niedziela, 29 kwietnia 2012

STEP IN FLUID - One Step Beyond


Nazwa zespołu: STEP IN FLUID

Tytuł płyty: One Step Beyond

Utwory: One Step Beyond; Vicious Connection; Color; Dead End (Interlude); Beat Hunter; The Bridge; Smooth; As We Dance

Wykonawcy: Harun Demiraslan - gitary, talkbox, instrumenty klawiszowe; Aldrick Guadagnino – gitary; Stephane Dupe – gitara basowa, instrumenty klawiszowe; Florent Marcadet - intrumenty perkusyjne

Wydawca: Step In Fluid

Rok wydania: 2011

Ponoć Francja nie jest już największym producentem wina na świecie. Na pewno kraj ten nigdy nie był największym zagłębiem muzyki rockowej i metalowej. Muszę jednak przyznać, że dziwnym zbiegiem okoliczności, te zespoły francuskie, które dane mi było słyszeć, z reguły tworzyły muzykę nietuzinkową. Nie inaczej jest z zespołem Step In Fluid i dźwiękami zawartymi na albumie „One Step Beyond”.

Step In Fluid to kwartet. Z jego składu, kojarzeni przez niektórych maniaków w Polsce mogą być: gitarzysta Harun Demiraslan, który występuje na co dzień w kapeli Trepalium, oraz Florent Marcadet – perkusista grupy Klone. Z tym ostatnim zespołem związani są także goście pojawiający się na „One Step Beyond”: wokalista Yann Ligner i saksofonista Matthieu Metzger. Oprócz nich gościnnie wystąpił również niejaki DJ Troubl’.

Materiał zawarty na tym krążku nie grzeszy długością – około pół godziny muzyki. Jednak bogactwo dźwięków to wynagradza. A jakie są to dźwięki? Zespół postarał się ułatwić sprawę i we wkładce określił swoją muzykę jako mutant jazz-core. Tylko, do stu diabłów, co to jest? Spróbuję wyróżnić kilka składników tego dania, upichconego przez Step In Fluid. Riffy gitarowe są pokrewne temu co usłyszymy w Meshuggah, ale bardziej melodyjne i „pływające” a mniej przypominające zacinającą się maszynerię. Spodobają się zwolennikom macierzystego zespołu Haruna Demiraslana i innym metalowym synkopowiczom. Do tego dodano: harmonie stosowane w muzyce fusion, dźwiękową funky gimnastykę, wpływy Primusa (np. utwór „Color”), jazzowe odloty (np. solo gitary nieco w stylu Johna Scofielda w „Vicious Connection”), odrobinę tzw. world music („The Bridge”), czy posmak starego poczciwego hard-rocka (riff w „Beat Hunter”). Sekcja rytmiczna gra jakby pół życia spędziła na planecie Groove. Jak trzeba, to nie boją się zaczerpnąć z hip-hopu („Smooth”), disco (końcówka „Vicious Connection”) czy nawet najprawdziwszego swingu (część „As We Dance” z solówką saksofonu sopranowego). W „Beat Hunter” bębniarz gra karkołomne solo mimo, że w tym samym czasie, gitary robią swoje i… wszystko się zgadza.

Do wykreowania takiego bogactwa, oprócz typowo rockowego instrumentarium, wykorzystano różne barwy z instrumentów klawiszowych, wyżej wspomniany saksofon, talkbox i scratche. Wszystko zostało podane ze smakiem, a nie, poupychane gdzie popadnie i bez umiaru. Utwory na tej płycie są w zasadzie instrumentalne. To co robi, występujący w niektórych kawałkach, na prawach gościa, wokalista Yann Ligner, można potraktować jako dodatkowy instrument. Brzmienie jest selektywne. Bez trudu można usłyszeć linie basu czy np. szczegóły gry na czynelach. Gitary są bardzo wyraziste. Śledzenie partii pozostałych instrumentów, również nie nastręcza trudności.

Nawet jeśli utwory z „One Step Beyond” powstawały z jamowania, to o improwizowaniu (może poza niektórymi solówkami) nie ma mowy. Tu wszystko jest zwarte a instrumentaliści dążą do wspólnego celu, którym jest… dobra zabawa. Zresztą, w jednym z wywiadów Florent Marcadet określił pole muzyczne, po którym Step In Fluid się porusza, jako plac zabaw. Lepiej się tego nie dało nazwać. To nie są dźwięki po których jasno słychać, że powstały z natchnienia cierpiących, wkurwionych albo szczęśliwych artystów. W Step In Fluid spotkało się kilku muzyków, którzy potrafią wiele i nagrało muzykę, której wykonywanie ich bawi. To słychać!!! I albo jako słuchacze bawimy się z nimi, albo wypadamy z gry.

Tak więc, drogi czytelniku – jeśli lubisz zarówno Meshuggah, Primus, Red Hot Chili Peppers, Jamiroquai, Petera Gabriela, Branforda Marsalisa i diabli wiedzą co jeszcze, to możesz bez obaw zrobić pierwszy krok w celu posłuchania muzyki Step In Fluid. Bon voyage!

P.S. Płyta jest praktycznie nie do dostania w żadnym sklepie w Polsce. Udało mi się ją zamówić poprzez stronę http://stepinfluid.bigcartel.com/ i co ciekawe czekałem na ten album krócej niż na niektóre wysyłki z polskich sklepów!

sobota, 14 kwietnia 2012

CATHEDRAL - Anniversary


Nazwa zespołu: CATHEDRAL

Tytuł płyty: Anniversary

Utwory: Dysk 1 - Back To The Forest: Picture Of Beauty & Innocence; Commiserating The Celebration; Ebony Tears; Serpent Eve; Soul Sacrifice; A Funeral Request; Equilibrium; Reaching Happiness, Touching Pain
Dysk 2 - Freak Winter: Funeral Of Dreams; Enter The Worms; Upon Azrael’s Wings; Midnight Mountain; Cosmic Funeral; Carnival Bizarre; Night Of The Seagulls; Corpsecycle; Ride; The Last Spire pt. 1 (Entrance); Vampire Sun; Hopkins (Witchfinder General)

Wykonawcy: Lee Dorrian – wokal; Mark Griffiths – gitara basowa; Garry Jennings – gitara; Adam Lehan – gitara; David Moore – instrumenty klawiszowe; Mike Smail – instrumenty perkusyjne; William Summers – flet; Brian Dixon – instrumenty perkusyjne; Leo Smee – gitara basowa

Wydawca: Rise Above

Rok wydania: 2011

Lee Dorrian i jego koledzy, albo są 1,6 (słownie jeden i sześć dziesiątych) raza bardziej wyrachowani niż przeciętny Brytyjczyk, albo gustują w ceremoniach pogrzebowych, a już własnego zespołu w szczególności. Można bowiem odnieść wrażenie, że lubują się w ogłaszaniu końca działalności. Kiedy kondukt pożegnalny Katedry ruszył? Tego chyba sami muzycy nie wiedzą, bo już zdaje się album „The Guessing Game” miał być tym pożegnalnym. Ja przynajmniej, w tych zapowiedziach końca, już się pogubiłem. Na pewno po płycie ze zgadywankami nagrali pierwszy album koncertowy w swojej dyskografii. Cwane lisy angielskie koncert zarejestrowali w 2010 roku, czyli 20 lat po założeniu zespołu i nazwali „Anniversary”, co by bardziej dostojnie zabrzmiało. Oddać im jednak trzeba, że zrobili to z pomysłem.

Występ, który na tym albumie został uwieczniony składa się z dwóch części. Pierwszą część (na pierwszym CD) zatytułowano „Back to the Forest” i jest to live wersja całego debiutanckiego albumu Cathedral pt „Forest of Equilibrium” z 1991 roku. Co ciekawe, specjalnie na tę okazję skrzyknęli się w oryginalnym składzie, który wersję studyjną przed laty nagrywał. Drugi krążek zatytułowano „Freak Winter”, co fajnie nawiązuje do daty koncertu, tj. 3 grudnia 2010 roku (A propos: Ozzy Osbourne obchodził wtedy 62 urodziny. Przypadek?). Ta część koncertu została odegrana już przez skład znany, choćby z ostatniego dotychczas, studyjnego krążka „The Guessing Game”.

Ci fani, którzy są z Cathedral od początku istnienia kapeli, być może zareagują, na taki a nie inny kształt tego koncertu, przeciągłym fuuuuuck yeeeeeeah! Jest jednak małe „ale” - w drugiej części występu, nie uświadczymy ani jednej z  piosenek, które Cathedral nagrał mniej więcej, od połowy lat 90. ubiegłego wieku, do połowy pierwszej dekady XXI wieku. Widocznie można olać blisko połowę dyskografii na koncercie typu „Anniversary”. Fuuuuuuck noooooo! Nikt mi nie wmówi, że takie zajebiste numery jak np. „Captain Clegg” z albumu „Caravan Beyond Redemption” albo „Black Robed Avenger” z „The VIIth Coming”, nie zrobiłyby łubu dubu na żywo. Taki to już urok albumów koncertowych, że doborem utworów nie da się zadowolić wszystkich słuchaczy.

Pomysł żeby zagrać cały „Forest of Equilibrium” w starym składzie był równie ciekawy, co ryzykowny. Jednak udało się. Starzy druhowie przyłożyli się i na żywo stare kawałki zabrzmiały nawet potężniej niż na płycie z 1991 roku. Jedynym niedociągnięciem okazał się wokal Dorriana. Po części Lee sam sobie ten los zgotował, bo w wersjach studyjnych dwugłosy pojawiają się bardzo często i nie udało się oddać całego klimatu tych wokali w warunkach live. Poza tym, można odnieść wrażenie, że wokalista nie chapnął wystarczająco dużo puddingu i nie zapyrkoliło mu w gardzieli tak jak kiedyś.

 Druga część koncertu to swoiste the best of z płyt, które w opinii lidera Cathedral, są najlepsze w dyskografii zespołu. Wyjątkiem jest klawiszowe interludium, które stanowi utwór  The Last Spire pt. 1 (Entrance)” z zapowiadanej na 2012 rok, ostatniej (sic!) płyty Katedry. Ta część charakteryzuje się wyeksponowanym, mocnym jak diabli basem Leo Smee’a. Brak drugiej gitary w niektórych utworach jest odczuwalny, ale nie aż tak, aby katedralne hiciory przestały poniewierać. Słychać też, że Lee Dorian jednak pewniej czuje się w nieco młodszym repertuarze, bo w tej części koncertu radzi sobie lepiej. Tu i ówdzie panowie się rozjadą na pół sekundy, ale widocznie nie stali jak kołki, wpatrzeni np. w gryfy, więc jest ok. Trochę zawodzi natomiast Brian Dixon w kawałku „Midnight Mountain”. Pewnie nie jeden fan pomruczy też, coś w stylu: szkoda, że Adam Lehan nie dołączył w numerach z „The Ethereal Mirror”. 

Fanów słychać właściwie tylko w przerwach między kolejnymi utworami. Nie wiem czy zabrakło specjalnego mikrofonu zbierającego dźwięk z publiki, czy też ludkowie zebrani tego wieczoru w Islington Academy, byli już na kacu? Przypuszczam, że gdyby np. Brazilejros huknęli sławetne „let’s groove, sonic muthafucka” w numerze „Cosmic Funeral”, to by zatrzeszczało w uszach. Ostatecznie całość można podsumować zdaniem: nie jest źle, ale mogło być lepiej.

sobota, 7 kwietnia 2012

DARK SUNS - Orange


Nazwa zespołu: DARK SUNS

Tytuł płyty: Orange

Utwory: Toy; Eight Quiet Minutes; Elephant; Diamond; Not Enough Fingers; Ghost; That Is Why They All Hate You in Hell; Vespertine; Scaleman; Antipole

Wykonawcy: Maik Knappe – gitary; Torsten Wenzel – gitary; Jacob Müller – gitara basowa; Ekky Meister – instrumenty klawiszowe; Niko Knappe – wokal, instrumenty perkusyjne

Wydawca: Prophecy

Rok wydania: 2011

Wpadłem niedawno, dość przypadkowo, na youtube'owy profil firmy wydawniczej Prophecy, gdzie można znaleźć utwory paru kapel - między innymi Dark Suns. Coś zaczęło mi dzwonić pod czachą i w końcu sobie przypomniałem, że widziałem tę grupę występującą jako support przed Pain Of Salvation w 2005 roku w Krakowie. Po tamtym koncercie wcale mnie nie zainteresowała. Wszystko, co po latach przypominam sobie z jej krakowskiego gigu, można zawrzeć w jednym zdaniu: paru szwabskich smutasów z wokalistą za bębnami, powodujących odruch ziewania. Przykro to stwierdzić, ale do koncertu zespołu, w którym głównym wokalistą jest perkusista, pasują doskonale, choć użyte w całkiem innym kontekście, słowa wypowiedziane w filmie „Copying Beethoven” przez odgrywającego jedną z głównych ról Eda Harrisa: „To jak pies chodzący na tylnych łapach. Nie może być zrobione dobrze, ale zadziwiające jest, że się w ogóle udaje”

I po latach, co się okazuje? Dark Suns wydali właśnie czwartą płytę a gdy usłyszałem jej fragmenty zrobiło mi się głupio, że tak łatwo skreśliłem kiedyś ten zespół. Potem wysłuchałem całości i pomyślałem – popiół się przyda. Progres Ciemnych Słońc jest podobny do tego, jaki przeszli Opeth. Kapela braci Knappe, również startowała grając dość zapętloną muzę z wokalistą mieszającym czysty, nierzadko delikatny wokal z growlem. Dziś po growlach nie ma śladu a muzycznie zawędrowali w rejony rocka progresywnego o zabarwieniu retro.

Muzykę zawartą na płycie „Orange” umieściłbym gdzieś pomiędzy dokonaniami The Mars Volta, rock operami czy musicalami typu „Jesus Christ Superstar” oraz ostatnim wcieleniem Opeth. Marsjańska jest żywiołowość w graniu i „poszarpanie” kompozycji, oraz ich muzyczne ADHD (rzecz jasna, nie chodzi tu o akordy A-dur itd.). Skojarzenie z rock operami i musicalami może wywoływać śpiew Niko Knappego. Gość zaprezentował bardzo wiele „twarzy” swojego głosu. Tutaj zaczynają się schody. Nie wszystkie barwy, których używa ten wokalista są przekonujące. Stężenie sacharyny w głosie Niko czasami jest zbyt duże (np. zwrotka „Toy”). Do cukru, wokalista dosypał czegoś w „Scaleman” i wyszło o niebo lepiej.  Wspomnę też o zabawnej barwie głosu w niektórych częściach „That Is Why They All Hate You in Hell” gdzie słychać teściową, która zobaczyła zmutowanego szczura.

Wydaje się, że Niko chce pokazać nam bardzo szeroką paletę możliwości swojego głosu, zapominając, że najistotniejsze jest by przekazywać głosem różne stany emocjonalne. Tak więc Danielowi Gildenlöwowi to on jeszcze nie dorównał. W tym momencie wpada pan Ranicki herbu Suche Komnaty (postać w filmie „Potop” grana przez Stanisława Łopatowskiego) i jednym cięciem niewidzialnej szabli, rozwiewa wszelkie wątpliwości, mówiąc: „bo jemu nikt nie dorówna!”. Porównanie do Opeth z płyty „Heritage” opiera się głównie na tym, że  Dark Suns mają dość podobny pomysł na brzmienie zespołu. Dodatkowo pojawiająca się czasem, pewnego rodzaju melancholia, również łączy ich z Opeciakami.

Instrumentaliści na płycie „Orange” spisują się bardzo dobrze. Gitarzyści skupiają się na wspólnym budowaniu harmonii i nastroju. Na całe szczęście unikają sytuacji typu: jeden gość robi podkład a drugi wciska solówki gdzie popadnie. Samo brzmienie gitar wywołuje u mnie pomruki zadowolenia, jak u kocura, który właśnie skończył moczyć pyszczek w tłustym mleku. Zgranie sekcji rytmicznej jest spoiwem tej nierzadko szalonej muzyki. Choćby fragment z onirycznym wokalem w „Eight Quiet Minutes”, ukazuje to zgranie. Jacob Müller to cichy bohater drugiego planu, taki Kyuzo (jeden z „Siedmiu Samurajów”) tego albumu. Posłuchajcie co robi np. w kawałku „Elephant”.

Instrumenty klawiszowe często mają decydujący „głos”. Całe mnóstwo smaczków, które zapodaje Ekky Meister sprawia, że ta płyta nie ma prawa szybko się znudzić uważnemu słuchaczowi. Dęciaki dają radę, choć chciałoby się żeby grały nieco więcej. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że występują na prawach gościa. W okolicach piątej minuty piosenki „Vespertine” trąbka i skasofon kłócą się, albo już nawet targają za kudły, podczas gdy reszta zespołu sprawia wrażenie prujących traktorem przez wertepy.

Słychać w graniu Dark Suns niesamowitą witalność i desperacką wręcz chęć posmakowania wolności. Nie ma na płycie „Orange” utworu wymęczonego. Przeciwnie, można odnieść wrażenie, że Dark Suns mieli nadmiar pomysłów i musieli wybierać to co im najbardziej pasowało do wizji krążka. Wyróżnia się bajeczny „Not Enough Fingers”, będący pięcioma minutami podróży przez głęboką noc. Umiejscowienie tego kawałka w połowie płyty, pomiędzy utworami pełnymi dramatyzmu i napięcia, to strzał w dziesiątkę. A propos liczby 10, to dziesiąty utwór na tym albumie jest niezwykły. „Antipole”, bo o nim mowa, jest wręcz epicki a przy tym pozbawiony sztucznego nadęcia i pompy. Utwór „Vespertine” to już majstersztyk jakich mało.

Należy też wspomnieć o tym jak album „Orange” prezentuje się od strony wizualnej. Szata graficzna, fakt że kompakt wyglądem naśladuje płytę winylową a nawet rodzaj papieru z którego zrobiono okładkę – to wszystko współgra z muzyką. Po jej wysłuchaniu mogę stwierdzić, parafrazując znane powiedzenie: Niemiec też potrafi… zagrać, nie stojąc na baczność. Pozostaje teraz czekać aż Ciemne Słońca ponownie wystąpią u nas, już z Niko w roli frontmana bez barykady. Oby tylko, zanim przyjadą, nie przyjechał wcześniej zegarmistrz światła… pomarańczowy.