Nazwa zespołu: DARK
SUNS
Tytuł płyty: Orange
Utwory: Toy;
Eight Quiet Minutes; Elephant; Diamond; Not Enough Fingers; Ghost; That Is Why
They All Hate You in Hell; Vespertine; Scaleman; Antipole
Wykonawcy: Maik
Knappe – gitary; Torsten Wenzel – gitary; Jacob Müller – gitara basowa; Ekky
Meister – instrumenty klawiszowe; Niko Knappe – wokal, instrumenty perkusyjne
Wydawca: Prophecy
Rok wydania: 2011
Wpadłem
niedawno, dość przypadkowo, na youtube'owy profil firmy wydawniczej Prophecy,
gdzie można znaleźć utwory paru kapel - między innymi Dark Suns. Coś zaczęło mi dzwonić pod czachą i w końcu sobie
przypomniałem, że widziałem tę grupę występującą jako support przed Pain Of
Salvation w 2005 roku w Krakowie. Po tamtym koncercie wcale mnie nie
zainteresowała. Wszystko, co po latach przypominam sobie z jej krakowskiego
gigu, można zawrzeć w jednym zdaniu: paru szwabskich smutasów z wokalistą za
bębnami, powodujących odruch ziewania. Przykro to stwierdzić, ale do koncertu
zespołu, w którym głównym wokalistą jest perkusista, pasują doskonale, choć
użyte w całkiem innym kontekście, słowa wypowiedziane w filmie „Copying
Beethoven” przez odgrywającego jedną z głównych ról Eda Harrisa: „To jak
pies chodzący na tylnych łapach. Nie może być zrobione dobrze, ale zadziwiające
jest, że się w ogóle udaje”.
I po latach, co się okazuje? Dark Suns wydali właśnie czwartą płytę a gdy usłyszałem jej fragmenty zrobiło mi się głupio, że tak łatwo skreśliłem kiedyś ten zespół. Potem wysłuchałem całości i pomyślałem – popiół się przyda. Progres Ciemnych Słońc jest podobny do tego, jaki przeszli Opeth. Kapela braci Knappe, również startowała grając dość zapętloną muzę z wokalistą mieszającym czysty, nierzadko delikatny wokal z growlem. Dziś po growlach nie ma śladu a muzycznie zawędrowali w rejony rocka progresywnego o zabarwieniu retro.
Muzykę zawartą na płycie „Orange” umieściłbym gdzieś pomiędzy
dokonaniami The Mars Volta, rock operami czy musicalami typu „Jesus Christ Superstar” oraz ostatnim
wcieleniem Opeth. Marsjańska jest żywiołowość w graniu i „poszarpanie”
kompozycji, oraz ich muzyczne ADHD (rzecz jasna, nie chodzi tu o akordy A-dur
itd.). Skojarzenie z rock operami i musicalami może wywoływać śpiew Niko
Knappego. Gość zaprezentował bardzo wiele „twarzy” swojego głosu. Tutaj
zaczynają się schody. Nie wszystkie barwy, których używa ten wokalista są
przekonujące. Stężenie sacharyny w głosie Niko czasami jest zbyt duże (np. zwrotka
„Toy”). Do cukru, wokalista dosypał
czegoś w „Scaleman” i wyszło o niebo
lepiej. Wspomnę też o zabawnej barwie
głosu w niektórych częściach „That Is Why
They All Hate You in Hell” gdzie słychać teściową, która zobaczyła
zmutowanego szczura.
Wydaje się, że Niko chce pokazać
nam bardzo szeroką paletę możliwości swojego głosu, zapominając, że
najistotniejsze jest by przekazywać głosem różne stany emocjonalne. Tak więc Danielowi
Gildenlöwowi to on jeszcze nie dorównał. W tym momencie wpada pan Ranicki herbu
Suche Komnaty (postać w filmie „Potop” grana przez Stanisława Łopatowskiego) i
jednym cięciem niewidzialnej szabli, rozwiewa wszelkie wątpliwości, mówiąc: „bo
jemu nikt nie dorówna!”. Porównanie do Opeth z płyty „Heritage” opiera się głównie na tym, że Dark Suns mają dość podobny pomysł na
brzmienie zespołu. Dodatkowo pojawiająca się czasem, pewnego rodzaju
melancholia, również łączy ich z Opeciakami.
Instrumentaliści na płycie „Orange” spisują się bardzo dobrze.
Gitarzyści skupiają się na wspólnym budowaniu harmonii i nastroju. Na całe
szczęście unikają sytuacji typu: jeden gość robi podkład a drugi wciska solówki
gdzie popadnie. Samo brzmienie gitar wywołuje u mnie pomruki zadowolenia, jak u
kocura, który właśnie skończył moczyć pyszczek w tłustym mleku. Zgranie sekcji
rytmicznej jest spoiwem tej nierzadko szalonej muzyki. Choćby fragment z
onirycznym wokalem w „Eight Quiet Minutes”,
ukazuje to zgranie. Jacob Müller to cichy bohater drugiego planu, taki Kyuzo
(jeden z „Siedmiu Samurajów”) tego albumu. Posłuchajcie co robi np. w kawałku „Elephant”.
Instrumenty klawiszowe często
mają decydujący „głos”. Całe mnóstwo smaczków, które zapodaje Ekky Meister
sprawia, że ta płyta nie ma prawa szybko się znudzić uważnemu słuchaczowi. Dęciaki
dają radę, choć chciałoby się żeby grały nieco więcej. Z drugiej strony, zdaję
sobie sprawę, że występują na prawach gościa. W okolicach piątej minuty
piosenki „Vespertine” trąbka i
skasofon kłócą się, albo już nawet targają za kudły, podczas gdy reszta zespołu
sprawia wrażenie prujących traktorem przez wertepy.
Słychać w graniu Dark Suns niesamowitą
witalność i desperacką wręcz chęć posmakowania wolności. Nie ma na płycie „Orange” utworu wymęczonego. Przeciwnie,
można odnieść wrażenie, że Dark Suns mieli nadmiar pomysłów i musieli wybierać
to co im najbardziej pasowało do wizji krążka. Wyróżnia się bajeczny „Not Enough Fingers”, będący pięcioma
minutami podróży przez głęboką noc. Umiejscowienie tego kawałka w połowie płyty,
pomiędzy utworami pełnymi dramatyzmu i napięcia, to strzał w dziesiątkę. A
propos liczby 10, to dziesiąty utwór na tym albumie jest niezwykły. „Antipole”, bo o nim mowa, jest wręcz
epicki a przy tym pozbawiony sztucznego nadęcia i pompy. Utwór „Vespertine” to już majstersztyk jakich
mało.
Należy też wspomnieć o tym jak
album „Orange” prezentuje się od
strony wizualnej. Szata graficzna, fakt że kompakt wyglądem naśladuje płytę winylową
a nawet rodzaj papieru z którego zrobiono okładkę – to wszystko współgra z
muzyką. Po jej wysłuchaniu mogę stwierdzić, parafrazując znane powiedzenie:
Niemiec też potrafi… zagrać, nie stojąc na baczność. Pozostaje teraz czekać aż
Ciemne Słońca ponownie wystąpią u nas, już z Niko w roli frontmana bez barykady.
Oby tylko, zanim przyjadą, nie przyjechał wcześniej zegarmistrz światła…
pomarańczowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz