czwartek, 31 maja 2012

KABANOS - Kiełbie we łbie


Nazwa zespołu: KABANOS

Tytuł płyty: Kiełbie we łbie

Utwory: Baleron w kartoflach pod keczupem; Baba i dziad; Bagno; Klocki; Rakieta; Pijawki; Monopol; Motyl; Buraki; Psy, krowy i kapusta; Pancerz; Paliwoda

Wykonawcy: Mirek Łopata – gitara; Ildefons Walikogut – gitara basowa; Zenek Kupatasa – wokal; Lodzia Pindol – gitara; Witalis Witasroka – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Fonografika

Rok wydania: 2012

Kiełbie we łbie” to trzecia płyta kwintetu wokalno instrumentalnego Kabanos. Słuchaczom znającym ten zespół z jego wcześniejszych dzieł, może zapalić się alarmowa żarówka po spojrzeniu na okładkę. Ilustracja ta jest „niepokojąco” dojrzała w porównaniu z okładkami poprzednich albumów. Czy zmiany w stylistyce szaty graficznej oznaczają również jakieś daleko posunięte zmiany w muzyce grupy?

Wszyscy, którym muzyka Kabanosa smakowała dotychczas i którzy dostrzegli, że twórczość tego zespołu jest czymś więcej niż absurdalnym humorem, tym razem również będą mlaskać z uznaniem. Jest nawet szansa, że pojawią się nowi mlaskający albo mlaskanie będzie głośniejsze. Zespół Zenka Kupatasy na nowej płycie gra lepiej i brzmi lepiej. Lodzia Pindol i Mirek Łopata potrafią świetnie wykorzystać to, że w składzie są dwie gitary. Szkoda jednak, że realizator nagrań nie polał Mirkowi wódeczki przed nagrywaniem solówek, może miałyby wówczas więcej ułańskiej fantazji, której im nieco brakuje. Sekcja rytmiczna odpowiednio wzmacnia gitarowy czad. Trzeba jednak wspomnieć o tym jak fajnie Ildefons Walikogut dodał charakteru piosence „Klocki”, a Witalis Witasroka wcisnął urocze werblowanie w ostatnim refrenie piosenki „Buraki”.
   
Kabanos na płycie „Kiełbie we łbie” pokazuje, że ma łatwość tworzenia chwytliwych numerów w dużej mierze zainspirowanych stylem System Of A Down. Potrafi też ciekawie zamieszać w aranżacjach. Weźmy np. taki numer jak „Pancerz”. Na początku wydawać się może, że będzie to zwykły kawałek oparty o schemat: spokojna zwrotka – czadowy refren, ale nic z tego. W dalszej części piosenki wyskakuje, niczym Filip z konopii, ciekawa zmiana rytmu. Albo taki numer jak „Bagno” gdzie „systemowe” skoczne umpa umpa świetnie dopełniono gitarą, która przyszwendała się z soundtracku do jakiegoś filmu Tarantino. Skoro już jesteśmy przy filmach, to teledysk nakręcono do utworu „Baba i dziad”, który ma dużo aranżacyjnych smaczków i kupę energii.  Nieco odstaje od reszty kawałek „Paliwoda”. Sprawia wrażenie przekombinowanego. Niewykluczone, że wypadłby ciekawiej gdyby go jeszcze bardziej rozbudować, zamieniając jednocześnie w utwór instrumentalny. Muzycy wyżyliby się a słuchacze przekonali, jak brzmi Kabanos bez charakterystycznych tekstów i głosu Zenka.

Cechą wspólną większości utworów z płyty „Kiełbie we łbie” jest ich koncertowy potencjał. Przy tych numerach można się nieźle wyskakać. Mam nadzieję, że Kabanos zostanie endorserem jakiejś firmy meblarskiej i będą rozstawiać tapczany do poskakania dla fanów (patrz tekst do „Klocki”). Taki kawałek jak „Buraki” brzmi jakby był wręcz z premedytacją napisany z myślą o koncertach. Wyobrazić sobie tłum w klubie śpiewający zgodnie refren „Mam na to wszystko wyjebane” – nic prostszego. 

Tu dochodzimy do kwestii tekstów piosenek. Zenek Kupatasa trzyma się (choć może coraz luźniej) swej śmiesznej, mocno infantylnej konwencji, ale ma też w swoich tekstach wiele do przekazania. Nie są to li tylko jaja żeby gawiedź rozbawić. Bardzo dobrym pomysłem jest zamieszczenie w książeczce wraz z tekstami piosenek suplementu, który wyjaśnia skąd wzięły się inspiracje autora liryków. Obok udanej stricte muzycznej części albumu, jest to kolejny powód żeby mieć „Kiełbie we łbie”… na półce, obok innych płyt.

niedziela, 20 maja 2012

IWRESTLEDABEARONCE - Ruining It For Everybody


Nazwa zespołu: IWRESTLEDABEARONCE

Tytuł płyty: Ruining It For Everybody

Utwory: Next Visible Delicious; You Know That Ain’t Them Dogs' Real Voices; Deodorant Can’t Fix Ugly; This Head Music Makes My Eyes Rain; It Is “Bro” Isn’t It?; Gold Jacket, Green Jacket; Break It Down Camacho; Stay to the Right; I’m Gonna Shoot; Karate Nipples; Button It Up

Wykonawcy: Krysta Cameron – wokal; Steven Bradley – gitara, programowanie; John Ganey – gitara, programowanie; Mike Montgomery – instrumenty perkusyjne; Mike „Rickshaw” Martin – gitara basowa

Wydawca: Century Media

Rok wydania: 2011

Spotkałem kiedyś pod monopolowym gościa, który twierdził, że był wicemistrzem Polski w żużlu. Innym razem trafiłem na gwiazdora, który miał grać w Lady Pank, ale zgarnęli go do woja. Brakowało jednak kogoś, kto stoczyłby walkę zapaśniczą z niedźwiedziem, choćby nawet był to niedźwiadek Misza z cyrku. I oto jest zapaśnik takowy. Objawił się pod postacią kwintetu rodem z Luizjany, a imię jego Iwrestledabearonce.

Nie jest to jednak typowy kwintet z rockowym instrumentarium. Bardzo ważną rolę odgrywają bowiem na płycie „Ruining It For Everybody” dźwięki programowane. Czasami można odnieść wrażenie, że electro-trzasko-plumkania były zarodkiem późniejszych kompozycji. Da się to wyczuć już w pierwszym utworze: „Next Visible Delicious”. Gitary tną poszatkowane mathcore’owe riffy. Choć natrafić można również na bardziej soczysty panterowy motyw albo death metalowe wiertło. We fragmentach, które normalny zespół traktowałby jako refreny, wyrastają często ściany gitar. Czasami pojawiają się z zaskoczenia psotliwe harmonie gitarowe. Mathcore’owe przeważnie są partie perkusji, której brzmienie pochodzi z serii „wyedytowało się”.

Do tego wszystkiego włącza się wokalistka Krysta Cameron. Najczęściej brzmi niczym mocno zawzięta druhna, która wrzeszcząc do megafonu, chce wszystkich w obozie przekonać, że ona też ma włosy na klacie (w kawałku „Button It Up” wspiera ją Eddie Hermida z kapeli All Shall Perish). Ostry wokal Krysty jest dość nudny. Doceniam więc to, że używa ona też tzw. czystego głosu. Zwłaszcza, że robi to całkiem, całkiem. Pod koniec kawałka „Deodorant Can’t Fix Ugly” usłyszeć można nawet coś jak gospelowy chórek i choć sprawia wrażenie „zrobionego” na kompie, to wypada pogratulować wokalistce i reszcie zespołu wyobraźni.

Zapaśnikodmiśka, na swojej stronie internetowej, buńczucznie określił, że „Every rule will be broken in the process…”. Faktycznie stara się, jak może, unikać piosenkowych schematów. Nawet jak już zagra coś, co wpada w ucho to zaraz się z tego ewakuuje. Jednak czy samo notoryczne łamanie reguł i zasad, nie staje się właśnie regułą lub zasadą? Paradoks jak ten, gdy ktoś mówi, że zawsze kłamie. Czy więc kłamie o tym, że kłamie?

No dobra, wracajmy na matę. Piosenki Iwrestledabearonce nie są zbudowane tradycyjną metodą przeplatania zwrotek, refrenów, mostków i solówek. Niekiedy utwory budową przypominają trochę nazwę zespołu: kolejne riffy i motywy następują po sobie i raczej nie są powtarzane po wejściu kolejnej części. Tak jak słowa cząstki w złącze-słowie Iwrestledabearonce. Są na tym albumie fragmenty gdzie jest inaczej, ale pamiętamy przecież motto zespołu. Innym porównaniem muzyki Zapaśnikodmiśka może być oglądanie TV polegające na skakaniu po kanałach bez zatrzymywania się na żadnym z nich specjalnie długo. Tak więc, muzyka Iwrestledabearonce dość dobrze nawiązuje do współczesnej rzeczywistości, w której czas i wszystko w ogóle, zapiernicza niemiłosiernie a ludzie nie mogą skupić na niczym uwagi. Dla odmiany numer „This Head Music Makes My Eyes Rain” jest bardziej „pociągnięty” i na upartego można napisać, że pełni na tym albumie rolę ballady.

Co najmniej z dwóch powodów można Iwrestledabearonce polubić. Pierwszym jest wyżej wspomniane łamanie zasad. Drugim jest poczucie humoru, którego jednak mogłoby być jeszcze więcej. Przed wysłuchaniem całego albumu, a po obejrzeniu wideoklipu do piosenki „You Know That Ain’t Them Dogs' Real Voices”, spodziewałem się większego stężenia popu, który będzie regularnie gwałcony przez jazdę w stylu bliskim The Dillinger Escape Plan. Niestety Zapaśnikodmiśka zbyt często, zamiast wesołkowatej szydery, stosuje wzniosło-smutnawe motywy. Choć i one robią czasem dobre wrażenie, np. w „Break It Down Camacho”.

Najlepiej jednak wypadają te utwory, gdzie miesza się mathcore’owa rozpierducha i pastisz. Przykładem jest utwór „Karate Nipples” w którym rozwala mnie moment, gdy wokalistka na chwilę zbliża się manierą w głosie do Björk a potem wchodzi jakiś „turecki” disco-metal. Oczywiście nie trwa to długo i później muzyka skręca w stronę soundtracku do jakiejś pojechanej gry komputerowej a na koniec wpływa do zatoczki gdzie cumują, marszczące czoło, nuty a’la Evanescence. Jako objaw poczucia humoru, i to nawet autoironicznego, można traktować okładkę i zdjęcia we wkładce.

 Polecam posłuchać płyty „Ruining It For Everybody” na słuchawkach i choć parę razy w skupieniu. Wtedy lepiej uchwyci się niebagatelną rolę dźwięków programowanych oraz łatwiej oswoić się z szybkimi i niespodziewanymi zwrotami akcji. Iwrestledabearonce gra muzykę dla tych, którzy choć w jednym zgadzają się z Michałem Wiśniewskim (ten, co to nosi białe skórzane spodnie a nie czarne, tak jak Titus) a mianowicie, że „Keine Grenzen”. Tym razem chodzi tu o stylistyczno-muzyczne granice. Jednym słowem  - wolnoamerykanka.

sobota, 12 maja 2012

OVERKILL - The Electric Age


Nazwa zespołu: OVERKILL

Tytuł płyty: The Electric Age

Utwory: Come and Get It; Electric Rattlesnake; Wish You Were Dead ; Black Daze ; Save Yourself ; Drop the Hammer Down; 21st Century Man ; Old Wounds, New Scars ; All Over But the Shouting; Good Night

Wykonawcy: Bobby “Blitz” Ellsworth –wokal; DD Verni – gitara basowa; Dave Linsk  – gitary; Derek Tailer  – gitary; Ron Lipnicki – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2012

Zarząd Główny Stowarzyszenia Elektryków Polskich w 1985 roku (wyszła wtedy pierwsza płyta Overkill pt „Feel The Fire”) ogłosił 10 czerwca jako Międzynarodowy Dzień Elektryka. Niestety, nikt w Nuclear Blast nie wpadł na pomysł by ten fakt wykorzystać. Premierę nowej płyty Overkill zatytułowanej „The Electric Age” wyznaczono na przełom marca i kwietnia. Jednak i bez pijarowych sztuczek nowy krążek thrasherów z New Jersey broni się znakomicie.

Na pewno, prądu (dosłownie i w przenośni) nie brakło, gdy Overkill nagrywał „The Electric Age”, który jest krążkiem bardzo intensywnym. Zespół stworzył piosenki z tych samych elementów z których korzystał już wcześniej. Zrobił to jednak tak, że nasuwa się komentarz w stylu „żyć, nie umierać”. Nie chodzi tu tylko o jakość utworów, ale także o ich charakter. Rzecz jasna, Overkill nie gra wesołkowatego metalu, ale jest na „The Electric Age” energia, która każe zabrać dupę w troki zamiast użalać się nad sobą.

Ekipa Blitza i Verniego na „The Electric Age” nie zaskakuje stylistycznie. Trzeba jednak podkreślić, że pierwiastki klasycznego heavy metalu zaznaczają się na tej płycie prawie tak mocno, jak na pierwszych albumach Overkill. Do stu drzazg z włóczni Wotana, w otwierającym płytę kawałku „Come and Get It” jest nawet jakiś teutoński chór, który obudził mi w beretce szaloną myśl: gdyby Overkill sprzedawał u nas tyle płyt, co w Niemczech, to może zagraliby jakiegoś czadowego krzesanego?

W ostrym uzębieniu Overkill na „The Electric Age” znajdziemy jeden ubytek. Jest nim brak chwytliwego refrenu w piosence „Old Wounds, New Scars”. Refren, który tu się znalazł robi wrażenie mostka, który ma dopiero prowadzić do czegoś wielkiego. Zabrakło też charakterystycznego intra basowego w którymś z utworów. Mamy jednak rekompensatę w postaci początku do, ostatniego na albumie, utworu „Good Night”. Po dziewięciu czadowych numerach, gdy wchodzi coś takiego, to trudno żeby banan na twarzy się nie pojawił. „Good Night” to świetny, wpadający w ucho kawałek. Co ciekawe, zawiera arcy-metallikowy fragment. Blitz oprócz genialnego, jankesko przeciągniętego śpiewu w refrenie, sprzedał tu świetne zawołanie „good night kiss” na początku solówki. Dla mnie to jest kultowe już od pierwszego przesłuchania. Żeby było jeszcze zabawniej, to utwór ten kończy się identycznie jak kawałek „Don't Let Daddy Kiss Me” praojców z  Motörhead.

Oczywiście „dobranocka”, to nie jedyny highlight nowej płyty Overkill. Jest przebojowy „Electric Rattlesnake” zawierający świetne sabbathowe uzupełnienia thrashowej jatki. Nietypową, jak na zespół Blitza, rytmiką wyróżnia się „Black Daze”. Chyba nawet nosiciele kołnierza ortopedycznego będą ruszać, przy tym numerze, banią. Niesamowicie energetyczny „Save Yourself” na żywo nikogo nie ocali. Refren w tym kawałku jest sprokurowany tak, aby na koncercie publika zdzierała gardła powtarzając tytuł po wokaliście. Utwór „All Over But the Shouting” to świetna praca gitar. Jeden z riffów przypomina nawet alarm w elektrowni jądrowej. Przed sypiącym iskrami solem gitary, Ron Lipnicki sadzi takie przejścia, jakby chciał rzec – wszystkich kart jeszcze nie odkryłem. Z całej ekipy serwującej elektrowstrząsy, na szczególną uwagę, zasłużył sobie Dave Linsk, który już w pierwszym utworze: „Come and Get It”, wycina takie solo, że żałuję iż nie mam takiej brody jak on. Wówczas opad szczęki choć trochę miał bym zamortyzowany.

Kolejny świetny album Overkill, zdobi kolejna świetna okładka Travisa Smitha. Nie wiem, czy to efekt nowości, ale jak dotychczas, to chyba najlepszy obrazek frontowy w historii ekipy z New Jersey. W środku rozkładanej okładki jest m.in. przezajebiste, zmontowane zdjęcie, na którym kształt charakterystycznej uskrzydlonej czachy tworzą pioruny. 

The Electric Age” nie zaskakuje wysoką formą zespołu, bo płyta ta wyszła po takim cudeńku jak „Ironbound”. Jest to bardziej potwierdzenie wysokiej formy. Marketing swoje, różne pijary swoje, ale każdy, komu uszy pokrył już zielony overkillowy nalot, powie wam: ekipa Blitza i Verniego rządzi!

sobota, 5 maja 2012

JOHN PAUL JONES - Zooma


Nazwa wykonawcy: JOHN PAUL JONES

Tytuł płyty: Zooma

Utwory: Zooma; Grind; The Smile of Your Shadow; Goose; Bass 'N' Drums; B. Fingers; Snake Eyes; Nosumi Blues; Tidal

Wykonawcy: John Paul Jones – gitary basowe, mandola, Kyma, instrumenty klawiszowe, gitary; Pete Thomas – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Discipline Global Mobile

Rok wydania: 1999

John Paul Jones, czyli basista Led Zeppelin, po wylądowaniu sławnego sterowca, zajął się głównie produkcją muzyczną. Maczał palce np. przy, kultowej w pewnych kręgach, płycie „Children” zespołu The Mission. Na szczęście nie zadowolił się samym kręceniem gałkami i doradzaniem innym wykonawcom. Czasami nagrywał własny materiał. W 1999 roku wyszedł jego album solowy pt „Zooma”.

Oprócz JPJ (będę używał tego skrótu ponieważ jest wygodny i występuje w opisie na rozkładanej okładce) najwięcej na „Zooma” usłyszymy Pete Thomasa za perkusją. Pojawia się też sporo gości. Parę solówek szalonego naukowca, na swojej touch guitar, strzelił Trey Gunn znany z King Crimson (utwory: „Grind”, „B. Fingers”). Również solówką, ale już na bardziej konwencjonalnej gitarze, zajął się Paul Leary (utwór „Zooma”). Paul, który jest jednym ze świrów z Butthole Surfers, swoim solem nawet nie starał się nikogo przekonać, że jest zdrowy. Kolejnym gościem jest perkusista Denny Fongheiser (grał m.in. na kilku płytach Tracy Chapman). Zagrał w „The Smile of Your Shadow” (m.in. na djembe) oraz w „Bass 'N' Drums”. Wreszcie w „Snake Eyes” słyszymy smyki nagrane przez muzyków z London Symphony Orchestra. Muzycy ci nie zostali jednak wymienieni z imienia i nazwiska.

Zooma” to album instrumentalny. Usłyszymy na nim czasem głos ludzki, ale są to fragmenty rozmów, a nie bardziej lub mniej typowy śpiew. Dominują numery o prostej budowie, z reguły oparte na jednym przewodnim riffie z dodatkiem motywu, który przejmuje rolę refrenu. Często główne motywy  uzupełniane są „rozlanym” tłem, które JPJ wyczarował w systemie Kyma. Do tego, jeden z gości, albo sam JPJ, odgrywa szalone improwizowane solówki i w zasadzie tyle. Główną siłą tych utworów jest ich motoryka i rewelacyjne brzmienie. JPJ nie stroni od używania dość nietypowych instrumentów. Usłyszymy: mandolę, gitarę hawajską (tzw. lap steel guitar), instrumenty klawiszowe i wcześniej wspomniane zabawy z systemem Kyma. Natrafimy też na zwykłą gitarę elektryczną. Oczywiście najważniejsze są jednak gitary basowe: cztero, dziesięcio i dwunasto strunowe. Brzmienie basówek, zbudowanych specjalnie dla Jonesa przez lutnika Hugh Mansona, znacznie odbiega od klasycznego brzmienia znanego choćby z utworów Led Zeppelin. Masakryczne wręcz brzmienie basu, JPJ wymodził w kawałku „Grind”. Motoryczność utworów to z jednej strony charakter riffów a z drugiej gra perkusisty Pete Thomasa – skierowana głównie na tzw. drive, bez szpanerki technicznej.

Od wyżej wymienionego schematu budowy utworów są jednak wyjątki. Pierwszym jest „The Smile of Your Shadow”. Jest to utwór zaczynający się niczym ścieżka dźwiękowa do jakiegoś snu. Potem wchodzi Denny Fongheiser ze swoim djembe i robi się nieco plemiennie. Wszystko rozwija się tu w sposób niewymuszony. Następnym wyjątkiem jest „Bass 'N' Drums” – mały, funkujący jam bez zobowiązań. Znalazł się na tej płycie chyba tylko dla kaprysu, bo nie przedstawia niczego szczególnego. Czymś szczególnym natomiast jest utwór „Snake Eyes”. JPJ przy tym utworze najwięcej się napracował. Sam zaaranżował partię smyków oraz dyrygował. Jest tu fajne krążenie wokół głównego riffu przypominającego pochód karawany przez pustynię. Smyki nie ograniczają się do rozlewania harmonicznych plam. Jest kontrapunkt, który może zaintrygować niczym ślepia gada. W „Snake Eyes” usłyszymy też udane solo na instrumentach klawiszowych. Wyróżnia się również utwór „Nosumi Blues” gdzie gitara hawajska robi świetny bluesowy klimat. Dzięki zastosowaniu tego instrumentu, niektóre fragmenty albumu „Zooma” pachną Zeppelinami, szczególnie właśnie utwór „Nosumi Blues” ma taki aromat. 

Złośliwi powiedzą, że John Paul Jones na tej płycie, bardziej pokazuje swoje zabawki niż powala niesamowitymi kompozycjami. Będą mieli trochę racji. Jednak zaprzeczyć się nie da, że na „Zooma” słychać dużo fajnej, motorycznej energii. Coś w typie: wsiadasz i jedziesz. Poza tym, w uśmiechu pewnego cienia (patrz utwór nr 3) kryje się piękno a oczy węża (patrz utwór nr 7) są intrygujące.