piątek, 8 kwietnia 2016

BASK - American Hollow






Nazwa zespołu: BASK

Tytuł płyty: American Hollow

Utwory: High Mountain Pass; American Hollow; Land of the Sky; Shake the Soot From Your Boots; A Man's Worth; Endless Summer

Wykonawcy: Scott Middleton; Zeb Wright; Jesse Van Note; Ray Worth

Wydawca: This Charming Man

Rok wydania: 2014

Czterech młodzieńców z Asheville u podnóża Appalachów w Północnej Karolinie założyło kapelę, której miano Bask (z ang. tłum. wygrzewać się w słońcu) nadali. Nie wiem czy choć jeden z nich pracuje w United States National Climatic Data Center zlokalizowanym w Asheville właśnie. Taką nazwę wytrzasnęli i choć nie grają reggae a bardziej okołostonerowe rzeczy, to ich muzyka przypomina górską pogodę, więc meteo-skojarzenia same się włączają.

Jest to debiutancki album Amerykanów. Nagrano go bez niepotrzebnej spiny, że ma być ostrzej, szybciej, bardziej odjazdowo itd., niż to co proponują zespoły już uznane. Największą zaletą „American Hollow” jest to, że ocieka ta muzyka ludzkimi namiętnościami. Nikt tu nie stara się być dokładny jak maszyna bo i po co? Gitary pływają w melodyjnych jeziorach, bębny tętnią, czynele odbijają światło. Do tego głosy wokalistów naturalne, bez silenia się na cokolwiek. Podobnie jest jeśli chodzi o budowę kompozycji. Wolna amerykanka. Nikt tu nie dba o schematy czy receptury eliksirów wpadających w ucho. Bask mimo, że często zaskakują fragmentami swoich utworów, to nie chodzi tu o szokowanie. Już otwierający album utwór „High Mountain Pass” brzmi jak spotkanie Black Sabbath z okolic czwartej kokainowej płyty z Sonic Youth. Spotkanie wcale nie oczywiste, ale też wcale nie przykre. Albo weźmy taki numer jak „A Man's Worth”. Leniwe gitary głaszczą do snu, ale zasnąć nie sposób bo rozrasta się to w stronę doomowego walca. Inna sprawa to fakt, że często słychać, iż dany kawałek sam się napisał w kanciapie na próbach. Ewidentnie mamy taką sytuację w prawie instrumentalnym „Land of the Sky” (a propos: tak potocznie nazywane jest Asheville), który tak naprawdę jest jeszcze nie oszlifowany, ale jeśli człowiek da się wciągnąć w atmosferę, to niedopracowanie wcale nie przeszkadza. Nie przeszkadza również dziwne skojarzenie, że w „Endless Summer” mamy niekończące się lato a ta muza rośnie jak śniegowa kula.

American Hollow” to album, który płynie sobie swobodnie a najlepiej pływa się z tą muzyką leżąc bezwiednie na plecach. Takie poddanie się atmosferze muzyki Bask to najlepsze podejście do tematu. Polecam wszystkim, którzy lubią rocka, metal w bardziej ludzkiej odsłonie i ziemniaki pieczone w popiele ogniska.

niedziela, 6 marca 2016

DANZIG - Skeletons






Nazwa zespołu: DANZIG

Tytuł płyty: Skeletons

Utwory: Devils Angels; Satan (from Satan Sadists); Let Yourself Go; NIB; Lord Of The Thighs; Action Woman; Rough Boy; With A Girl Like You; Find Somebody; Crying In The Rain

Wykonawcy: Glenn Danzig – wokal, klawisze, gitary, gitara basowa, perkusja; Tommy Victor – gitary, gitara basowa; Johnny Kelly - perkusja

Wydawca: Evilive Records / AFM Records

Rok wydania: 2015

Niełatwo być fanem Danzig, oj niełatwo. Zespół ten żyje trochę w cieniu własnej legendy, coraz mniej koncertuje i nie nagrywa nowych rzeczy z regularną częstotliwością. Dodatkowo Glenn zaliczył kilka, atrakcyjnych dla internetowych sępów wpadek, o co nietrudno przy jego trudnym charakterze. Na szczęście pierwszy niegdyś pakero diabolicznego rocka jest słownym człowiekiem. Obiecał album z przeróbkami i słowa dotrzymał.

Płyta „Skeletons” ma niemało zalet. Danzig miał pomysł na to jak się powinno robić covery. Nie ma sensu odgrywanie piosenek tak jak lecą w oryginale. Trzeba tchnąć w nie nowe życie i to się mu udało, choć niekiedy rodzi się pytanie: ale co to za życie do diabła? Zaletą jest również ciekawy dobór utworów, mimo braku jakiegoś stricte bluesowego kawałka. Każdy kto zna jako tako Danziga mógł się spodziewać, że będzie tu coś z repertuaru Elvisa Presleya czy Black Sabbath. Ale już piosenki Aerosmith czy ZZ Top są pewnym zaskoczeniem. Dla Glenna to w dużej mierze podróż w czasie, do lat młodości (patrz np. „Let Yourself Go” czy „With A Girl Like You”), a w przypadku „Find Somebody” także do rodzinnych stron ponieważ The Young Rascals, którzy ten numer stworzyli byli rodem z New Jersey. Tak jak sam Danzig.Wielu jego fanów na świecie nie było gdy te utwory powstały. Będzie więc to dla nich muzyczno - archeologiczna zabawa. Niektóre z tych piosenek, wielu słuchaczom zapewne, nie były wcześniej znane a inne były znowuż zapomniane. Można sobie więc wzbogacić wiedzę o fajne starocie. Wreszcie udana okładka wzbudza ciekawość czy Kayden Kross tańczyła kiedyś na rurze przy „She Rides”?

Większość tych zalet może niestety wyparować ze świadomości gdy się już „Skeletons” włączy w odtwarzaczu. Niespójne i często gęsto chujowe brzmienie albumu odgrywa tu znaczną rolę. Nie wykorzystanie potencjału własnych muzyków pogarsza sytuację. Mam tu na myśli brak basisty Steve'a Zinga i tylko częściowe dopuszczenie do „głosu” bębniarza Johnny'ego Kelly'ego (zagrał jedynie w połowie utworów i niestety słychać gdzie go brakuje, bo Glenn doszedł do wniosku, że sam da radę). Przez większość czasu nie można też uciec od myśli – gdzie się podział John Christ ze swoją gitarą? Tommy Victor bowiem wniósł do tej płyty tyle co kot napłakał. Drażni też bezkrytyczność Glenna wobec swojego wokalu czy umiejętności gry na instrumentach (bolesna dla uszu wersja „Rough Boy”). Wszystko to sprawia, że warte uwagi na tym albumie są jedynie otwierający punkowy czad „Devil's Angels”, sabbathowy „NIB”, który brzmi bardziej złowieszczo niż oryginał, oraz „Find Somebody” któremu nadano nabuzowany charakter. Do pewnego stopnia za udany można też uznać „Crying In The Rain” z repertuaru The Everly Brothers. Całkiem nieźle to wyszło, może poza gitarą rytmiczną która brzmi tak jakby jej operatorowi chciało się lać podczas nagrywania. Danzig dał tej piosence jednak więcej melancholii i w tym nowym odcieniu całkiem jej do twarzy.

Niełatwo być fanem Danzig, oj niełatwo. Album „Skeletons” sprawy niestety nie ułatwia. Wręcz przeciwnie. Glenn zapowiedział już kolejną płytę z premierowym i autorskim materiałem. Pewnie ktoś, gdzieś czeka już na ten album. Ja też, ale nie bez obaw.

niedziela, 4 października 2015

DECAPITATED - Blood Mantra


Nazwa zespołu: DECAPITATED

Tytuł płyty: Blood Mantra

Utwory: Exiled In Flesh; The Blasphemous Psalm To The Dummy God Creation; Veins; Blood Mantra; Nest; Instinct; Blindness; Red Sun; Moth Defect

Wykonawcy: Wacław Vogg Kiełtyka – gitary, akordeon; Rafał Rasta Piotrowski – wokale; Paweł Pasek – gitara basowa; Michał Łysejko - perkusja

Wydawca: Mystic Productions

Rok wydania: 2014

Na płyty Decapitated się czeka. Czekanie to nie jest prowokowane jakimiś kosmicznymi trailerami na YouTubie czy hiper zapowiedziami, że o to zaraz nadejdzie totalne zniszczenie czy całopalenie. Po prostu ta kapela dużo może. Mają umiejętności, ale też nie uwiązali się w jakiejś jednej przegródce i nie szlifują kilku kamyczków w nieskończoność. Mają też odwagę żeby się nie uwiązywać i to się ceni.

Nowy album ma świetny tytuł. „Blood Mantra” to dobrze brzmi, łatwo się zapamiętuje, wreszcie budzi skojarzenia, że może być bardziej transowo i dogłębnie a nie tylko efektownie – czego zawsze można się spodziewać po kapelach w przypadku, których mówi się o tzw. technicznym death metalu. Jadąc dalej z koksem pochwalę też okładkę i wnętrze książeczki – robota prima sort. Nie gorsze jest też brzmienie ukręcone w białostockim Hertz Studio. Uszy mam mokre już w 34 sekundzie pierwszego utworu.

W kwestii najważniejszej, czyli nowej muzyki Decapitated, nie jest już aż tak zajebiście, choć źle też nie jest. Najmniejszy stres powoduje numero tres, czyli „Veins”, który dzięki slipknotowej skoczności na koncercie może się sprawdzić, ale kolejne fragmenty „Żył” nie pozrastały się na tyle dobrze by ciśnienie krwii rozpalało do czerwoności. Na przeciwległym biegunie jakości są symbolicznie symetryczny „Exiled In Flesh” oraz „Instinct” - jak dla mnie jeden z lepszych kawałków Decapów ever. W tym utworze słychać jak wielki potencjał ma ta kapela. Kolejne części „Instinct”, osobno i jako większa całość, wypadają znakomicie i jest te parę minut muzyki nawet chwytliwe.

Z tą chwytliwością w większości utworów nie ma problemów jedynie w działce gitarowej. Raz gitary tną z precyzją bezlitosnego egzekutora a za chwilę pluskają się w krwistej zawiesinie. Większość riffów wypada świeżo i nie nuży szablonowymi rozwiązaniami. Nie ma się tu co rozpisywać. Vogg ma po prostu łapy ze złota. Reszta kapeli już tak nie błyszczy niestety. Rasta, który frontmanem w warunkach koncertowych jest znakomitym, na płycie rzadko wymyśli frazę powodującą odruch: fist in the air. Cierpi na tym np kawałek tytułowy. Przypuszczam, że gdyby dać ten numer do obróbki Maxowi Cavalerze to byłby hicior. Na plus wokalisty Decapitated trzeba zapisać natomiast, że napisał ciekawe, jeśli chodzi o treść, teksty. Nowi muzycy w zespole też nie zabłysnęli. Bas ponoć nagrywał sam Vogg, więc Paweł Pasek nie mógł się wykazać. Nie wykazał się też Michał Łysejko za perkusją. Gość potrafi wiele, ale jego partie są do przesady podporządkowane i zalegające w cieniu gitarowych riffów a przecież słychać np w końcówce „Nest”, że mogłoby być inaczej. Słucham takiego „Blindness” i jest transowo, prawie toolowo, ale dominacja gitar w tym utworze aż rodzi pytanie: czemu nie przywieźli z trasy po egzotycznych zakątkach Azji żadnych dzwonków i bębenków? Wszystko to sprawia, że Decapitated teraz, to nie tyle zespół, co Vogg i jego sidemani. Sad but true, a nie byłoby takie sad gdyby ci sidemani dodali skrzydeł nowej muzyce Ściętej Głowy. Nie będę się tu w domysłach rozwodził nad tym, dlaczego tak się dzieje. Jako słuchacza obchodzi mnie głównie efekt finalny, który płynie z głośników.

Wydanie specjalne w które się zaopatrzyłem ma dodatkowy utwór. „Moth Defect” to dobry numer z potężnym groovem i efektownym wbijaniem gwoździ. Trochę w klimacie francuskiej Gojiry. Dodano też płytkę DVD zatytułowaną „Diary 2010-2014”. Materiał chaotyczny, ale przynajmniej zabawny.

Gdy tak wlezę na wzgórze spokojnej refleksji o albumie „Blood Mantra”, to dochodzę do wniosku takiego, że to niezła płyta jest, ale kilka genialnych riffów nie wystarcza abym fikał ze szczęścia. Ta kapela dużo może a od takich kapel właśnie, wymaga się najwięcej. Coraz wyraźniejsze oddalanie się Decapitated od death metalu jest frapujące. Na następną płytę tego zespołu też będę czekał.


P.S. Gdy we wkładce przeczytałem, że Vogg zagrał też na akordeonie myślałem, że usłyszę coś więcej niż tylko kilka klimatycznych bajerów w tle.  

sobota, 1 sierpnia 2015

ANDI DERIS AND THE BAD BANKERS - Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads


Nazwa zespołu: ANDI DERIS AND THE BAD BANKERS

Tytuł płyty: Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads

Utwory: Cock; Will We Ever Change; Banker's Delight (Dead Or Alive); Blind; Don't Listen To The Radio (TWOTW 1938); Who Am I; Must Be Dreaming; The Last Days Of Rain; EnAmoria; This Could Go On Forever; I Sing Myself Away; Behind Dead Eyes (unreleased demo track); Little Lies (unreleased demo track); TWOTW 1938 (Don't Listen To The Radio - unreleased demo version); Must Be Dreaming (unreleased demo version); EnAmoria (unreleased demo version)

Wykonawcy: Andi Deris – wokal, gitary; Jezoar Marrero – gitara basowa; Nasim Lopez Palacios – perkusja; Nico Martin - gitary

Wydawca: earMusic

Rok wydania: 2013

No proszę, Helloween ma się dobrze – regularnie wydaje płyty i jeździ w trasy po całym świecie a wokalista tej kapeli zdecydował się wydać solowy (mimo, że nie sygnowany tylko swoim nazwiskiem) album. Nazbierało się tyle zbyt mało dyniowatego materiału czy też coś poruszyło, tudzież wkurwiło Andiego Derisa?

Jędrek rodem z Karlsruhe a obecnie zamieszkały na Teneryfie, gdzie własne studio nagraniowe posiada, w jednym z wywiadów przyznał, że od ostatniej płyty solowej („Done By Mirrors” z 1999 roku) wypełniła się jego szuflada z piosenkami nie pasującymi do stylu Helloween. Nazwanie zespołu towarzyszącego mu w nagraniach The Bad Bankers oraz zatytułowanie płyty „Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads” to już wpływ kryzysu ekonomicznego ostatnich lat, który w okolicach jego hacjendy dał się ponoć mocno we znaki. Choć Deris jest jedynym autorem wszystkich piosenek na płycie, to nie skorzystał z doświadczonych muzyków sesyjnych. „Strzyżenie” nagrali z nim młodzi szczyle z Teneryfy, którzy muzykowali wcześniej z jego synem. Andiemu spodobała się ich świeżość w podejściu do tematu więc zaprosił ich do współpracy.

Mimo klarownej inspiracji do nadania takiego a nie innego tytułu płycie, nie jest to w żaden sposób koncept album. Piosenki tu zawarte bardzo różnią się od siebie zarówno muzycznie jak i tematami poruszanymi w tekstach. Płytę pilotował utwór „Don't Listen To The Radio (TWOTW 1938)” będący hiciowatym hard rockiem. Nie jest to jednak numer otwierający krążek. Tę rolę spełnia niezwykle agresywny, w dużej mierze core'wy „Cock” - zapewne dedykowany chciwym krawaciarzom z banków. Ci sami ludzie sprowokowali Andiego do napisania kawałka „Banker's Delight (Dead Or Alive)” gdzie riff na wejsciu, jest też core'owy, ale pojawiają się także fragmenty gdzie wchodzą klawisze i robi się nieco helloweenowo. Deris bardzo przekonująco wypada w takim graniu, ale najlepsze na tym albumie są piosenki gdzie wokalista robi się bardziej frasobliwy. Szczególnie „Blind” w której muzyczne zbliżanie się do szwedzkiej Katatonii dopełniono kapitalnym core'owe riffowaniem przed industrialną pompką. Padają tu słowa:
Don't want to die to see
Nor want to live forever
But there is something I must find
I'm blind
I got a house and pool
Built on the isle of summer
I should be glad but still I whine
I'm blind

Ta ślepota gryzie Andiego na tyle, że wciąż potrafi tworzyć dobrą muzykę.

Są na „Million Dollar Haircuts On Ten Cent Heads” dźwięki zaskakujące. Dla polskich słuchaczy fragmenty „EnAmoria” mogą przypominać styl Lady Pank, choć refren jest już uskrzydlony klawiszami i ostrymi gitarami. Piosenka ta powstała jako cegiełka dla znajomych Andiego prowadzących fundację wspierającą zmagających się z nowotworami. Na You Tube można odnaleźć inną wersję wykonaną przez projekt Lady's Voice meets Friends. Nietypowy dla Derisa jest też numer „I Sing Myself Away” stanowiący relaksik na zakończenie. Z drugiej strony fani wokalisty Helloween poczują się bardziej swojsko słuchając utworu „The Last Days Of Rain”. To ożywczy numer gdzie zwrotki skradają się do świetnego refrenu.

Wersja specjalna albumu zawiera drugi krążek. Znajdziemy tu wersje demo niektórych piosenek oraz dwa kawałki, które się nie załapały do podstawowego zestawu. Dość mroczny „Behind Dead Eyes”, który niestety jest ledwie przeciętny oraz balladę „Little Lies”, w której słychać wokalny kunszt Andiego.

Nie jest to płyta wybitna. Jest trochę bałaganiarska i nie wszystkie utwory są równie udane. Nie mniej jednak dopóki Deris komponuje takie zajebiste utwory jak np. „Who Am I”, jego muzyki warto słuchać. Jest to bowiem wokalista, muzyk, kompozytor i przede wszystkim człowiek ciekawszy niż się może wydawać niektórym ludziom kojarzącym go jedynie z Helloween.

niedziela, 5 lipca 2015

OVERKILL - White Devil Armory


Nazwa zespołu: OVERKILL

Tytuł płyty: White Devil Armory

Utwory: Xdm; Armorist; Down To The Bone; Pig; Bitter Pill; Where There's Smoke...; Freedom Rings; Another Day To Die; King Of Rat Bastards; It's All Yours; In The Name; The Fight Song; Miss Misery

Wykonawcy: Bobby “Blitz” Ellsworth; DD Verni; Dave Linsk; Derek Tailer; Ron Lipnicki

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2014

Przyglądając się działalności Overkill można się od kilku lat zanudzić na śmierć. Skład zespołu wziął się i ustabilizował. Co nie nagrają, to jest bardzo dobre. Wszyscy piszą o nich z uznaniem. W każdym wywiadzie biedny Blitz musi wysłuchiwać od dziennikarskich lizusów, że jest legendą, nieśmiertelnym sukinsynem itd. Prawie pod każdym filmikiem na YouTube ktoś napisze, że zieloni z New Jersey powinni być w wielkiej czwórce thrashu. Czy po nowej płycie „White Devil Armory” ludziska dalej tak piać będą?

Niejeden z wrodzonej przekory chciałby w końcu zjechać Overkill, że ledwo powłóczą nogami, albo, że się sprzedali, tudzież udają kogoś kim nie są etc. Nic z tego. Co prawda kapela na nowej płycie rzadziej wchodzi na szybsze obroty i tym samym jest mniej hiper energetycznie niż np. na poprzednim krążku, ale szyja i tak boli. Takie kawałki jak ubrany w teledysk „Armorist”, gęsty „Where There's Smoke... czy „Pig” w którym kolejne motywy pięknie wykluwają się z wrednym uśmieszkiem, to overkillowe prądem kopanie. Jest też klimatycznie. Już samo intro zatytułowane „XDM” brzmi niepokojąco, niczym ewentualny sojusz Golarza Filipa z mudżahedinami. Praca gitar raz gryzących bez litości a potem przyczajonych, zerkających spod byka jak np. w „Bitter Pill” sprawia, że chce się do tej płyty wracać.

Na „White Devil Armory” każda piosenka ma coś, za co się ją pamięta. Może to być chóropodobne tło pod solówką „Down To The Bone” eleganckie (sic!) niczym żakiet kanclerz Merkel. Może to być ponura groovowatość „Another Day To Die”. Mogą to być basowe pląsy DD Verniego, który na chwilę w „Where There's Smoke...” wyskoczył z czasów gdy Geezer Butler zarabiał na życie jeżdżąc ciężarówką. Może to być szybowanie po zestawie perkusyjnym Rona Lipnickiego w części „It's All Yours”. Może to być intensywność głosu Blitza, np w „Freedom Rings”, robiąca wrażenie nawet na kimś kto słucha tego zespołu od lat. Może to być zdrowy dziarski patos jak w „In The Name”, który podobnie jak w szlagierowych numerach tej kapeli: „In Union We Stand” czy „Bastard Nation”, na koncertach będzie się sprawdzał kapitalnie.

Należy też wspomnieć o dwóch bonusach dodanych do wydania digipackowego. Pierwszym jest „The Fight Song” kapitalny punkowy numer, który brzmi jak jakiś klasyk do tego stopnia, że sprawdzałem czy nie jest to cover. Drugi bonus to już cover właśnie. Jest nim „Miss Misery” Nazareth. Wyszedł świetnie m.in. dlatego, że zaśpiewał w nim gościnnie Mark Tornillo z Accept. Byłoby genialnie gdyby dołączyli jeszcze jakiś cover ACDC. Kolekcja skojarzeń kapel gdzie wokalista ma jaszczurczy głos byłaby już kompletna.

White Devil Armory” to bardzo dobry krążek mimo, że nie poniewiera tak bardzo jak dwa poprzednie albumy. Każdy kto ceni Overkill prędzej czy później do tej płyty się przekona. Ta muzyka to pokazywanie środkowego palca tym, którzy sobie na to zapracowali i postawa jak z piosenki mistrza Młynarskiego a mianowicie, róbmy swoje. To słychać na „White Devil Armory” a przecież właśnie o to chodzi.

środa, 3 czerwca 2015

CORRUPTION - Devil's Share

Nazwa zespołu: CORRUPTION

Tytuł płyty: Devil's Share

Utwory: Hang'n'Over; This Is The Day; Story Of Things That Should Not Be; Traveller Blues; Grime Whorehouse; Trespasstellers; Inspire; Regresion; Born To Be Zakk Wylde; Betty Pyro; Moment Of Truth

Wykonawcy: Piotr “Anioł” Wącisz – gitara basowa, chórki; Bartek “Vincent” Gamracy – instrumenty perkusyjne; Daniel “Dani” Lechmański – gitary, wokal; Piotr “Rutkoś” Rutkowski – gitary, wokal

Wydawca: Metal Mind Productions

Rok wydania: 2014

Nie będę ukrywał – mam jakiś sentyment do Corruption. Gdy po zajebistej płycie „Bourbon River Bank” posypał się skład kapeli, pomyślałem: no to po ptokach. Byłem tym na tyle zawiedziony, że od nowego oblicza zespołu nie spodziewałem się niczego, a tym bardziej niczego dobrego. Tym większy i przyjemnie bolesny był opad szczęki gdy przed premierą nowej płyty wypuścili do sieci numer „Hang'n'Over”. Taaaaaaaaaaaaaaaaaaak, to rozumiem. Żyć się chce, pić się chce. To już wystarczyło żeby kupić nowe dzieło Korapszyn.

Chociaż wspomniana wyżej piosenka pozostaje moją ulubioną na całej nowej płycie, to z radością i będąc w pełni sił umysłowych stwierdzam, że pozostałe numery nie są jakimiś marnymi wypełniaczami. Nie ma tu nawet jednego nudnego kawałka. Jest potęga mocarnego riffu w „This Is The Day”. Jest napakowane bujanie, na przykład w „Grime Whorehouse”, na którego pierwsze dźwięki Pepiki powiedzieli by „ruce vzhůru !” a biodra żadnej panny na koncercie nie będą kłamały. Jest piach pustyni w „Trespasstellers”. W „Regresion” jest nieco relaksująco w stonerowym tego słowa znaczeniu. Jest nieco mroku - „Inspire” to kawałek jaki Mark Morton z Lamb Of God chciałby napisać. Jest też nieco nostalgicznie w zamykającym płytę „Moment Of Truth”. Ogólnie rzecz biorąc dym jest nie tylko na okładce ale i w muzyce.

Należy też wspomnieć o gościach na płycie „Devil's Share”. Pierwszy w kolejności pojawia się Sławek Wierzcholski. Jego harmonijka dodaje smaku w „Traveller Blues” a to, co po pierwszym refrenie wyczynia na niej mistrzu Wierzcholski, to już kosmos jakowyś. Drugim gościem jest Krzysztof Sokołowski, którego z Exlibris przytargał pewnie Dani. Krzychu zaśpiewał w części numeru „Born To Be Zakk Wylde” będącym świetnym połączeniem dwóch hiciorów sprzed lat w wersji a'la M 242 Bushmaster.

Zajebistość nowej płyty Korapszyn wynika w dużej mierze z tego, że Anioł miał nosa w kwestiach personalnych. Jeszcze nigdy gitary solowe nie były tak dobre w tym zespole jak są teraz. Bartek Gamracy na zestawie perkusyjnym natomiast nie dość, że buja jak trzeba, to zapodaje mnóstwo ciekawych wstawek. Do wokali można podejść różnie. Pod pewnymi względami śpiewający gitarzyści nie są tak dobrzy jak poprzedni wokalista Rufus. Dają jednak radę i są pomysłowi co słychać np w piosence „Betty Pyro”. Jest też mnówstwo czadowych chórków więc na koncertach będzie można się wydzierać do woli.

Devil's Share” Corruption to zaskakująco udana płyta. Zaskakująco – bo powstała dość szybko po tym jak poprzedni skład się posypał. Udana – bo daje porządnego kopa i radochę ze słuchania. Gdybym w tym roku, jakimś cudem, uderzył z pielgrzymką do Częstochowy miałbym za co Bogu dziękować, m.in. za nowy Corruption.

piątek, 1 maja 2015

KABANOS - Dramat współczesny

 
Nazwa zespołu: KABANOS

Tytuł płyty: Dramat współczesny

Utwory: Kompost; Melancholia; Szarlatan; Czary Mary; Auta Aleksa; Trupy; Brzydota; Na Chama; Snob; Amore Mio; Serce; Paznokcie

Wykonawcy: Zenek Kupatasa – wokal; Lodzia Pindol – gitara rytmiczna; Ildefons Walikogut – bas; Witalis Witasroka – bębny; Mirosław Łopata – gitara solowa

Wydawca: Wesołe Baloniki

Rok wydania: 2014

Na nową płytę Kabanosa czekałem z zaciekawieniem. Kapela ta wzbudza szacun działając w dużej mierze na zasadzie „zrób to sam”, przy okazji wyrastając na jeden z najlepszych koncertowych bandów w kraju nad Wisłą. Po przyjemnej i podsumowującej płycie „Na pudle” zawierającej akustyczne wersje wybranych utworów Kabanos wraca do mocniejszego grania.

Jeśli mnie pamięć nie myli, to pierwszym nowym kawałkiem, który został opublikowany jeszcze przed premierą „Dramatu współczesnego” był niezwykle mocny „Szarlatan”. Ta zajawka skopała cztery litery, ale zrodziła też podejrzenie, że kiełbasa oddala się coraz bardziej od jajcarskiego grania. Teraz mogę napisać, że podejrzenie to niestety sprawdziło się w jakimś stopniu. Piosenki takie jak „Trupy” czy „Paznokcie” mają swoje zalety, ale ich główną wadą jest przechylanie szali nastroju w dół. Do tego stopnia, że jak spojrzymy na okładkę to można dojść do wniosku, że z przedstawionych tu dwóch głównych masek, ta smutna powinna być większa i lepiej wyeksponowana. Nawet taki numer jak „Melancholia”, który w sumie ma pozytywne przesłanie i jest ciekawie skomponowany (progkabanos się rodzi czy co?), przytłacza nieco atmosferą.

Na szczęście Kabanos zachował swe zalety, choć nie zawsze w pełni z nich korzysta. Mam na myśli specyficzny humor, którego z perspektywy całej płyty czuję niedosyt. Sytuację ratuje „Snob” - kawałek, po którym chcę więcej country w Kabanosie z większą ilością warzywno-sadowniczych metafor takich jak w numerach „Kompost” czy „Brzydota”. Czasem nawet jak zabraknie jajcarskiego podejścia, to (być może niezamierzony?) dystans poprawia przyswajalność niektórych piosenek. Weźmy np. taką piosenkę jak „Czary Mary” - bujanie jest, kompozycyjnie cacy a częstochowskie rymy dodają kiełbasianego aromatu i pozwalają łyknąć ten kawałek tym którzy boją się śmiertelnie poważnych miłosnych piosenek. Nie brakuje też dobrych kawałków do poskakania. Przykładem grunge'owa jazda w „Auta Aleksa” z chwytliwą linią wokalu i zajebistymi gitarami, których sporo na całym albumie. Koncert rozkręci też zapewne „Na Chama” z erupcyjnym refrenem i linią Zenka, kabanosową na kilometr. Albo „Serce” - kapitalny numer, który instrumentalnie kojarzyć może się z Armią, pomiędzy szybszymi piosenkami na koncertach sprawdzi się idelanie.

Wyrabiając sobie zdanie o nowej płycie Kabanosa czuję się jak rozdarty wewnętrznie bohater jakiegoś dramatu. Co tu zrobić? Z jednej strony martwi mnie, że ta kapela robi się coraz mniej zabawna. Zwłaszcza, że nie odbieram tego procesu jako przemyślanej strategii a po prostu tak im wyszło. Gdyby Zenek śpiewał bardziej standardowo i w jakimś obcym języku to bym to olał, ale stety śpiewa jak kilka kreskówkowych postaci razem wziętych i w języku Piasta (plus trochę włoszczyzny w „Amore Mio”). Z drugiej strony muzycznie są w świetnej formie a może nawet coraz lepsi. Potrafią wpaść w ucho, przyłoić ale też zaskoczyć wychylając się to tu, to tam. Wciąż im kibicuję, ale muszę spytać quo vadis Kabanosie?