niedziela, 4 października 2015

DECAPITATED - Blood Mantra


Nazwa zespołu: DECAPITATED

Tytuł płyty: Blood Mantra

Utwory: Exiled In Flesh; The Blasphemous Psalm To The Dummy God Creation; Veins; Blood Mantra; Nest; Instinct; Blindness; Red Sun; Moth Defect

Wykonawcy: Wacław Vogg Kiełtyka – gitary, akordeon; Rafał Rasta Piotrowski – wokale; Paweł Pasek – gitara basowa; Michał Łysejko - perkusja

Wydawca: Mystic Productions

Rok wydania: 2014

Na płyty Decapitated się czeka. Czekanie to nie jest prowokowane jakimiś kosmicznymi trailerami na YouTubie czy hiper zapowiedziami, że o to zaraz nadejdzie totalne zniszczenie czy całopalenie. Po prostu ta kapela dużo może. Mają umiejętności, ale też nie uwiązali się w jakiejś jednej przegródce i nie szlifują kilku kamyczków w nieskończoność. Mają też odwagę żeby się nie uwiązywać i to się ceni.

Nowy album ma świetny tytuł. „Blood Mantra” to dobrze brzmi, łatwo się zapamiętuje, wreszcie budzi skojarzenia, że może być bardziej transowo i dogłębnie a nie tylko efektownie – czego zawsze można się spodziewać po kapelach w przypadku, których mówi się o tzw. technicznym death metalu. Jadąc dalej z koksem pochwalę też okładkę i wnętrze książeczki – robota prima sort. Nie gorsze jest też brzmienie ukręcone w białostockim Hertz Studio. Uszy mam mokre już w 34 sekundzie pierwszego utworu.

W kwestii najważniejszej, czyli nowej muzyki Decapitated, nie jest już aż tak zajebiście, choć źle też nie jest. Najmniejszy stres powoduje numero tres, czyli „Veins”, który dzięki slipknotowej skoczności na koncercie może się sprawdzić, ale kolejne fragmenty „Żył” nie pozrastały się na tyle dobrze by ciśnienie krwii rozpalało do czerwoności. Na przeciwległym biegunie jakości są symbolicznie symetryczny „Exiled In Flesh” oraz „Instinct” - jak dla mnie jeden z lepszych kawałków Decapów ever. W tym utworze słychać jak wielki potencjał ma ta kapela. Kolejne części „Instinct”, osobno i jako większa całość, wypadają znakomicie i jest te parę minut muzyki nawet chwytliwe.

Z tą chwytliwością w większości utworów nie ma problemów jedynie w działce gitarowej. Raz gitary tną z precyzją bezlitosnego egzekutora a za chwilę pluskają się w krwistej zawiesinie. Większość riffów wypada świeżo i nie nuży szablonowymi rozwiązaniami. Nie ma się tu co rozpisywać. Vogg ma po prostu łapy ze złota. Reszta kapeli już tak nie błyszczy niestety. Rasta, który frontmanem w warunkach koncertowych jest znakomitym, na płycie rzadko wymyśli frazę powodującą odruch: fist in the air. Cierpi na tym np kawałek tytułowy. Przypuszczam, że gdyby dać ten numer do obróbki Maxowi Cavalerze to byłby hicior. Na plus wokalisty Decapitated trzeba zapisać natomiast, że napisał ciekawe, jeśli chodzi o treść, teksty. Nowi muzycy w zespole też nie zabłysnęli. Bas ponoć nagrywał sam Vogg, więc Paweł Pasek nie mógł się wykazać. Nie wykazał się też Michał Łysejko za perkusją. Gość potrafi wiele, ale jego partie są do przesady podporządkowane i zalegające w cieniu gitarowych riffów a przecież słychać np w końcówce „Nest”, że mogłoby być inaczej. Słucham takiego „Blindness” i jest transowo, prawie toolowo, ale dominacja gitar w tym utworze aż rodzi pytanie: czemu nie przywieźli z trasy po egzotycznych zakątkach Azji żadnych dzwonków i bębenków? Wszystko to sprawia, że Decapitated teraz, to nie tyle zespół, co Vogg i jego sidemani. Sad but true, a nie byłoby takie sad gdyby ci sidemani dodali skrzydeł nowej muzyce Ściętej Głowy. Nie będę się tu w domysłach rozwodził nad tym, dlaczego tak się dzieje. Jako słuchacza obchodzi mnie głównie efekt finalny, który płynie z głośników.

Wydanie specjalne w które się zaopatrzyłem ma dodatkowy utwór. „Moth Defect” to dobry numer z potężnym groovem i efektownym wbijaniem gwoździ. Trochę w klimacie francuskiej Gojiry. Dodano też płytkę DVD zatytułowaną „Diary 2010-2014”. Materiał chaotyczny, ale przynajmniej zabawny.

Gdy tak wlezę na wzgórze spokojnej refleksji o albumie „Blood Mantra”, to dochodzę do wniosku takiego, że to niezła płyta jest, ale kilka genialnych riffów nie wystarcza abym fikał ze szczęścia. Ta kapela dużo może a od takich kapel właśnie, wymaga się najwięcej. Coraz wyraźniejsze oddalanie się Decapitated od death metalu jest frapujące. Na następną płytę tego zespołu też będę czekał.


P.S. Gdy we wkładce przeczytałem, że Vogg zagrał też na akordeonie myślałem, że usłyszę coś więcej niż tylko kilka klimatycznych bajerów w tle.  

sobota, 1 sierpnia 2015

ANDI DERIS AND THE BAD BANKERS - Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads


Nazwa zespołu: ANDI DERIS AND THE BAD BANKERS

Tytuł płyty: Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads

Utwory: Cock; Will We Ever Change; Banker's Delight (Dead Or Alive); Blind; Don't Listen To The Radio (TWOTW 1938); Who Am I; Must Be Dreaming; The Last Days Of Rain; EnAmoria; This Could Go On Forever; I Sing Myself Away; Behind Dead Eyes (unreleased demo track); Little Lies (unreleased demo track); TWOTW 1938 (Don't Listen To The Radio - unreleased demo version); Must Be Dreaming (unreleased demo version); EnAmoria (unreleased demo version)

Wykonawcy: Andi Deris – wokal, gitary; Jezoar Marrero – gitara basowa; Nasim Lopez Palacios – perkusja; Nico Martin - gitary

Wydawca: earMusic

Rok wydania: 2013

No proszę, Helloween ma się dobrze – regularnie wydaje płyty i jeździ w trasy po całym świecie a wokalista tej kapeli zdecydował się wydać solowy (mimo, że nie sygnowany tylko swoim nazwiskiem) album. Nazbierało się tyle zbyt mało dyniowatego materiału czy też coś poruszyło, tudzież wkurwiło Andiego Derisa?

Jędrek rodem z Karlsruhe a obecnie zamieszkały na Teneryfie, gdzie własne studio nagraniowe posiada, w jednym z wywiadów przyznał, że od ostatniej płyty solowej („Done By Mirrors” z 1999 roku) wypełniła się jego szuflada z piosenkami nie pasującymi do stylu Helloween. Nazwanie zespołu towarzyszącego mu w nagraniach The Bad Bankers oraz zatytułowanie płyty „Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads” to już wpływ kryzysu ekonomicznego ostatnich lat, który w okolicach jego hacjendy dał się ponoć mocno we znaki. Choć Deris jest jedynym autorem wszystkich piosenek na płycie, to nie skorzystał z doświadczonych muzyków sesyjnych. „Strzyżenie” nagrali z nim młodzi szczyle z Teneryfy, którzy muzykowali wcześniej z jego synem. Andiemu spodobała się ich świeżość w podejściu do tematu więc zaprosił ich do współpracy.

Mimo klarownej inspiracji do nadania takiego a nie innego tytułu płycie, nie jest to w żaden sposób koncept album. Piosenki tu zawarte bardzo różnią się od siebie zarówno muzycznie jak i tematami poruszanymi w tekstach. Płytę pilotował utwór „Don't Listen To The Radio (TWOTW 1938)” będący hiciowatym hard rockiem. Nie jest to jednak numer otwierający krążek. Tę rolę spełnia niezwykle agresywny, w dużej mierze core'wy „Cock” - zapewne dedykowany chciwym krawaciarzom z banków. Ci sami ludzie sprowokowali Andiego do napisania kawałka „Banker's Delight (Dead Or Alive)” gdzie riff na wejsciu, jest też core'owy, ale pojawiają się także fragmenty gdzie wchodzą klawisze i robi się nieco helloweenowo. Deris bardzo przekonująco wypada w takim graniu, ale najlepsze na tym albumie są piosenki gdzie wokalista robi się bardziej frasobliwy. Szczególnie „Blind” w której muzyczne zbliżanie się do szwedzkiej Katatonii dopełniono kapitalnym core'owe riffowaniem przed industrialną pompką. Padają tu słowa:
Don't want to die to see
Nor want to live forever
But there is something I must find
I'm blind
I got a house and pool
Built on the isle of summer
I should be glad but still I whine
I'm blind

Ta ślepota gryzie Andiego na tyle, że wciąż potrafi tworzyć dobrą muzykę.

Są na „Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads” dźwięki zaskakujące. Dla polskich słuchaczy fragmenty „EnAmoria” mogą przypominać styl Lady Pank, choć refren jest już uskrzydlony klawiszami i ostrymi gitarami. Piosenka ta powstała jako cegiełka dla znajomych Andiego prowadzących fundację wspierającą zmagających się z nowotworami. Na You Tube można odnaleźć inną wersję wykonaną przez projekt Lady's Voice meets Friends. Nietypowy dla Derisa jest też numer „I Sing Myself Away” stanowiący relaksik na zakończenie. Z drugiej strony fani wokalisty Helloween poczują się bardziej swojsko słuchając utworu „The Last Days Of Rain”. To ożywczy numer gdzie zwrotki skradają się do świetnego refrenu.

Wersja specjalna albumu zawiera drugi krążek. Znajdziemy tu wersje demo niektórych piosenek oraz dwa kawałki, które się nie załapały do podstawowego zestawu. Dość mroczny „Behind Dead Eyes”, który niestety jest ledwie przeciętny oraz balladę „Little Lies”, w której słychać wokalny kunszt Andiego.

Nie jest to płyta wybitna. Jest trochę bałaganiarska i nie wszystkie utwory są równie udane. Nie mniej jednak dopóki Deris komponuje takie zajebiste utwory jak np. „Who Am I”, jego muzyki warto słuchać. Jest to bowiem wokalista, muzyk, kompozytor i przede wszystkim człowiek ciekawszy niż się może wydawać niektórym ludziom kojarzącym go jedynie z Helloween.

niedziela, 5 lipca 2015

OVERKILL - White Devil Armory


Nazwa zespołu: OVERKILL

Tytuł płyty: White Devil Armory

Utwory: Xdm; Armorist; Down To The Bone; Pig; Bitter Pill; Where There's Smoke...; Freedom Rings; Another Day To Die; King Of Rat Bastards; It's All Yours; In The Name; The Fight Song; Miss Misery

Wykonawcy: Bobby “Blitz” Ellsworth; DD Verni; Dave Linsk; Derek Tailer; Ron Lipnicki

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2014

Przyglądając się działalności Overkill można się od kilku lat zanudzić na śmierć. Skład zespołu wziął się i ustabilizował. Co nie nagrają, to jest bardzo dobre. Wszyscy piszą o nich z uznaniem. W każdym wywiadzie biedny Blitz musi wysłuchiwać od dziennikarskich lizusów, że jest legendą, nieśmiertelnym sukinsynem itd. Prawie pod każdym filmikiem na YouTube ktoś napisze, że zieloni z New Jersey powinni być w wielkiej czwórce thrashu. Czy po nowej płycie „White Devil Armory” ludziska dalej tak piać będą?

Niejeden z wrodzonej przekory chciałby w końcu zjechać Overkill, że ledwo powłóczą nogami, albo, że się sprzedali, tudzież udają kogoś kim nie są etc. Nic z tego. Co prawda kapela na nowej płycie rzadziej wchodzi na szybsze obroty i tym samym jest mniej hiper energetycznie niż np. na poprzednim krążku, ale szyja i tak boli. Takie kawałki jak ubrany w teledysk „Armorist”, gęsty „Where There's Smoke... czy „Pig” w którym kolejne motywy pięknie wykluwają się z wrednym uśmieszkiem, to overkillowe prądem kopanie. Jest też klimatycznie. Już samo intro zatytułowane „XDM” brzmi niepokojąco, niczym ewentualny sojusz Golarza Filipa z mudżahedinami. Praca gitar raz gryzących bez litości a potem przyczajonych, zerkających spod byka jak np. w „Bitter Pill” sprawia, że chce się do tej płyty wracać.

Na „White Devil Armory” każda piosenka ma coś, za co się ją pamięta. Może to być chóropodobne tło pod solówką „Down To The Bone” eleganckie (sic!) niczym żakiet kanclerz Merkel. Może to być ponura groovowatość „Another Day To Die”. Mogą to być basowe pląsy DD Verniego, który na chwilę w „Where There's Smoke...” wyskoczył z czasów gdy Geezer Butler zarabiał na życie jeżdżąc ciężarówką. Może to być szybowanie po zestawie perkusyjnym Rona Lipnickiego w części „It's All Yours”. Może to być intensywność głosu Blitza, np w „Freedom Rings”, robiąca wrażenie nawet na kimś kto słucha tego zespołu od lat. Może to być zdrowy dziarski patos jak w „In The Name”, który podobnie jak w szlagierowych numerach tej kapeli: „In Union We Stand” czy „Bastard Nation”, na koncertach będzie się sprawdzał kapitalnie.

Należy też wspomnieć o dwóch bonusach dodanych do wydania digipackowego. Pierwszym jest „The Fight Song” kapitalny punkowy numer, który brzmi jak jakiś klasyk do tego stopnia, że sprawdzałem czy nie jest to cover. Drugi bonus to już cover właśnie. Jest nim „Miss Misery” Nazareth. Wyszedł świetnie m.in. dlatego, że zaśpiewał w nim gościnnie Mark Tornillo z Accept. Byłoby genialnie gdyby dołączyli jeszcze jakiś cover ACDC. Kolekcja skojarzeń kapel gdzie wokalista ma jaszczurczy głos byłaby już kompletna.

White Devil Armory” to bardzo dobry krążek mimo, że nie poniewiera tak bardzo jak dwa poprzednie albumy. Każdy kto ceni Overkill prędzej czy później do tej płyty się przekona. Ta muzyka to pokazywanie środkowego palca tym, którzy sobie na to zapracowali i postawa jak z piosenki mistrza Młynarskiego a mianowicie, róbmy swoje. To słychać na „White Devil Armory” a przecież właśnie o to chodzi.

środa, 3 czerwca 2015

CORRUPTION - Devil's Share

Nazwa zespołu: CORRUPTION

Tytuł płyty: Devil's Share

Utwory: Hang'n'Over; This Is The Day; Story Of Things That Should Not Be; Traveller Blues; Grime Whorehouse; Trespasstellers; Inspire; Regresion; Born To Be Zakk Wylde; Betty Pyro; Moment Of Truth

Wykonawcy: Piotr “Anioł” Wącisz – gitara basowa, chórki; Bartek “Vincent” Gamracy – instrumenty perkusyjne; Daniel “Dani” Lechmański – gitary, wokal; Piotr “Rutkoś” Rutkowski – gitary, wokal

Wydawca: Metal Mind Productions

Rok wydania: 2014

Nie będę ukrywał – mam jakiś sentyment do Corruption. Gdy po zajebistej płycie „Bourbon River Bank” posypał się skład kapeli, pomyślałem: no to po ptokach. Byłem tym na tyle zawiedziony, że od nowego oblicza zespołu nie spodziewałem się niczego, a tym bardziej niczego dobrego. Tym większy i przyjemnie bolesny był opad szczęki gdy przed premierą nowej płyty wypuścili do sieci numer „Hang'n'Over”. Taaaaaaaaaaaaaaaaaaak, to rozumiem. Żyć się chce, pić się chce. To już wystarczyło żeby kupić nowe dzieło Korapszyn.

Chociaż wspomniana wyżej piosenka pozostaje moją ulubioną na całej nowej płycie, to z radością i będąc w pełni sił umysłowych stwierdzam, że pozostałe numery nie są jakimiś marnymi wypełniaczami. Nie ma tu nawet jednego nudnego kawałka. Jest potęga mocarnego riffu w „This Is The Day”. Jest napakowane bujanie, na przykład w „Grime Whorehouse”, na którego pierwsze dźwięki Pepiki powiedzieli by „ruce vzhůru !” a biodra żadnej panny na koncercie nie będą kłamały. Jest piach pustyni w „Trespasstellers”. W „Regresion” jest nieco relaksująco w stonerowym tego słowa znaczeniu. Jest nieco mroku - „Inspire” to kawałek jaki Mark Morton z Lamb Of God chciałby napisać. Jest też nieco nostalgicznie w zamykającym płytę „Moment Of Truth”. Ogólnie rzecz biorąc dym jest nie tylko na okładce ale i w muzyce.

Należy też wspomnieć o gościach na płycie „Devil's Share”. Pierwszy w kolejności pojawia się Sławek Wierzcholski. Jego harmonijka dodaje smaku w „Traveller Blues” a to, co po pierwszym refrenie wyczynia na niej mistrzu Wierzcholski, to już kosmos jakowyś. Drugim gościem jest Krzysztof Sokołowski, którego z Exlibris przytargał pewnie Dani. Krzychu zaśpiewał w części numeru „Born To Be Zakk Wylde” będącym świetnym połączeniem dwóch hiciorów sprzed lat w wersji a'la M 242 Bushmaster.

Zajebistość nowej płyty Korapszyn wynika w dużej mierze z tego, że Anioł miał nosa w kwestiach personalnych. Jeszcze nigdy gitary solowe nie były tak dobre w tym zespole jak są teraz. Bartek Gamracy na zestawie perkusyjnym natomiast nie dość, że buja jak trzeba, to zapodaje mnóstwo ciekawych wstawek. Do wokali można podejść różnie. Pod pewnymi względami śpiewający gitarzyści nie są tak dobrzy jak poprzedni wokalista Rufus. Dają jednak radę i są pomysłowi co słychać np w piosence „Betty Pyro”. Jest też mnówstwo czadowych chórków więc na koncertach będzie można się wydzierać do woli.

Devil's Share” Corruption to zaskakująco udana płyta. Zaskakująco – bo powstała dość szybko po tym jak poprzedni skład się posypał. Udana – bo daje porządnego kopa i radochę ze słuchania. Gdybym w tym roku, jakimś cudem, uderzył z pielgrzymką do Częstochowy miałbym za co Bogu dziękować, m.in. za nowy Corruption.

piątek, 1 maja 2015

KABANOS - Dramat współczesny

 
Nazwa zespołu: KABANOS

Tytuł płyty: Dramat współczesny

Utwory: Kompost; Melancholia; Szarlatan; Czary Mary; Auta Aleksa; Trupy; Brzydota; Na Chama; Snob; Amore Mio; Serce; Paznokcie

Wykonawcy: Zenek Kupatasa – wokal; Lodzia Pindol – gitara rytmiczna; Ildefons Walikogut – bas; Witalis Witasroka – bębny; Mirosław Łopata – gitara solowa

Wydawca: Wesołe Baloniki

Rok wydania: 2014

Na nową płytę Kabanosa czekałem z zaciekawieniem. Kapela ta wzbudza szacun działając w dużej mierze na zasadzie „zrób to sam”, przy okazji wyrastając na jeden z najlepszych koncertowych bandów w kraju nad Wisłą. Po przyjemnej i podsumowującej płycie „Na pudle” zawierającej akustyczne wersje wybranych utworów Kabanos wraca do mocniejszego grania.

Jeśli mnie pamięć nie myli, to pierwszym nowym kawałkiem, który został opublikowany jeszcze przed premierą „Dramatu współczesnego” był niezwykle mocny „Szarlatan”. Ta zajawka skopała cztery litery, ale zrodziła też podejrzenie, że kiełbasa oddala się coraz bardziej od jajcarskiego grania. Teraz mogę napisać, że podejrzenie to niestety sprawdziło się w jakimś stopniu. Piosenki takie jak „Trupy” czy „Paznokcie” mają swoje zalety, ale ich główną wadą jest przechylanie szali nastroju w dół. Do tego stopnia, że jak spojrzymy na okładkę to można dojść do wniosku, że z przedstawionych tu dwóch głównych masek, ta smutna powinna być większa i lepiej wyeksponowana. Nawet taki numer jak „Melancholia”, który w sumie ma pozytywne przesłanie i jest ciekawie skomponowany (progkabanos się rodzi czy co?), przytłacza nieco atmosferą.

Na szczęście Kabanos zachował swe zalety, choć nie zawsze w pełni z nich korzysta. Mam na myśli specyficzny humor, którego z perspektywy całej płyty czuję niedosyt. Sytuację ratuje „Snob” - kawałek, po którym chcę więcej country w Kabanosie z większą ilością warzywno-sadowniczych metafor takich jak w numerach „Kompost” czy „Brzydota”. Czasem nawet jak zabraknie jajcarskiego podejścia, to (być może niezamierzony?) dystans poprawia przyswajalność niektórych piosenek. Weźmy np. taką piosenkę jak „Czary Mary” - bujanie jest, kompozycyjnie cacy a częstochowskie rymy dodają kiełbasianego aromatu i pozwalają łyknąć ten kawałek tym którzy boją się śmiertelnie poważnych miłosnych piosenek. Nie brakuje też dobrych kawałków do poskakania. Przykładem grunge'owa jazda w „Auta Aleksa” z chwytliwą linią wokalu i zajebistymi gitarami, których sporo na całym albumie. Koncert rozkręci też zapewne „Na Chama” z erupcyjnym refrenem i linią Zenka, kabanosową na kilometr. Albo „Serce” - kapitalny numer, który instrumentalnie kojarzyć może się z Armią, pomiędzy szybszymi piosenkami na koncertach sprawdzi się idelanie.

Wyrabiając sobie zdanie o nowej płycie Kabanosa czuję się jak rozdarty wewnętrznie bohater jakiegoś dramatu. Co tu zrobić? Z jednej strony martwi mnie, że ta kapela robi się coraz mniej zabawna. Zwłaszcza, że nie odbieram tego procesu jako przemyślanej strategii a po prostu tak im wyszło. Gdyby Zenek śpiewał bardziej standardowo i w jakimś obcym języku to bym to olał, ale stety śpiewa jak kilka kreskówkowych postaci razem wziętych i w języku Piasta (plus trochę włoszczyzny w „Amore Mio”). Z drugiej strony muzycznie są w świetnej formie a może nawet coraz lepsi. Potrafią wpaść w ucho, przyłoić ale też zaskoczyć wychylając się to tu, to tam. Wciąż im kibicuję, ale muszę spytać quo vadis Kabanosie?

sobota, 4 kwietnia 2015

PESTILENCE - Obsideo



Nazwa zespołu: PESTILENCE



Tytuł płyty: Obsideo



Utwory: Obsideo; Displaced; Aura Negative; Necro Morph; Laniatus; Distress; Soulrot; Saturation; Transition; Super Conscious



Wykonawcy: Mameli – wokal; gitary; Uterwijk -gitary; Maier – gitara basowa; Haley - perkusja



Wydawca: Candlelight Records



Rok wydania: 2013



Czas leci a Zaraza trwa. „Obsideo” to trzecia płyta odrodzonego Pestilence i następna w zmienionym składzie. Następna brutalna i następna wydana dwa lata po poprzedniej. Regularność godna podziwu zwłaszcza, że jakiejś szczególnej koniunktury na takie granie obecnie nie ma.

Dość długo się do tego albumu przekonywałem, a i o żadnym pre-orderze mowy nie było. Kiedy gruchnęła wieść, że kapitan Mameli stracił sekcję rytmiczną z albumu „Doctrine” - czyli basistę Jeroena Paula Thesselinga i perkusistę Yumę van Eekelena – skierowałem do niego telepatycznie pytanie o treści: co żeś do kurwy nędzy zrobił najlepszego? W tamtym składzie wszystko tak pięknie pasiło (przynajmniej muzycznie), że nowych los ritmos wymiataczos na wstępie traktowałem nieufnie chociaż David Haley dał się wcześniej poznać jako istny diabeł tasmański w Psycroptic.

Obawy, że zmiana składu nie wyjdzie muzyce Pestilence na zdrowie spełniły się w jakimś stopniu. Muszę jednak zaznaczyć, że taka opinia wynika tylko i wyłącznie z gustu. Bas Georga Maiera brzmi jak kawał mięcha. Umiejętności nowemu basiście też nie brakuje, co wyraźnie słychać np. w kawałku „Aura Negative”, ale nie pływa on tak jak Thesseling, którego gra dodawała finezji brutalnej jeździe Holendrów. David Haley to najlepszy blaściarz w historii Pestilence. W bardziej masywnych wolniejszych fragmentach też miażdży, ale nie ma takiej wyobraźni i dynamiki (szczególnie w przejściach) co młodzian Yuma. Pozytywnym zaskoczeniem jest natomiast wyraziste, tłuste ale i dość chrupkie, brzmienie „Obsideo” ukręcone w Spacelab Studios (Tönisvorst w Niemczech), gdzie Mameli nagrywał już wcześniej z projektem C-187 płytę „Collision”.

Tradycyjnie na płycie Pestilence niesamowitych riffów nie brakuje. Już pierwszy z otwierającego album tytułowego kawałka zaraża energią a np. te z „Transition” łatwo sobie wyobrazić w wykonaniu orkiestry na potrzeby muzyki do jakiegoś filmu grozy. Solówki gitarowe, choć sprawiają wrażenie jakby latały po dziwnie zakrzywionych orbitach, to nierzadko są małymi cudeńkami np. w „Laniatus”. Cieszą też świetne syntezatorowe dodatki np. w „Necro Morph” dające nadzieję na bardziej różnorodny materiał w przyszłości. Ma to znaczenie bo największą wadą płyty „Obsideo” jest zbyt częste powtarzanie patentu: najpierw ostrzał karabinowy a w późniejszych częściach wolniejsza gimnastyka szyji.

Dlatego też kandydatem na najlepszy kawałek albumu jest pełen niespodzianek „Aura Negative”. W czołówce są też: utwór tytułowy, który z roli otwieracza wywiązuje się znakomicie, niezwykle nośny „Laniatus” oraz „Transition” gdzie Pestilence bulgocze w zagmatwaniu aż wyjdzie do rwanego grania doprawionego thrillerowym synthem. Teraz rzucam okiem na wkładkę w poszukiwaniu informacji czy używali syntezatorów gitarowych czy tzw. parapetów? Odpowiedzi nie znajduję, ale okazuje się, że wszystkie rodzynki, które wymieniłem (poza tytułowym „Obsideo”) współkomponował Uterwijk. Nic dziwnego, że trzyma się w składzie. Jego współpraca z głównym autorem – Mamelim przynosi znakomite efekty.

Słuchacze, którzy nie łyknęli poprzednich albumów odrodzonego Pestilence teraz też nie będą zachwyceni. Zadowoleni będą natomiast ludzie, którzy lubią dostawać po uszach od obecnego wcielenia Zarazy – zespołu, który nie jest dość oldschoolowy dla fanów swoich wczesnych dokonań a dla zwolenników współczesnych nurtów takich jak djent jest znowuż nie dość nowoczesny. Jeśli drogi czytelniku nie masz zamiaru z góry przypisywać się do jednej z tych grup polecam Ci sprawdzić, czy po włączeniu tej płyty spokojnie usiedzisz czy też pójdziesz, tak jak ja, w Pestilence tango?

niedziela, 1 marca 2015

LECHEROUS NOCTURNE - Behold Almighty Doctrine

Nazwa zespołu: LECHEROUS NOCTURNE

Tytuł płyty: Behold Almighty Doctrine

Utwory: Ouroboros Chains; Bring The Void; Archeopteryx; Those Having Been Hidden Away; Judgments And Curses; Lesions From Vicious Plague; Caustic Vertigo; Creation Continuum

Wykonawcy: Kreishloff – gitary; James O’Neal – gitara basowa; Alex Lancia – instrumenty perkusyjne; Ethan Lane – gitary; Chris Lollis - wokal

Wydawca: Unique Leader

Rok wydania: 2013

Lecherous Nocturne to nazwa znana maniakom amerykańskiego death metalu, szczególnie tym którzy pływają po Nilu (m.in. dlatego, że Dallas Toler-Wade był niegdyś pałkerem Lubieżnego Nocturnu). Bardziej pamiętliwi fani naszego Vadera kojarzyć mogą ten zespół, bo był kiedyś na trasie z ekipą Petera. W marcu 2013 roku Lecherous Nocturne wypuścił swój trzeci longplay.

Przyczepia się niekiedy tej kapeli łatkę technicznego death-metalu, ale słuchając albumu "Behold Almighty Doctrine" można dojść do wniosku, że to bardziej blackened death metal, choć w wersji karabinowej a nie bombastyczno-epickiej jaką uprawiają Behemoth czy Hate. Praktycznie w każdym zwykłym (tzn nie będącym intrem itp) kawałku są części do których pasuje następujący obrazek: do niespełniającego norm czystości magazynu półtusz wieprzowych wpada partyzanckie komando z kałachami w celu rozdrobnienia wszystkiego ostrzałem rozgrzewającym lufy do czerwoności. Trzeba wysilić uwagę, aby dosłyszeć, że umorusane komando jednak nie strzela na oślep. Podobnie jest z muzyką na "Behold Almighty Doctrine".

Poplątane konwulsyjne riffy sąsiadują tu z bardziej blackowo porozciąganymi fragmentami, które np Mayhem mogłoby piłować. Zresztą basista James O’Neal i gitarzysta Ethan Lane poza Lechcerous Nocturne grają black metal, więc takie naleciałości nie dziwią. Żeby nudno nie było, to mielonka jest tak przyrządzona, że żaden smaczek na długo w uchu nie gości. Z drugiej strony szybkie i brutalne zmiany w tej muzyce mniej skupionemu słuchaczowi zamażą obraz do tego stopnia, że wyda mu się to granie obrzydliwie nudne właśnie. Taki paradoks. Sprawy nie ułatwia też brzmienie. Puściłem sobie najpierw fragment "And Then You'll Beg" porąbanego Cryptopsy a następnie nową płytę Lubieżnego Nocturna, wrażenie było takie jakbym z ekspozycji Pendolino poszedł na skup złomu gdzie jeden z pracowników po godzinach tworzy jakieś instalacje. Posłuchajcie np kawałka "Judgments And Curses" - to mutant z dolepionymi organami. Nawet jak jest czytelniejszy motyw gitar to bębniarz go rozpierdala co by słuchacz nie poczuł się za wygodnie choćby na czas, który Bolt potrzebuje aby przebiec sto metrów.

Nie jest "Behold Almighty Doctrine" albumem równym. W niektórych numerach riffy sprawiają wrażenie wypełniaczy. Np w przeciętnym "Caustic Vertigo". Jakościowa przeciwwaga jest w "Ouroboros Chains" do którego klip machneli, świetnym "Archeopteryx", wrzącym "Lesions From Vicious Plague" czy "Creation Continuum" gdzie bas gościnnie nagrał Mike Poggione wcześniej będący w składzie zespołu. Co by się jednak nie działo w warstwie instrumentalnej, to trzeba oddać Chrisowi Lollisowi, że wokalistą jest zajebistym praktycznie cały czas, a "piękny" rzyg w "Those Having Been Hidden Away" to wisienka na plugawym torcie jego darcia mordy. Żebym jednak nie został fanem tego człeka wystarczyło przeczytać jego "podziękowania" w książeczce. Takich kretynizmów dawno nie widziałem.

Album otwiera i kończy jakaś wisielczo-piekielna katarynka a w połowie drogi mamy jeszcze fortepianowy przerywnik w którym ktoś się znęca nad klawiszami zamiast dać odetchnąć słuchaczowi na chwilkę. Na próżno jednak szukać tych kawałków w spisie utworów. W ogóle gostek Christian Lofgren, który projektował wkładkę nie popisał się, ale to szczegół.

Bezkompromisowa jazda Lecherous Nocturne budzi szacunek. Mają wizję swojej rozpierduchy i się jej trzymają. "Behold Almighty Doctrine" jako całość nie sprawia, że kapcie spadają aż do siódmego kręgu piekła, ale są tu bardzo dobre utwory metalowego impresjonizmu w kategorii "zniszczyć wszystko". Polecam grzać w skupieniu przez słuchawki np po wizycie w jakimś polskim urzędzie. Można odreagować.

niedziela, 1 lutego 2015

HAIL SPIRIT NOIR - Oi Magoi




Nazwa zespołu: HAIL SPIRIT NOIR

Tytuł płyty: Oi Magoi

Utwory: Blood Guru; Demon For A Day; Satan Is Time; Satyriko Orgio (Satyr's Orgy); The Mermaid; Hunters; Oi Magoi

Wykonawcy: Haris – syntezatory; Theoharis – wokal, gitary; Dim – gitara basowa, gitara; gościnnie: Ioannis Y. - perkusja; Dimitris Dimitrakopoulos – wokal

Wydawca: Code666

Rok wydania: 2014


Jadę sobie jadę przez te piękne polskie krajobrazy. W radiu wciąż nadają o władcy pokoju, który ponoć kiedyś dmuchał żabę, równolegle zastanawiam się czy akompaniament pochodzi od drążków stabilizatora czy innego cholerstwa. Jak dojadę to się oderwę od tej przyziemności. Zażyję magii. Mam już bowiem nowy album Hail Spirit Noir - „Oi Magoi”.

Już zażyłem, teraz słów kilka. To druga płyta Greków. Uwagę zwraca już okładka na której rękę unosi wymalowany wokalista i gitarzysta grupy – Theoharis. Ciało malowała mu Natasa Karantoni. Pewnie łaskotało jak diabli. Warto się było poświęcić bo okładka spełnia swoją rolę znakomicie. Właściwa zawartość albumu natomiast już nie tylko przyciąga ucho, ale i nie daje o sobie zapomnieć. Mamy tu skąpany w psychodelii progrock nawiązujący do muzyki z lat 60. i 70 – tych, po którym hasa kukła diabła, w którą ktoś lub coś tchnęło życie. Tak więc XXI wiek już leci w najlepsze (może w najgorsze?) a ta muzyka nie cuchnie stęchlizną.

Oi Magoi” zawiera nieokiełznane kompozycje w których słychać, że z jednej strony kształtowały się w trakcie jammowania, a z drugiej są tu przecież pomysły których genezy można się doszukiwać przypuszczalnie w sennych majakach głównego autora muzyki czyli obsługującego syntezatory Harisa. Są muzyczne chaszcze gęste i z kolcami, ale nie brak w nich kwitnących pięknych melodii. Mnóstwo ciekawych detali niezgubionych w mixie (Dimitris Douvras z Lunatech Studios, mastering zaś robił Jens Bogren w Fascination Street Studios) cieszy ucho. Album jako całość ma nienużący przebieg w którym agresja i blackowe wyziewy dopełniają się z progrockową, nierzadko karmazynową w odcieniu, muzyczną lubieżnością.

Wadą krążka jest to, że części blaściarskie - chodzi o „Satyriko Orgio (Satyr's Orgy)” - brzmią za cienko. Jest słabiej niż np. w otwierającym poprzednią płytę tej kapeli kawałku „Mountain of Horror”. Szkoda, że zespół założył sobie kajdanki vintage brzmienia w tych najagresywniejszych momentach. Jednak ogólnie rzecz biorąc jeśli ktoś ceni debiutancki album Hail Spirit Noir pt „Pneuma” to nową płytę też doceni, bo jest jeszcze ciekawsza a pod względem wokalnym wyraźnie lepsza.

Są na „Oi Magoi” utwory wyśmienite. „Demon For A Day” to hicior płyty. Prosty zajebisty riff, chwytliwy zajebisty refren z melodyką, której Vladimir Cosma by się nie powstydził, sola zajebiste, wszystko zajebiste. Z innej bajki jest “The Mermaid”. Mitologiczna syrena kusi, aż w końcu obezwładnia i posyła na dno (genialnie zawieszony koniec). Usłyszeć ten numer w wersji koncertowej - to by był eargasm. Wreszcie tytułowy “Oi Magoi” - trochę ponad pięć minut muzyki nie z tego świata. Tylko tyle czy aż tyle? Posłuchaj i zadecyduj.

Nagrywając takie płyty jak „Oi Magoi” Hail Spirit Noir, z premedytacją czy nie chcący, zostałby wielkim zespołem. Nie zostanie nim jednak, bo Grecy są zbyt leniwi żeby ruszyć dupę i pojechać w trasę. Niech jednak wyłysieję do wiosny jeśli jest kapela, która lepiej nadawałaby się do stworzenia ścieżki dźwiękowej na potrzeby inscenizacji “Mistrza i Małgorzaty”. Czy trzeba lepszej rekomendacji?

sobota, 3 stycznia 2015

GINO MATTEO - Sweet Revival

Nazwa zespołu: GINO MATTEO

Tytuł płyty: Sweet Revival

Utwory: Here Comes the Lord; Pulpit in the Graveyard; Coming Clean; Take a Chance on Me; Childhood Games; Grandma Told Me; The Longest Night; We Can Find a Way; Listen to Your Mother

Wykonawcy: Gino Matteo – wokal, gitara; Joey Delgado – gitara, wokal; Trevor Monks – instrumenty perkusyjne; James Breker – gitara basowa; Tony Nouhan – instrumenty klawiszowe, wokal; Jade Bennet – wokal; Steve Dalgado – wokal; Dave Kelley – instrumenty klawiszowe; Jason Ricci – harmonijka ustna; Sherry Pruitt - wokal

Wydawca: Rip Cat Records

Rok wydania: 2013

Sam już nie pamiętam jak i gdzie natknąłem się na muzykę Gino Matteo. Nie pamiętam też swoich pierwszych myśli o tej muzyce. Cokolwiek to było, na pewno nic z kategorii obojętność. Jest bowiem coś takiego w tych dźwiękach, że nie da się stwierdzić, że to kolejny koleś z bluesowymi korzeniami, który stara się, ale... Żadnego „ale” - Gino jest zbyt utalentowany, aby go olać.

Sweet Revival” to druga płyta długogrająca tego śpiewającego gitarzysty. Nie jest to album po prostu blues rockowy. Jest w nim nieco gospelowej siły („Here Comes the Lord”), jest trochę funku („We Can Find a Way”) a znajdzie się nawet lekki posmak bossanovy („Grandma Told Me”). Rockowej wyrazistości oczywiście nie brakuje (np „Coming Clean”). Do tego dodajmy soulowe wpływy w śpiewie, które na szczęście nie służą wokalnemu efekciarstwu a wzmocnieniu emocji. Jest to więc płyta bogata w dźwięki różnorakie lecz na tyle spójna, że nie sprawia wrażenia nagranej w różnych miejscach przez różnych ludzi. Dobrze poprzeplatane spokojniejsze i żywsze numery to kolejny plus albumu, który nie nudzi.

Płyta „Sweet Revival” jest bogata dźwiękowo, ale nie jest to bogactwo krzykliwe. Nie ma tu szokowania słuchacza niespodziewanymi wtrąceniami z odległych planet muzycznych. Wszystko jest wyważone w dość tradycyjny sposób. Można spokojnie słuchać tego zbioru jadąc autem czy przy innych zwyczajnych codziennościach. Można też poświęcić czas specjalnie dla tego albumu i wtedy doceni się urokliwe kompozycje zawierające: kapitalne sola gitarowe, inteligentnie dawkowane partie instrumentów klawiszowych, bujającą sekcję rytmiczną i świetne wokale. Nie dość, że sam Gino ma idealnie pasującą do takiego grania, ciepłą barwę głosu, to chórki oraz przebijający się wokal Jade Bennet (prywatnie jego żony) elegancko wszystko dopełniają.

Album jako całość ma słodko-gorzki posmak, ale wszystko spina klamra tzw pozytywnych wibracji. Tak jak brak tu krzykliwej rozpaczy, to nie znajdzie się również hiperekstatycznej radochy. To taka ciepluchna muzyka człowieka, który szuka pozytywnych stron we wszystkim co się przydarzy. Rozbrajające jest zdanie, które Gino kiedyś napisał w swoim blogu: „There are hard times of course, but all they do is make the good times sweeter”. Słychać w jego muzyce takie podejście do życia i to sprawia, że są to bardzo szczere dźwięki. „Sweet Revival” to kawał dobrego blues rockowego grania a przy tym od niechcenia piosenkowego i wpadającego w ucho. Polecam fanom tradycyjnego grania w typie Dire Straits czy Erica Claptona, ale nie tylko. W jednej z najlepszych piosenek na tym albumie Gino śpiewa: „Take a little chance on me”. Ja śpiewać nie potrafię, więc napiszę - ludziska dajcie sobie szansę zapoznać się z tą niezwykle piękną w swej zwyczajności płytą.