego. Mamy więc profanację dla power metalowych purystów, ale ten numer jest znakomity a po dwóch piwkach już wręcz genialny.

Są tylko dwa powody dla których nie daję temu albumowi maksymalnej noty. Mimo, że ballada „Hold Me In Yours Arms” zła nie jest, to nie porusza tak jak np. Forever and One (Neverland)” z płyty „The Time of The Oath”. Druga sprawa to fakt, iż niektóre keyboardowo – samplowane dodatki nie są trafione. Przykład takiego pudła słychać np. w refrenie „Far From The Stars”. Klawisze, które tam słychać, lepiej nadawałyby się w jakiejś piosence takiej lali jak Kate Ryan. Utworu może nie zepsuły, bo po solówkach gitar, które w nim są, jestem w stanie wybaczyć dyniom prawie wszystko, ale przecież nie będę udawał że jest gites majonez total.

Jeśli ktoś się zastanawia czy warto dać trochę więcej złociszy za wersję rozszerzoną to odpowiadam stanowczo: warto! „Another Shot Of Life” ma tak zajebisty drive w refrenie, że aż żal iż nie wszedł na standardową edycję. Jest też wersja kawałka „Burning Sun” z mocniej zaznaczonymi hammondami. Zadedykowano ją pamięci Jona Lorda. Piosenkę napisał gitarzysta Michael Weikath, który nie kryje się ze swą miłością do Deep Purple, ale za pomysł takiej wersji odpowiada występujący na tej płycie klawiszowiec Matthias Ulmer (współpracował także z Blind Guardian czy Saxon).

Okładka bardziej by pasowała gdyby utworem tytułowym był „World Of War”, ale ujdzie. Tylko muzycy na zdjęciu grupowym mają jakieś takie miny nie tęgie. Kapitalne są natomiast niewielkie rysunki umieszczone przy tekstach piosenek i do nich nawiązujące. Ogólnie rzecz biorąc o albumie „Straight Out Of Hell” można napisać: do wyboru do koloru. Wszystkich swoich fanów dynie nie zadowolą bo to jest niewykonalne gdy ma się tak bogatą dyskografię, ale warto podkreślić, że za co by się nie wzięli na tej płycie, to wychodzi im to co najmniej dobrze, a najczęściej o wiele lepiej.

piątek, 15 marca 2013

VENOMOUS MAXIMUS - Beg Upon The Light



Nazwa zespołu: VENOMOUS MAXIMUS

Tytuł płyty: Beg Upon The Light

Utwory: Funeral Queen; Path Of Doom; Give Up The Witch; Father Time; Dream Again (Hellenbach); Moonchild; Battle For The Cross; Venomous Maximus; Mothers Milk; Hell’s Heroes

Wykonawcy: Bongo B. Brungardt – instrumenty perkusyjne; C. Bakka Larson – gitara; G. Lee Higgins – wokale, gitara; T. Biles – gitara basowa

Wydawca: Occulture Records

Rok wydania: 2012

Roku pańskiego MMXII na świat przyszedł album „Beg Upon The Light”. Zrodził go czteroosobowy twór noszący miano Venomous Maximus. To debiutancki długograj tego bandu. Krążek nagrano w studiu Origin Sound zlokalizowanym w rodzinnym mieście kapeli Houston. Chociaż Venomous Maximus są ze Space City, to ich muzyka żadną wyprawą po Mlecznej Drodze nie jest. To dźwięki dla tych, którym serduszka mocniej biją, gdy ktoś im śpiewa coś w rodzaju „zejdź w dół, wstąp do piekła!”.

Muzyka Venomous Maximus to ogólnie rzecz biorąc mieszanka klasycznego heavy metalu, stonera i doom metalu. Mógłbym napisać, że jest ona bardzo umiejętnie przyrządzona, ale to by sugerowało jakieś szczególne umiejętności muzyków tej kapeli. Tymczasem słychać, że ta mieszanka jest bardziej intuicyjna i, jakkolwiek dwuznacznie by to nie zabrzmiało, z trzewi muzyków płynąca. Bez wątpienia Gregg Higgins i jego kumple dobrze czują się w tak mrocznej i wilgotnej materii dźwiękowej. Z dodatkami w postaci klawiszy, skrzypiec, damskiego głosu czy odgłosów syreny alarmowej, czeluści piekielnych itd. nie przedawkowali i bardzo dobrze, bo dzięki temu smakują one wyjątkowo. Do instrumentów, które hulają bez zbędnego składu i ładu dochodzi wokal Gregga Higginsa, który jest znakiem rozpoznawczym tej kapeli. Wokalista to coś pomiędzy Thomasem G. Warriorem (obecnie Triptykon) z awangardowego oblicza Celtic Frost a Zladko Vladcikiem słynącym z takich youtubeowych hiciorów jak „I am Antipope”. Dźwiękom z higginsowej paszczy płynącym bliżej w zasadzie do jakiegoś teatralnego rocka gotyckiego niż klasycznego heavy metalu czy stonera. Jednych będzie ten śpiew fascynował, innych odrzucał a jeszcze innych śmieszył. Taki to już urok wyrazistych wokalistów w metalu od Glena Bentona po Kinga Diamonda.

Czy zastanawialiście się kiedyś, co by było z Kmicicem, gdyby Oleńka go nie uratowała chwilę po tym, jak już na całego wdepnął w ciemną stronę mocy wypowiadając pamiętne słowa „Diabli po mą duszę? …dobrze”? Może nosiłby teraz w czeluściach t-shirt Venomous Maximus, bo jego osmolona i zakrwawiona gęba to odzwierciedlenie brzmienia tej kapeli. Gitarzyści ładują zajebiaszcze riffy, które nic nowego do sztuki gitarowej nie wnoszą, ale również jakimś cudem przeterminowaniu nie podlegają. Tylko jeden moment jest kiepski, a mianowicie spieprzone solo w „Battle For The Cross”. Gdyby bardziej nawiązywało do położonego na nim wokalu miałoby sens, a tak… kicha. Bas lezie po ścieżce wytyczonej przez gitary, ale od święta fajnie zagęści tło. Bębny walą stęchlizną. W porównaniu ze współczesnym standardem to centrala Bongo brzmi jak łupanie kapciem o grubej podeszwie w belzebubowe brzucho.

W klimat wprowadza intro „Funeral Queen” z niepokojącymi organami. W ogóle to Venomous Maximus mają niezwykłego czuja do tego jak rozpoczynać swoje utwory. Praktycznie każdy numer ma co najmniej dobry wstęp. Trzeba przyznać, że bardzo to ułatwia odbiór i wczucie się w atmosferę ich grania. Świetnie sprawdzają się krótkie utwory przerywniki („Father Time” i „Mothers Milk” z upiornymi skrzypcami) w których słuchacz może nieco odpocząć. Z normalnej jazdy Venomous Maximus szczególnie udane są: wpadający w ucho „Path Of Doom” do którego zrobiono wideoklip, bujający „Give Up The Witch”, ciekawie zbudowany (mimo źle dopasowanego sola) „Battle For The Cross”, oraz „Venomous Maximus” gdzie już same początkowe okrzyki wokalisty stają się kultowe od pierwszego usłyszenia. Jest tu też trochę wpływów Iron Maiden a kopyto samo zaczyna tupać jak się tego numeru słucha.

Do pełni beznadziejnego szczęścia i tego by kombatanci kawalerii Szatana czy inni bohaterowie piekła (patrz ostatni utwór na albumie) nucili sobie fragmenty z muzyki  Venomous Maximus, brakuje jedynie kilku bardziej śpiewnych refrenów. Takich, które publika na koncertach podchwyci niczym zachłanna baba z Radomia napoje na przedświątecznej imprezie. Całą resztę już mają: odpowiednie brzmienie, świetne riffy, pierwiastek chaosu dodający autentyczności, wyróżniającego się wokalistę, czarujący urok undergroundowego wyziewu oraz image: od okładki po wygląd muzykantów spod ciemnej gwiazdy. „Beg Upon The Light” polecam wszystkim romantykom ze zwiększoną zawartością siarki we krwi i wrażliwym na dźwiękową smołę.

niedziela, 10 lutego 2013

KLONE - The Dreamer’s Hideaway



Nazwa zespołu: KLONE

Tytuł płyty: The Dreamer’s Hideaway

Utwory: Rocket Smoke; The Dreamer’s Hideaway; Into The Void; Siren’s Song; Corridors; Rising; Stratum; Walking On Clouds; The Worst Is Over; A Finger Snaps; At The End Of The Bridge

Wykonawcy: Yann Linger – wokal; Guillaume Bernard – gitary; Aldrick Guadagnino - gitary; Jean Etienne Maillard – gitara basowa; Florent Marcadet – instrumenty perkusyjne; Matthieu Metzger – saksofony, keyboardy, sample

Wydawca: Klonosphere
Rok wydania: 2012

W październiku 2012 r. Francuzi z Klone wypuścili nowego longinusa pt „The Dreamer’s Hideaway”. Spoglądając na ich dyskografię, trzeba przyznać, że ładnie sobie w ostatnich latach poczynają. Aktywność wydawnicza wzorcowa. Na dodatek wciąż obywają się bez producenckiej pomocy panów Iana Wilmuta i Keitha Campbella.

W zespole zmienił się gitarzysta rytmiczny. Nowym wioślarzem został Aldrick Guadagnino, który gra również w Step In Fluid. Do składu Klone oficjalnie dołączył też Jean Etienne Maillard – basista dotychczas jedynie wspierający kapelę na koncertach. Te zmiany osobowe nie skierowały jednak zespołu na całkiem nowe obszary muzyczne. Głównym kompozytorem pozostał bowiem Guillaume Bernard.

Klone grają muzykę, która mogłaby sama o sobie powiedzieć „Rooted in the moment. I’m made of steam and smoke” (fragment tekstu piosenki „Walking On Clouds”). Zespół nie skacze sobie lekko po chmurach pierzastych, raczej brnie przez dość gęste cumulusy. W muzyce z albumu „The Dreamer’s Hideaway” riffowy konkret zostaje solidnie okadzony dźwiękowym dymem, który zmniejsza ostrość kontrastów między kolejnymi częściami utworów. We wkładce nie bez powodu napisano, że Guillaume Bernard gra na „atmospherics guitars”. O standardowej lead guitar nie ma wzmianki. Dodatkowe kopcenie to sprawka Matthieu Metzgera, który na klawiszach i saksofonie współtworzy odrealniony klimat.

Nie licząc utworu „Stratum”, który jest ambientowym petit pitu pitu, generalnie mamy do czynienia ze średnio wolnymi albo nieco szybszymi piosenkami, w których Klone nabiera groove metalowej motoryki. W tej drugiej grupie nie znajduję żadnych słabizn. Już pierwszy kawałek pt „Rocket Smoke” to idealny, wysoko kaloryczny otwieracz. Następny nieco szybszy numer to „Rising”. W niektórych fragmentach kojarzyć się może z Godsmack. Zespół dopada w tym kawałku wścieklizna i całemu albumowi wychodzi to na zdrowie. Słowa uznania należą się wokaliście, który przechodzi tu metamorfozę z lekko przygnębionego człeka w furiata. W „The Worst Is Over” jest czad z groovem, którego nie powstydziliby się Disturbed. Do grupy nieco szybszych numerów zalicza się też „A Finger Snaps” z wokalnym udziałem świetnego Duga Pinnicka z kapeli King’s X. Kawałek ten najbliższy jest standardom rockowej piosenki i przez to, na tle pozostałych, łatwiej przyswajalny.

Wśród utworów wolniejszych napięcie spada nieco w „Siren’s Song” i „Corridors”. Oba zawierają udane i ciekawe elementy, ale… mają pecha, bo następują po niesamowitym kawałku zatytułowanym „Into The Void”. Słychać tu nieco wpływów Toola. Jest też wgniatająca desperacka moc dźwiękowa. W piosence tej padają słowa, na które zwrócę szczególną uwagę:

a constant temptation
on the edge of a fall
it’s time to feed your addiction
in your search for the void

Trochę to dekadenckie, ale mam wrażenie, że osoby które odczuwają coś podobnego jak owo kuszenie, będą chłonęły ten album bez przysłowiowej popity. Z pozostałych utworów wyróżnię także numer tytułowy. „The Dreamer’s Hideaway” ma na wejściu mocarny riff ozdobiony zajebistymi pauzami. W drugiej części piosenki jest natomiast solo saksofonu, w którym zespół osiąga poziom nieziemski. Posłuchajcie tego w nocy tak głośno jak możecie a potem… niech się dzieje, co chce.

Na okładce a także wewnątrz książeczki wykorzystano zdjęcia autorstwa Kamila Vojnara (urodził się na terenie dawnej Czechosłowacji, pokrewieństwo ze słynnym Wiesławem Wojnarem wykluczone). Obrazki te świetnie pasują do klimatu muzyki.  A ten klimat jest w przypadku płyty „The Dreamer’s Hideaway” najważniejszy. Nie ma tu tzw. przebojów. Z drugiej strony, mimo swoistej ulotności klonowych dźwięków, nie jest to też jakiś awangardowy odjazd w halucynogenne dżezy. Sami się przekonajcie. Nabierzcie w uszy rakietowego dymu a potem hop do próżni, jeśli myślicie że dobrze wam to zrobi.