poniedziałek, 1 grudnia 2014

PIERSI - Piersi i przyjaciele 2




Nazwa zespołu: PIERSI

Tytuł płyty: Piersi i przyjaciele 2

Utwory: Bałkanica; Pigułka szczęścia; Huana; Ciacho; Kowalscy; Komornik; Cymbały; Idą zbójcy; Pali się; Kiedy jadę; Meksykańska fala; Miłość w rytmie disco; Dubstepolo; Skóra 2013; System; The USA; Smooth pigułka

Wykonawcy: Zbigniew “Dziadek” Moździerski – gitara basowa, wokal, programowanie; Marek “Mały” Kryjom – śpiew, przeszkadzajki; Marcin “Manio” Papior – perkusja; Adam “Asan” Asanov – wokal; Adam “Hans” Kłos – gitara, wokal; Erwin Żebro – trąbki; Marcin “Rospor” Respondek - puzon

Wydawca: Polskie Radio

Rok wydania: 2013

Wreszcie. Po dziewięciu latach Piersi wypuszczają nową płytę. Co prawda w kapeli nie ma już jej ojca dyrektora a nowy album nagrany został ze spadochronem uszytym przez przyjaciół, ale lepsze to niż kolejne lata czekania. Na dodatek mogę być spokojny i pewny, że zanim skończę tę reckę to każdy ziomek nad Wisłą coś z albumu „Piersi i Przyjaciele 2” słyszał. Skoro nawet na stadionach kibice śpiewają pewien refren a tynk na ścianach niejednej remizy popękał już od niego, to nie może inaczej być.

Życie pisze najlepsze scenariusze. „Piersi i Przyjaciele 2” to jak sam tytuł wskazuje, płyta nagrana z udziałem gości. Jednym z nich miał być Adam „Asan” Asanov – wokalista, który z sekcją rytmiczną zespołu działał nie tak dawno pod szyldem Hirus. Zanim prace nad płytą dobiegły końca został jednak nowym frontmanem Piersi po tym jak Paweł Kukiz stwierdził, że ma dość biesiadno-jajcarskich wygłupów. Z tym wiąże się największa ściema i minus tego krążka. Cztery kawałki z niego to piosenki znane z płyty kapeli Hirus. Co prawda pasują do Piersi, ale w bani kołacze się myśl, że to świadectwo twórczej niemocy. Parafrazując jednak pewnego znanego elektryka - dodatnim minusem jest to, że Piersi nagrali te numery na nowo i brzmią teraz nawet lepiej.

Gości na tej płycie jest oczywiście sporo i bardzo miło z ich strony, że zgodzili się pomóc Piersiom gdy odszedł z tego zespołu lider. W kilku piosenkach na dęciakach zagrali bracia Golcowie. Fajny skoczny pancur - „Pigułka szczęścia” dzięki Dżej Dżejowi brzmi dość big cycowo, ale to najlepsza odpowiedź gdy się ktoś spyta czy jestem za PO czy za PiS.Idą zbójcy” nagrana z wcale nie “little help from” Trebunie Tutki, to mocno przypalona piosenka góralsko dubstepowa. W „Kiedy jadę” gościnnie na gitarze i wokalnie udzielił się Adam Nowak z TSA. Słychać tu też Harleya, który ponoć nieźle zasmrodził studio nagraniowe. „Meksykańska fala” to numer z Tomkiem “Lipą” Lipnickim na wokalu (on też napisał tekst), chórki robił m.in. Adrian “Piecio” Szymczyk (właściciel nagranego Harleya) a solówkę gitarową zmaistrował Jarosław Toifl, który był realizatorem przy tej płycie. Nie wiem czy ten numer powstał przed czy po słynnym spotkaniu kibiców Ruchu Chorzów z marynarzami z Meksyku na jednej z nadbałtyckich plaż, ale z perspektywy tamtego wydarzenia piosenka jest jeszcze bardziej zabawna, no i wpada w ucho. W „Dubstepolo” gościnnie wystąpiło Koło Gospodyń Wiejskich z Irenowic a piosenka opowiada o boskiej Irenie więc wszystko się zgadza. Fajny pastiszowy numer, ale tekst mógłby mieć jeszcze bardziej odjechany (druga zwrotka do pierwszej nie ma startu). „Skóra 2013” to piosenka z udziałem Rafała “Jezioro” Jezierskiego – dawnego gitarzysty zespołu, ma więc dla fanów wartość szczególną a i brzmi wyjątkowo. Chociaż sporo na tej płycie gości to zabrakło Pawła Kukiza. Gdyby on zaśpiewał tu w jakimś kawałku, to wszystkie obustronne życzenia powodzenia o jakich słyszało się po jego odejściu z zespołu, miałyby solidną pieczątkę, a tak...

Jest też na tym krążku sporo piosenek gdzie pomocy gości nie ma, albo jest mniej słyszalna. Te numery też się bronią. Ba, największy hicior z płyty czyli „Bałkanica” został nagrany bez gości. To typowy imprezowy numer, szkoda jednak, że po solówce trąbki wchodzi dubstepowy hałas a nie solidny breakdown z ostrymi gitarami. Piosenki takie jak „Kowalscy” - najlepszy numer na płycie, „Cymbały” (słychać tu nawet dzwonki chromatyczne nazywane potocznie cymbałkami) czy „System” oraz „The USA” świadczą o tym, że z nowym wokalistą Piersi wcale nie straciły na jędrności. Swoistego tragikomicznego poczucia humoru też nie starcili, co słychać np w utworze „Komornik”. W jednym z wywiadów Asan mówił, że był fanem Piersi już kupę lat temu. Myślę, że nie jest to z jego strony żadna kurtuazja bo gość w piersiowej jajcarsko-gorzkiej konwencji świetnie się odnajduje. Czy śpiewa o boskiej Irenie czy o wojnie wypada przekonująco. Na słówko uznania zapracował też nowy gitarzysta zespołu Adam “Hans” Kłos. Wystarczy porównać utwory „Pigułka szczęścia” i „Smooth pigułka”.

Piersi i Przyjaciele 2” to płyta, która ma dość łagodnie przenieść zespół przez czas zawirowań, słuchaczy przyzwyczaić do nowego frontmana zespołu i zbadać grunt – czy są jeszcze ludzie którzy chcą ich słuchać? Sprawa wydaje się otwarta. Z jednej strony taki hicior jak „Bałkanica” na jakiś czas pociągnie kapelę, ale z drugiej strony, wcale bym się nie zdziwił gdyby dla wielu ludzi Piersi stały się zespołem jednego przeboju. Taki los to smutny i żałosny los, na który sobie nie zasłużyli. Nie wiem czy teraz Dziadek i reszta będą kalkulować na następnym albumie czy po prostu nagrają od serca piosenki z których kilka będzie do śmiechu i hulania a kilka na złości wyładowanie. Jedno jest pewne – powinni nagrań następną płytę i to bez przyjaciół. Najtrudniejszy test dopiero przed nimi.

sobota, 1 listopada 2014

KUKIZ - Siła i honor

Nazwa zespołu: KUKIZ

Tytuł płyty: Siła i honor

Utwory: Intro; Tu moja góra; Heil Sztajnbach; 17 Września; Obława; Ratujcie nasze dusze; Boa; Old Punk; Twoje słowo; Homo Politicus; Krew; Koniec Końców

Wykonawcy: Paweł Kukiz – wokal; Wojciech “Amorek” Cieślak – gitary; Rafał Paczkowski – insytumenty klawiszowe, programowanie; Paweł Stępień – perkusja; Andrzej Adamiak – gitara basowa; Leszek Matecki - gitary

Wydawca: Sony Music Entertainment Poland

Rok wydania: 2012

Dlaczego, chociaż lepiej czyta mi się sienkiewiczowskie „Ogniem i mieczem”, to jednak wolę „Potop”? Odpowiedź tkwi w losach i charakterach głównych bohaterów. Kmicic jest o wiele ciekawszy niż Skrzetuski. Podobnie jest z rockowymi muzykami. Paweł Kukiz to postać tak barwna, że słynna, nie wiedzieć czemu łatwopalna (sic!), tęcza jawi się przy nim co najwyżej jako papier toaletowy. Śpiewał w piosenkach tak różnych stylistycznie i w tak przecudacznych duetach. Wreszcie po wielu latach na scenie nagrał album solowy.

Nie sposób pominąć kontekstu politycznego związanego z płytą zatytułowaną „Siła i honor”. Nie zdziwiłbym się gdyby ktoś powiedział, że ma w dupie ten krążek bo Kukiz to przecież oszołom, katol, pisior etc. i przekreśla go bez wysłuchania płyty. Sam się złapałem na tym, że gdy usłyszałem taki tytuł to pierwsze skojarzenie wędrowało w jakieś skinheadowskie klimaty. Tak to człowiek jest wyprany przez mainstreamową propagandę poprawności politycznej, że siła i honor jawią się niczym jakieś brzydkie słowa. Tymczasem ta płyta nie jest polityczna w przekazie i tematyce. Jeśli już to bardziej historyczna, ale też nie do końca.

Nie jest to też koncept album. Jeśli natomiast miał takowym być to pod tym względem jest dość nieudolny. Jedynie sprawia wrażenie koncept albumu gdy po ćwierkającym intro wchodzi góralska sielanka, która zostanie podeptana następnym utworem „Heil Sztajnbach”. Jednak ten numer jest bardziej o niemieckich resentymentach niż inwazji na Polskę. Gdyby był jakimś opisem tego co się stało na początku września 1939 r. to z następnym po nim utworem „17 Września” układałby się w logiczną chronologicznie ułożoną całość, ale tak nie jest. Poza tym pozostałe utwory już tak łatwo nie pasowałyby do układanki. Całość łączy jednak perspektywa człowieka zatroskanego o los ojczyzny.

Muzycznie większość kawałków utrzymana jest w klimacie mocnego rocka z okolic gdzie Killing Joke spotyka się z Rammstein. Chociaż sporo tu dobrych motorycznych riffów, to trochę czasu minęło aż przywykłem do zduszonego brzmienia gitar i bębnów na tym albumie. Mimo, że nie lubię takiego brzmienia to oddać muszę, że pasuje ono do niepokojącej atmosfery (spory w tym udział programowania i klawiszy nagranych przez Rafała Paczkowskiego – również producenta muzycznego tej płyty) muzyki i tekstów. Kukiz nie byłby jednak sobą gdyby cała płyta była jednorodna muzycznie. Mamy więc także muzykę ludową („Tu moja góra” z udziałem Góralskiej Kapeli Grapa), oraz dźwięki niczym z przedstawienia teatralnego („17 Września” czy „Ratujcie nasze dusze” - utwór Włodzimierza Wysockiego obecny wcześniej w kukizowej wersji na płycie „Flower Power” zawierające protest songi w wykonaniu znanych polskich wokalistów, m.in. Edyty Geppert czy Kazika). Wokal idzie na całego. Posłuchajcie jak różnie, a przy tym zawsze świetnie, są zaśpiewane np „17 Września”, „BOA” czy „Krew”.

Album „Siła i honor” będzie też istotny dla fanów nie tylko samego Pawła Kukiza, ale również zespołu Piersi, którego był liderem przez wiele lat. Ta płyta pokryta jest zbyt wieloma tropami prowadzącymi do Piersi, aby to zignorować. Gitary nagrał i współtworzył kilka kompozycji Wojciech „Amorek” Cieślak - dawny muzyk tego zespołu. Współkompozytorem w numerze „Heil Sztajnbach” jest natomiast basista Zbyszek „Dziadek” Moździerski. We wkładce jest też informacja, że aranż do przeróbki (bardzo dobrej zresztą) słynnej „Obławy” to pomysł Piersi właśnie.

Mimo tak wyraźnych tropów, dobrze się stało, że ten krążek nie wyszedł pod szyldem Piersi. Nie ma tu bowiem ani grama humoru i pastiszowego jajcarstwa. Cały album to kolejne świadectwo kukizowej przekory i zaangażowania. Potwierdza to fragment jednego z wywiadów: „Kiedy nagrywałem płytę czasem pojawiały się myśli, że może przesadzam z tym epatowaniem patriotyzmem, że może nie jest tak źle, że może po prostu się starzeję, użalam i szukam dziury w całym. Ale kiedy zobaczyłem tą jednomyślność rozgłośni w kwestii "niesłuszności" płyty (żadna rozgłośnia radiowa nie chciała objąć patronatem tego albumu – przyp. red.), utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że zrobiłem to, co powinienem”. Poza tym jest tu kilka wątków osobistych Pawła Kukiza, które będąc na płycie solowej dodają jej wartości i autentyczności. Na przykład w tekście do „Heil Sztajnbach” padają słowa odnoszące się do dziejów rodziny muzyka:
Jeden we Lwowie a drugi w Auschwitz
O dziadkach moich mówię”
Co ciekwe, na krążku oprócz typowych informacji i nazwiska muzyka wydrukowanego odpowiednią czcionką, jest też odcisk palca. Czy należy on do wokalisty? Tego nie wiem, ale na pewno jest symbolicznym zaznaczeniem osobistego charakteru tej muzyki.
Na wstępie zaznaczyłem wielobarwność postaci Pawła Kukiza. Płyta „Siła i honor” chociaż na wskroś poważna i zaangażowana, tej cechy nie zamazuje. Przeciwnie jest jej odbiciem, choć nie takim jakiego wielu się spodziewało. Komuś kto posłucha tego albumu przysłowiowym jednym uchem być może wyda się nieznośnie cierpiętnicza. W rzeczywistości mamy tu co prawda gorzkie żale (np “Ratujcie nasze dusze”), ale są też: poczucie obowiązku („BOA”), głos człowieka nie godzącego się na bezsilność („Krew”), trafny opis tzw demokracji w Polsce („Homo Politicus”) i coś jak światełko w tunelu („Koniec Końców”). „Siła i honor” to płyta do refleksji nie do hulanki. Być może jeszcze nie raz Kukiz nas zaskoczy bo to impulsywny artysta, ale nagrał taki album w czasach gdy Polska tańczy na lodzie za unijną kasę i za to szacun mu się należy.


piątek, 3 października 2014

WARBRINGER - Empires Collapse

Nazwa zespołu: WARBRINGER

Tytuł płyty: IV: Empires Collapse

Utwory: Horizon; The Turning Of The Gear; One Dimension; Hunter-Seeker; Black Sun, Black Moon, Scars Remain; Dying Light; Iron City; Leviathan; Off With Their Heads!; Towers Of The Serpent

Wykonawcy: John Kevill – wokal; John Laux – gitara; Jeff Potts – gitara; Ben Mottsman – gitara basowa; Carlos Cruz – perkusja

Wydawca: Century Media

Rok wydania: 2013

Już kilka razy natknąłem się w wywiadach z wokalistą grupy Warbringer – Johnem Kevillem, jak charakterystycznie kiwając baniakiem przekonuje ludzi, że jego kapela nie jest po prostu dziecięciem nostalgii za złotą erą thrash metalu a gra szerzej pojętą młóckę najlepiej jak potrafi. Słuchając ich nowego albumu sam zaczynam kiwać baniakiem i wierzyć jowialnemu Janowi z Newbury Park w Kalifornii.

Ktoś może pamięta, że ta kapela na poprzednim albumie (wydanie digipackowe) nagrała covery Unleashed i legendarnego Bathory? Na nowej płycie zatytułowanej „IV: Empires Collapse” Warbringer jakby złagodniał. Jest mniej „evil”. Nie bójcie jednak żaby – nie wzięli na warsztat metallicowej „Mama Said” czy czegoś w tym rodzaju. Paradoksalnie Warbringer idzie naprzód sięgając głębiej w historię łojenia w poszukiwaniu inspiracji. Nieco misfitsowy chórek w numerze „One Dimension”, maidenowa część “Iron City” czy judasowa jazda w zwrotkach “Black Sun, Black Moon” to dowody. Te fragmenty zajebiście współgrają z thrashową jazdą na wysokich obrotach. Wszystko to sprawia, że kapela Johna Kevilla, nie tracąc charakteru, zaczyna się robić bardziej przebojowa i tworzy piosenki, które są świetne od początku do końca. Przykładem niech będzie numer “Scars Remain” - wpada w ucho, jest ciekawie a przy tym nie kanciasto zbudowany i nie brakuje mu tzw dźwiękowego nakurwu.

Gitary Johna Lauxa i Jeffa Pottsa na „IV: Empires Collapse” są niesamowicie wyposażone: ciętych riffów nie brakuje (np. „Towers Of The Serpent”), są też bardziej klimatyczne zaciemnienia („Dying Light”) jakieś plątaniny (końcówka „Horizon”), solówy ogniste („Off With Their Heads!”) i epickie („Iron City”), dogrywki niby przypadkowe a dodające smaku („One Dimension”), wreszcie pasaże jakich Maszynowa Głowa by się nie powstydziła (“Hunter-Seeker”). Jak komuś mało basu w thrashowym graniu niech posłucha tej płyty. Okrągły basik Bena Mottsmana pływa tu jak pączek w gorącym tłuszczu. Za garami siedzi Carlos Cruz – czytaj: perkusyjny Bruce Lee. Jedynym elementem kapeli, który nie jest z najwyższej półki, to wokal Johna Kevilla. Zajebiście gość szczeka (mistrzostwo w “Hunter-Seeker” z tekstem o programie PRISM, którego temat Max Kolonko w swym youtube'owym kanale poruszał), wstawi czasem przeszywajace górki, lecz brak mu nieco melodyjności (ograniczonej bo ograniczonej, ale jednak), którą np Mille Petrozza potrafi z paru słów zrobić zapamiętywalną frazę, na koncertach podchwytywaną przez każdego fana.

Do edycji specjalnej dodano krążek DVD. Mamy tu koncert ze słynnego klubu Whisky A Go Go nagrany wiosną 2013 roku. Jest też raport ze studia gdzie czwarty album został nagrany oraz film z trasy koncertowej po Europie, która odbyła się w 2012 roku. Film ten zawiera fragmenty występów i trochę zabawnych dodatków m.in. picie wódy z jakimś sosem pod okiem Lee Altusa z Exodusa, co kończy się konkretnym pawiem Kevilla.

Warbringer nagrał album po którym np Gary Holt albo rudy Dawid, mogą bez obciachu wdziać t-shirt z fatalną okładką „IV: Empires Collapse”. Jest tu agresja, ale jest też ambicja aby w muzyce działo się. Jest świetne brzmienie: selektywne, ale nie sterylne. Nie ma natomiast wymyślania thrash metalu na nowo, więc wszyscy oczekujący bliżej niesprecyzowanego zbawienia gatunku będą zawiedzeni i zajmą się stawianiem kreski na kapeli. W tym czasie, na dechach jakiegoś przepoconego lokalu Warbringer będzie zdrowo młócił a ich wokalista zdzierał gardło m.in. przy fragmencie kawałka “Iron City”:
They came to us and asked what the hell we're doing here
We're gonna play it loud
And drink some shitty beer, Yeah!

niedziela, 31 sierpnia 2014

BLACK DUST - Black Dust (demo)

Nazwa zespołu: BLACK DUST

Tytuł płyty: Black Dust (demo)

Utwory: Cień; Schody; Cichy głos; Dolina; Ostatni sen

Wykonawcy: Krzysztof Labut – wokal; Tymek Oleniacz – gitara; Szymon Kontra – klawisze; Szymon Szepelak – bas; Jonasz Kubaszczyk - perkusja

Wydawca: Black Dust

Rok wydania: 2013

Są na tym świecie rzeczy, które mimo zmieniających się trendów, rozwoju technologicznego itd., zawsze znajdą swoich fanów, odbiorców czy konsumentów. Dobre piwo, walki bokserskie, jeździectwo, szydełkowanie … oraz rock mocno w bluesie zakorzeniony. Takiego rocka gra, na razie mało znana, grupa z Krosna o nazwie Black Dust i właśnie w łapy trafiła mi ich debiutancka EP-ka demem będąca.

Black Dust wydawać się może nazwą oklepaną, ale nie mogłem sobie przypomnieć innej kapeli, która tak by się nazywała. Poszperałem w necie i znalazłem nieistniejącą już grupę z Francji o takiej nazwie i jakichś niemieckich młóckarzy, ale nie są to jakieś znaczące ekipy. Szperałem dalej i się dowiedziałem, że black dust to slangowe określenie na sproszkowaną fencyklidynę – psychodeliczną substancję psychoaktywną. Nie wiem czy to od niej chłopaki z Krosna wzięli nazwę, ale wątpię bo psychodelii w ich muzie nie jest zbyt wiele.

Jak na demo kapeli z krwi i kości grającej rocka (czasem w wersji hard) z mocnymi wpływami bluesa i nieco mniejszymi funku, to materiał ten brzmi całkiem dobrze. Instrumentaliści nie są jakoś cudownie uzdolnionymi wymiataczami, ale jako kolektyw radzą sobie nieźle. Tymek Oleniacz to gitarzysta czujący bluesa, klawiszowiec Szymon Kontra fajnie bawi się barwami, pałker Jonasz Kubaszczyk wprawia słuchacza w gibanie. Jedynie gra Szymona Szepelaka na basie, najczęściej ograniczająca się do dublowania linii gitary czy klawiszy, zbytnio grzeszy nudą. Na pewno sporym atutem zespołu jest barwa głosu Krzyśka Labuta. Głęboka, ale przybrudzona – ogólnie rzecz biorąc zajebista. Wokaliście brakuje tylko większego poczucia wolności w podejściu do linii melodycznych. Zważywszy, że jest bluesrockowym śpiewakiem, to rzadko się nimi bawi rozciągając je albo przyprawiając dodatkami potęgującymi emocje. Jeszcze nie ma tego, co słychać w nagraniach Ryśka Riedla czy Paula Rodgersa. Wierzę jednak, że to przyjdzie z czasem. Jeszcze dwa rozwody, trzy detoksy, pięć eksmisji i gość będzie wielki (żartuję oczywiście, ale wiadomo o co chodzi).

Najlepsze w graniu Black Dust jest to, że ich piosenki to nie jakieś bułeczki na schematach wypieczone. Krośnianie Ameryki może nie odkrywają, ale potrafią robić ciekawe i wpadające w ucho piosenki przy których niekiedy można pohulać a niekiedy człowiek się wzruszy. Bardzo dobrze, że teksty są po polsku a Krzysiek najczęściej śpiewa tak, że pasuje to do ich treści. Na minus wyróżnia się tylko utwór “Cichy głos” gdzie wokal jest za mało desperacki z perspektywy tekstu. Reszta kawałków wypada już lepiej, szczególnie: naturalnie rozwijający się “Ostatni sen” z kapitalnym, symbolicznie urwanym zakończeniem oraz “Schody” - świetny rasowy numer jakiego nie powstydziłyby się najbardziej uznane zespoły.

Muszę przyznać, że karteczka (ten kto zamówił CD wie o czym mowa), którą zespół dołączył do płyty miło połechtała moją próżność słuchacza, ale i bez tego szczerze polecam sprawdzić ten materiał Black Dust wszystkim fanom rocka przesiąkniętego bluesem. Czekam na następne nagrania tej kapeli. Intuicja mi mówi, że warto.

sobota, 2 sierpnia 2014

LEPROUS - Coal

Nazwa zespołu: LEPROUS

Tytuł płyty: Coal

Utwory: Foe; Chronic; Coal, The Cloak; The Valley; Salt; Echo; Contaminate Me

Wykonawcy: Einar Solberg – wokal, syntezatory, fortepian; Tor Oddmund Suhrke - gitara; Rein Blomquist – gitara basowa; Øystein Landsverk - gitara; Tobias Ørnes Andersen – instrumenty perkusyjne

Wydawca: InsideOut

Rok wydania: 2013

Wiosną 2013 roku zespół Leprous wydał swój trzeci album długogrający, który został zatytułowany „Coal”. Po tym jak usłyszałem jego zwiastun w postaci „The Cloak” (do którego nakręcono klip) podchodziłem do tej płyty jak pies do jeża. Wrażenie, że zespół który dotychczas powalał swą witalnością i rozbrykaniem, postarzał się w dwa lata o dekadę, nie chciało się odczepić.

Z tą muzyką jest jak z chodzeniem po jaskini czy zapomnianej kopalni. Wleziesz tam, chociaż wiesz, jak łatwo stracić orientację: katoryj cias, wo ich bin. Jest na tym albumie mnóstwo miejsc gdzie Leprous tak grają że jak się człowiek skupia na danym fragmencie to traci perspektywę całego utworu. Numer “The Valley” niech będzie przykładem. Ciekawym jest, jak zmyślnie Norwegowie wywijają się z konwencji rockowej piosenki. Posłuchajcie utworu “Chronic”. Leprous najpierw jadą motorycznie, ale Einar śpiewa zajebiaszczo-ubolewaszczo. Tam gdzie teoretycznie powinien być drugi refren wchodzi riff w którym gitary brzmią jak wiolonczele na sterydach i zaczyna się statku kosmicznego start... o żeż kurwa są zakłócenia, uwaga uwaga … toniemy, czy unosimy się bo grawitacja przestała działać? Kto tak gra? No kto? Rozpatrywanie tej muzy w kontekście tzw sceny nie ma sensu. Gdy “Węgiel” sypie się z głośników znikają z pola słyszenia wszystkie te progmetalowe ekipy djentem zakażone albo jakieś mniej lub bardziej nijakie wnuki triasowych Genesis itp.

Często gęsto jest tak, że słuchamy jakiejś muzyki i nawet jeśli jej ogólny nastrój nam średnio podchodzi, to wokal może zachwycić albo słuchanie partii jakiegoś instrumentu sprawia przyjemność. Na płycie „Coal” są tego zaledwie promile. Co prawda Einar głosem drze przestrzeń jak szary papier, reszta składu masakruje tu i ówdzie, ale nic to, bo kluczowym jest to iż całokształt tej muzyki i jej atmosfera przejmuje i wchłania. Ten album może być przecudem albo megaporażką – zależy czy twoja dusza złapie „coalowe” częstotliwości. Trzeba posłuchać całości, bo zwiastujący „The Cloak” to tylko część, która akurat trwa na tyle krótko i jest na tyle lekkostrawna, że można ją puścić na antenie, albo obrazek do niej nakręcić.

Będę się czepiał, ale ostatni kawałek pt. „Contaminate Me” (są tu: gościnny wokal Ihsahna i skrzypce Håkona Aase) ze względu na ilość brudu powinien być oddzielony dłuższą pauzą od reszty, tak jak w spisie utworów na tyłach okładki. Skoro jesteśmy przy tym temacie, to frontowa ilustracja jest (tak jak w przypadku poprzedniego albumu) autorstwa Jeffa Jordana. Totalnie nie w stylu tego malarza, ale nie zmienia to faktu, że jest świetna. Między innymi dlatego, że bezlitośnie oddaje nastrój nowych nagrań Norwegów.

Po poprzedniej płycie Leprous - „Bilateral”, miałem nadzieję na kosmiczne podróże. „Węgiel” mi uświadomił, że tak naprawdę chciałem metalowej ilustracji dźwiękowej do kreskówki, gdzie raz będzie śmiesznie, raz strasznie, ale wszystko się dobrze skończy. A ostrzegał przecież nie tak dawno Bobby Ellsworth „... Careful what you wish for, you may get it now”. Wypaplałem kosmos, to mam. Zimno tu, a wszystko wokół to tylko punkciki. Już nie mam żadnej nadziei.

P.S. Dobrze, że mam w pogotowiu Led Zeppelin, ABBA, Motörhead... bo po tygodniu słuchania samego „Węgla” zwariował bym dokumentnie.

sobota, 5 lipca 2014

ASG - Blood Drive


Nazwa zespołu: ASG

Tytuł płyty: Blood Drive

Utwory: Avalanche; Blood Drive; Day's Work; Scrappy's Trip; Castlestorm; Blues for Bama; Earthwalk; Children's Music; Hawkeye; Stargazin; The Ladder; Good Enough to Eat

Wykonawcy: Jason Shi – gitara, wokal; Andy Ellis – gitara basowa; Jonah Citty – gitara; Scott Key - perkusja

Wydawca: Relapse Records

Rok wydania: 2013

"Jesień, Kochana, idzie jesień...
Z jesienią idą barwy złote.
I tak się na tę jesień cieszę,
Bo z dawna na nią mam ochotę
"

Spoko, spoko. Nie jest to fragment tekstu jednej z piosenek zawartych na płycie o której dziś napiszę. To kilka wersów pewnego jesiennego wiersza, które luźnymi skojarzeniami spasowały mi jak trzeba do albumu „Blood Drive” zespołu ASG.

ASG to kapela z Północnej Karoliny założona w 2001 roku. Nazwa jest skrótem od Amplification Of Self Gratification. „Blood Drive” jest już piątym długograjem Amerykanów. Podobnie jak poprzedni – został nagrany z pomocą producenta Matta Hyde'a (m.in. Slayer i Children Of Bodom). Kwartet porusza się ogólnie rzecz biorąc po stonerowych orbitach rocka i metalu... dobra, starczy suchych faktów. Skierujcie teraz wzrok na okładkę tego albumu. Kiedy wasze kowadełka, młoteczki itd. zaczną wibrować gdy z głośników dobiegać będzie muzyka z tej płyty jeszcze lepiej zrozumiecie skąd na jesienną poezję mnie wzięło.

Posłuchajcie tych gitar rozbłyskujących dogorywającym światłem. Poczujcie ten bas, który tętni niczym mineralwasser gdzieś pod Cieplicami Śląskimi. A ten zapach wędzonki z szopy dobiegający... to tam pewnie bębny nagrywali. Nad tym wszystkim unosi się wielopiętrowy wokal Jasona Shi. Trudno uwierzyć, że jeden człowiek śpiewa na całej płycie. Gość ma głos gdzieś między Perrym Farrelem (Jane's Addiction) a Sullym Erną (Godsmack) do tego wrzasnąć też potrafi.

Nie jest to taki stoner na maksa w którym wszyscy upaleni jadą nie wiadomo gdzie. Słychać tu świadomą zabawę możliwościami jakie daje rockowy kwartet z dwiema gitarami. Weźmy np. kawałek „Scrappy's Trip” w którym jest trochę niby rozgardiaszu bo to granie niedaleko od prog rockowego rozbuchania, ale z punkowo zadymionym charakterem i błyskotliwymi gitarami. Kiedy trzeba to ASG potrafią ograniczyć swą siłę rażenia aby wyeksponować swobodnie melodie. Takie coś słychać w dwóch magicznych utworach: „Blues for Bama” oraz “Good Enough to Eat”. Mamy tu smutek, który nie smuci, czy jakoś tak... nie wiem, trudno oddać słowami piękno tych dźwięków. Czadu też nie brakuje. Już otwierający album kawałek “Avalanche” pokazuje potencjał mocy a moment wspinania się drugiej gitary to jednym słowem odlot. Na koncerty też się nada muza z tej płyty. Np “Stargazin” nie dość, że potrafi rozruszać to zawiera spokojniejszy fragment na bazie którego zespół mógłby trochę poimprowizować na żywo jeśli tylko będzie miał ochotę.

ASG na albumie “Blood Drive” to już liga mistrzów stonerowego grania. Niechby wszystkie refreny wpadały w ucho tak łatwo jak ten z kawałka tytułowego to byłoby pozamiatane. Cholera tak grają, że jak wygram w totka to pojadę do tej Północnej Karoliny zobaczyć jak tam jest.

Autor: Szamrynquie

niedziela, 1 czerwca 2014

KRIMH - Explore

Nazwa: KRIMH

Tytuł płyty: Explore

Utwory: The Oceans Darkness; Der Pestarzt; Pieces; Leaves; We Sleep In Skies; Linfen; Your Inner Self; Explore

Wykonawcy: Kerim “Krimh” Lechner

Wydawca: Kerim “Krimh” Lechner

Rok wydania: 2013

Poczułem spore rozczarowanie gdy Kerim Lechner opuścił Decapitated. Tak zdolny i kreatywny bębniarz w takiej kapeli mógł jeszcze w przyszłości dosypać solidnie do pieca. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – jak mówi przysłowie. Austriacki pochłaniacz pierogów pod szyldem Krimh nagrał album solowy zatytułowany „Explore”.

Niektóre kawałki z tej płyty, w swych wcześniejszych wersjach, były już znane tym, którzy śledzili Youtube'owy kanał Kerima. Tutaj są one dopracowane i brzmią lepiej. Chociaż Lechner praktycznie sam stworzył i nagrał wszystkie utwory z tego albumu, to mix i mastering powierzył wiedeńskiemu producentowi Norbertowi Leitnerowi. Materiał brzmi nowocześnie i z wykopem.

Okładka autorstwa Davida Dornauera idealnie oddaje klimat nagrań zawartych na „Explore”. Ta muzyka jest chłodna i słońca w niej brak. Większość gitarowych riffów rysuje się jednak wyraziście. Nie brakuje im iście kinetycznej energii. Dodatkowo partie perkusyjne dostarczają full wypas dżuli. Całość jest jak jakiś głębinowy wir. Muzyka ta ma jednak jeden poważny mankament. Brakuje w niej często partii jakiegoś instrumentu, który byłby ekwiwalentem wokalu. Gitara prowadząca jest na „Explore” słabym punktem. Niejednokrotnie brak jej żywiołowości i pierwiastka ludzkich namiętności a katarynkowe powtórzenia tylko to podkreślają. Jej melodie są jak kamienie wrzucone w ten głębinowy wir riffów a chciałoby się aby były jak ławica ryb, która zaskakuje zmianami kierunku próbując wyrwać się z wiru. Uświadamia to dodatkowo zajebiste solo gitarowe gościnnie występującego Jakuba Żyteckiego w kawałku „Linfen”.

Jednak podstawą muzyki Krimha są mocne riffy z dodatkiem post metalowej zadumy. Tutaj jest na czym ucho zawiesić. Szczególnie numer „Der Pestarzt” to konkretna miazga. Są tu black metalowe wpływy, ale są też fragmenty bardziej thrashowe czy deathowe, oraz metalcore'owe. Ten kawałek to istna jazda pługiem śnieżnym z napędem odrzutowym. Innym powalającym kawałkiem z tej płyty jest “We Sleep In Skies” gdzie słychać wędrówkę od spokoju poprzez zagęszczanie do betoniarskiego riffu a potem... jak nie przypieprzy soczystymi blastami... Krimh kroi tu motywy jak Edward Nożycoręki lód. Pomysłów ma w brud. Intrygujący jest utwór “Pieces” gdzie dźwiękowe chmury kłębiaste z pierzastymi układają się w ciekawe wzory a na koniec odsłania się kawałek czystego nieba.

Explore” to ogólnie rzecz biorąc udany debiut solowy Kerima Lechnera. Chociaż Austriak dał się dotychczas poznać głównie jako świetny bębniarz, nie jest to płyta zdominowana przez perkusyjną chuć i spokojnie polecić ją można ogółowi słuchaczy karmiących swą indywidualność mocnym instrumentalnym metalem ze skłonnością do refleksji nad pięknem okrutnej natury. Krimh to pracowita bestia więc spodziewam się, że w przyszłości będzie jeszcze lepiej. Liczę jednak również na to, że z jakimś inteligentnym gitarzystą (albo choćby i nawet trębaczem) zmontuje skład, który pokaże moc i zaskoczy nie raz.

poniedziałek, 5 maja 2014

SATYRICON - Satyricon

Nazwa zespołu: SATYRICON

Tytuł płyty: Satyricon

Utwory: Voice Of Shadows; Tro Og Kraft; Our World, It Rumbles Tonight; Nocturnal Flare; Phoenix; Walker Upon The Wind; Nekrohaven; Ageless Northern Spirit; The Infinity Of Time And Space; Natt; Phoenix (recording session rough mix); Our World, It Rumbles Tonight (deeper low mix); Natt (wet mix)

Wykonawcy: Satyr – wokale, gitary; Frost - perkusja

Wydawca: Roadrunner Records

Rok wydania: 2013

Na wstępie muszę zaznaczyć żeby było jasne i nikt się niepotrzebnie nie męczył, że nie załapałem się nigdy na fascynację tzw. norweskim black metalem. Po prostu stoję sobie z boku i się przysłuchuję czasami co tam we fiordach piszczy, szumi i bulgocze. Satyricon to zespół, który potrafi zaciekawić wiele szerszą rzeszę ludzi niż specyficzną odmianę neurotycznych chłopców i dziewczynek z zapałkami. Po pięciu latach od ostatniego krążka Norwegowie powracają z nowym albumem, na dodatek zatytułowanym „Satyricon”.

Taki tytuł to coś jak deklaracja albo i podsumowanie. Być może jest to ostatnia płyta tego zespołu? Osobiście mam nadzieję, że nie, ale pożyjemy zobaczymy. Muzyka Satyricona zmieniała się na przestrzeni lat i przez to nagranie płyty, która nie jest debiutancką a zatytułowanej nazwą zespołu to zadanie dość trudne i ryzykowne. Tu wskakuje pierwszy plus dla kapeli bo jeśli ten album miał pokazać różne odcienie ich muzyki to zadanie udało się zrealizować. Jest tu i wścieklizna (np. w „Ageless Northern Spirit”) i granie bardziej hiciowate przez niektórych nazywane black'n' roll (np w „Nekrohaven”), jest monumentalizm (np. w „The Infinity Of Time And Space”) a nawet jakiś prześwit ludowizny („Natt”). Jest wreszcie cecha za którą wielu ceni ten zespół, tj próbowanie czegoś nowego. Chodzi oczywiście o „Phoenix, który dzięki udziałowi Siverta Høyema zabrzmiał jak skrzyżowanie Satyricon z Nickiem Cavem.

Kolejne plusy zespół zbiera za kapitalne brzmienie oraz to jak zagrali. Gitary raz tną konkretnie a za chwilę rozbłyskują w pożodze. Weźmy pilotujący album utwór „Our World, It Rumbles Tonight”. Coś takiego tu właśnie słychać. Do tego dochodzi gitarowy kontrapunkt, który może nie powala, ale wzbudza ciekawość. W świetnej formie jest Frost. „Ageless Northern Spirit” słuchałem już dziesiątki razy ale współpraca gitar i perkusji w tym numerze (i nie tylko w nim) wciąż zachwyca. Wokalnie też jest cacy. Satyr przekonywująco harczy a gadane momenty np w „Nocturnal Flare” dodają odpowiedniego klimatu. Skromnie dawkowane klawisze również świetnie wywiązują się ze swej roli. W ogóle umiejętność wytwarzania frapującej atmosfery jest nieprzeciętna. Przykładem może być już pierwszy numer z wokalem czyli „Tro Og Kraft” w którym przeplatanie czadu ze spokojnieszymi tajemniczymi fragmentami wypada kapitalnie.

Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że choć „Satyricon” słucha się bardzo dobrze i z zaciekawieniem, to najlepsza jazda zaczyna się od utworu szóstego. „Walker Upon The Wind” prezentuje thrashujący Satyricon. Niechby Ramones albo i nawet Nirvana chcieli grać jak Bathory (lub vice versa), to może wcześniej taki kawałek jak „Nekrohaven” byłby powstał. To koncertowy pewniak. „Ageless Northern Spirit” to karabinowy ostrzał i kurzu opadanie gdy już za linią frontu wszyscy leżą rozpieprzeni w drobny mak. „The Infinity Of Time And Space” jest jak samotny świerk na wrzosowisku – góruje nad wszystkim wokół i potrafi zaskakiwać nawet po wielu przesłuchaniach. Wreszcie „Natt” idealnie pasuje na zakończenie płyty.

Satyricon” to bardzo dobry album wypełniony ciekawymi utworami. Być może bardziej przypadnie do gustu fanom takich płyt jak „Volcano” czy „Now Diabolical” niż zwolennikom „Nemesis Divina” albo „Rebel Extravaganza”. Żeby docenić satyriconowe dźwiękiem malowanie na nowej płycie wystarczy olać podziały i zaakceptować fakt, że ten zespół jest bardziej jak satelita, który śmiga między różnymi planetami niż jądro czarciej polewki.

środa, 2 kwietnia 2014

MASTERPLAN - Novum Initium

Nazwa zespołu: MASTERPLAN

Tytuł płyty: Novum Initium

Utwory: Per Aspera Ad Astra; The Game; Keep Your Dream Alive; Black Night Of Magic; Betrayal; No Escape; Pray On My Soul; Earth Is Going Down; Return From Avalon; Through Your Eyes; Novum Initium; 1492; Fear The Silence

Wykonawcy: Rick Altzi – wokale; Roland Grapow – gitary; Axel Mackenrott – instrumenty klawiszowe; Jari Kainulainen – gitara basowa; Matrin “Marthus” Skaroupka - perkusja

Wydawca: AFM Records

Rok wydania: 2013

Można odnieść wrażenie, że Roland Grapow ma pecha. Lata temu wyrzucili go z Helloween. Z jego własnej kapeli - Masterplan - zwiał mu już po raz wtóry Jorn Lande, o którym gadają, że to najlepszy obecnie wokalista kategorii hard & heavy na planecie. Dodatkowo biedny Roland wylądował gdzieś na zadupiu w Słowacji i w wywiadach narzeka, że w swym domowym studio, aby zarobić na chleb, musi teraz nagrywać amatorów z bloku wschodniego. W mordę jeża jeżozwierza, tak mu współczuję, że aż kupiłem nową płytę jego zespołu… i nie żałuję.

Symboliczny tytuł tego albumu, znaczący tyle co „Nowy początek” mówi sam za siebie. Grapow skompletował nowy skład i z mozołem rusza ponownie „przez trudy do gwiazd” (patrz tytuł intra na tej płycie). Mając u boku swego wiernego klawiszowca Mackenrotta sięgnął po czeskiego pałkera Cradle Of Filth - Matrina Skaroupkę. Potem do drużyny zaprosił jeszcze Fina Jariego Kainulainena znanego z wieloletniego basowania w Stratovarius oraz Ricka Altziego – Szweda, który do niedawna śpiewał m.in. w grupie Thunderstone. W ten sposób powstał skład odrodzonego Masterplan.

Masterplan na „Novum Initium” oddalił się od czysto powermetalowego grania bardziej niż w przeszłości. Owszem znajdziemy tu dźwięki charakterystyczne dla gatunku. Najbardziej chyba w kawałku „Return From Avalon”. Jednak sporo jest tu żądzy mieszania i ambicji typowych dla grup parających się tzw. metalem progresywnym. Najjaskrawszym tego przejawem jest utwór tytułowy o musicalowym wręcz rozmachu. Jeśli ktoś uważa, że Helloween za mało mieszają a Symphony X znowuż za dużo, to być może złoty środek znajdzie właśnie na nowej płycie Masterplan. Do tego dodajmy hardrockowe wpływy m.in. w śpiewie nowego wokalisty (brawa dla Altziego m.in. za numer „Pray On My Soul”). Wynik jest taki, że mamy na czym ucho zawiesić.

Dwa elementy na tej płycie są najwartościowsze. Pierwszym jest prawie że namacalna energia zawarta w tej muzyce. Dużą zasługę mają tu: bębniarz, którego ewidentnie nosi i wokalista, który super przekonywująco wypada śpiewając w stylu zaciśniętej piąchy. Drugi element to szara eminencja, którą są partie klawiszy. Niby rządzi gitara, ale gdyby wyciąć dźwięki Mackenrotta, to ta płyta byłaby jak akwarium bez wody. Axel robi na klawiszach parasymfoniczne widokówki, zapoda czasem hammonda albo bardziej „kosmiczne” plumkania. Gość wykonał kawał roboty i wszędzie go pełno, ale keyboardowej zgagi nie odczułem. Oczywiście Grapow też się nie opierdziela. Jego gitara nadaje całości ciężar a i solówek zgrabniutkich nie brakuje.

Novum Initium” ma jednak swoje wady. Mix sprawia wrażenie upchanego a perkusja zbyt sztucznie podpompowanej w kwestii brzmienia. Pod tymi względami krążek ten wypada słabiej niż poprzednia płyta, która nosiła tytuł „Time To Be King”. Nie do końca udał się też utwór tytułowy. Muzycy włożyli w niego najwięcej pracy, ale zabrakło mu chwytliwości a zawarta w nim pewna doza pretensjonalności (szczególnie pod koniec) to już lekkie przegięcie. Z dwóch kawałków dodanych do edycji poszerzonej: „1492” ma niezwykle nośny refren, czego nie można już niestety powiedzieć o „Fear The Silence”, ale można za to nacieszyć się nieprzeciętną pracą klawiszowca w tym kawałku.
Masterplan w swym nowym wcieleniu wypada bardzo dobrze. „Black Night Of Magic” ze stopniowym dozowaniem mocy, „No Escape” kipiący pomysłami i okraszony gitarową solówką prima sort, „Pray On My Soul” z ultrazajebistym refrenem oraz „Through Your Eyes” mający urok przygasającego światła, rządzą. W tym ostatnim utworze padają słowa:
The world is changing again
And I know I will fall
On my way to nowhere
I’m trying to find my home…
Po nich mogę napisać: Roland próbuj dalej, bo dobrą muzykę po drodze udaje Ci się stworzyć.

sobota, 1 marca 2014

COLOSSUS - Wake

Nazwa zespołu: COLOSSUS

Tytuł płyty: Wake

Utwory: A Stir of Slumber; Traitors Gate; Reflections of the Arcane; Ruinbuilder; Pillars of Perenity; Suncarrier; Kingdoms; Cloudhead; Fungal Garden

Wykonawcy: Niklas Eriksson – wokale, gitary; Thomas Norstedt – perkusja; Peter Berg – gitara basowa

Wydawca: Perenity

Rok wydania: 2013


Robiąc niedawno zakupy w jednym ze sklepów natrafiłem na pieczywo, które nosiło nazwę „chleb drwala”. Od razu włączyło mi się pozytywne skojarzenie. Zjem takiego chlebka to krzepy mi przybędzię itd.. Gdy słucham albumu „Wake” sztokholmskiej grupy Colossus to włącza mi się myśl, że takie pieczywo i muzyka Szwedów mają ze sobą więcej wspólnego niż np. bułka jagodzianka i twórczość Misty In Roots.

Pamiętam jakiej gorączki dostałem gdy natrafiłem w sieci na kawałek „Pillars of Perenity” z tej płyty pochodzący. Jestem w szoku do dziś. W skrócie opisze ten kawałek jako lawinę w lesie. Nowa kapela ludzi nieznanych a brzmi tak soczyście zajebiście. Jak oni to zrobili? Chyba nie leżakowały te nagrania w dębowych beczkach? Nie dziwi mnie, że udało im się namówić L.G. Petrova (wokalista Entombed) do gościnnego występu w tej piosence.

Brzmienie Colossus to największy skarb tej kapeli. Pachnie drewnem na kilometr i świetnie pasuje do składników kompozycji. Składniki te, to mastodonto-podobne szaleństwo z odrobiną djentowej gimnastyki obleczone w postmetalowe migotanie i połatane kawałkami grunge'owej kraciastej koszuli. Do tego dochodzą niespodzianki jak np. zaśpiewy niczym z minaretu w piosence “Suncarrier”. Wokal Niklasa Erikssona to nie jest jakiś rzep do psiego ogona przyczepiony. Słuchając go widzę człowieka stojacego nad skarpą czy innym klifem wykrzykującego swój ból, ale nie biadolącego. Gość ma zadziorny głos, który równie dobrze sprawdziłby się w jakiejś punkowej załodze. Nawet końcówka utworu “Fungal Garden” mimo, że szczególnie nostalgiczna to jednak nie jest użalaniem się nad sobą i wszystkim dookoła.

Słychać na tej płycie, że Colossus to zespół, który spędził trochę czasu w sali prób a nie jakiś projekt gości, którzy wymieniają się plikami. Gdy pojawia się wokal Niklasa, wówczas jego gitara często zaczyna grać prościej. W powstałą tak przestrzeń wlewa się dźwiękowa masa sekcji rytmicznej. Szczególnie perkusyjna zamieć wdziera się do uszu. Thomas Norstedt to taki sludge'owy Mitch Mitchell na śledziach z Bałtyku chowany. W kawałku „Kingdoms” dodatkowo gościnnie pojawia się Morgan Ǻgren - zdrowo popieprzony bębniarz współpracujący z Fredrikiem Thordentalem z Meshuggah. Efekt jest taki, że numer ten brzmi niczym gonitwa z obijaniem się o świerkowe pniaki.

Nietuzinkowy i melodyjny wokal, umiejętnie wplecione w niektóre utwory fragmenty bliskie improwizacji (być może z nich się wywodzące), nieszablonowe podejście do brzmienia – to wszystko sprawia, że Colossus potencjał ma naprawdę spory. Może nieco brak na płycie „Wake” drugiej gitary, która prowadziła by intrygujące melodie. Może przez to za mało w tej muzyce chwytliwości? Wierzę jednak, że Szwedzi, przy sprzyjających okolicznościach, w przyszłości zdziałają wiele, bo przebłyski geniuszu słychać np. w utworze „Traitors Gate”. Warto zwrócić uwagę na ten debiutujący zespół, zwłaszcza jeśli lubi się trochę zakręcone, organiczne i dość mocne granie.