czwartek, 13 grudnia 2012

STINKING LIZAVETA - 7th Direction



Nazwa zespołu: STINKING LIZAVETA

Tytuł płyty: 7th Direction

Utwory: The Seventh Direction; View From The Moon; Moral Hazard; Dark Matter; The Space Between Us; Z; Burning Sea Turtles; One To The Head; Ameican Dream; Ten Thousand Hours; Stray Bullet; Democracy Vs. The Machine; Johnny Otis

Wydawca: Exile On Mainstream Records

Rok wydania: 2012

Zrodzeni w piwnicach zachodniej Filadelfii – tak napisali o sobie na swojej stronie internetowej. Brzmi nie mniej kultowo niż historia Chazza Michaela Michaelsa – łyżwiarza z filmu „Ostrza chwały”. Nie będę jednak ściemniał, że Stinking Lizaveta to dla mnie kultowa kapela skoro do niedawna nie byłem świadom jej istnienia. Lecz, jakkolwiek zabawnie by to nie zabrzmiało, to w poszukiwaniu jakiegoś świeżego muzycznego mięcha natrafiłem na Cuchnącą Lizawietę właśnie.

Tytuł albumu „7th Direction” pozwala się domyśleć, że to już siódma płyta zespołu. Czy tytułowy kierunek jest jakimś drastycznie nowym? Tego nie wiem na pewno, ale po usłyszeniu kilku starszych nagrań kapeli, które można odnaleźć na YouTube (polecam np. wykonanie utworu „Scream Of The Iron Iconoclast” z 10 maja 2010 roku) wnioskuję, że raczej nie. Stinking Lizaveta odwołuje się bowiem do tradycji rockowego power trio. Nie ma tu tysiąca nakładek, dogrywek itd., jest natomiast czysta surowizna. Słychać wyraźnie każdy jęk gitary Yanniego Papadopoulosa. Słychać każde szarpnięcie strun elektrycznego kontrabasu Alexiego Papadopoulosa. Słychać każde uderzenie w zestaw perkusyjny Cheshiry Agusty. Śpiewu natomiast nie słychać, bo … nikt w zespole nie śpiewa.

Muzykę Stinking Lizaveta najczęściej chyba określa się jako doom jazz. Można też natrafić na takie kategorie jak np. stoner sludge boogie-jazz. Słowo jazz używane jest w kontekście tego zespołu głównie dlatego, że muzyka ta sprawia wrażenie zrodzonej z jamowania a na „7th Direction” często gęsto kapela brzmi jakby grała na żywo momentami improwizując. Tak naprawdę jednak więcej ma wspólnego z doom, sludge czy stonerem. Dzieje się tak za sprawą brzmienia gitarowych riffów, które są podstawą muzyki Cuchnącej Lizawiety. Jeśli ktoś się zmęczył tym, jak wiele zespołów opakowuje dobry gitarowy riff w masę efektów, cztery ścieżki gitary w kanale itd., to dla takiej osoby muzyka z „7th Direction” będzie jak wyjście na świeże powietrze z przesączonej syntetycznymi zapachami galerii handlowej. Inna sprawa, że riffy Lizawiety są na swój sposób chwytliwe. Pewnego razu riff z kawałka „American Dream” kołatał mi się w głowie prawie cały dzień i nie chciał odpuścić.

No dobra. Riff riffem, ale grzechem byłoby nie wspomnieć o tym jak zmyślnie Stinking Lizaveta buduje napięcie i dramaturgię w swoich utworach. Przykładem niech będzie numer zatytułowany „Burning Sea Turtles”. Sama gra na gitarze Yanniego Papadopoulosa też potrafi wprowadzić w osłupienie. Posłuchajcie co nagrał w „Stray Bullet”. Tu nikt nikomu nie próbuje coś udowadniać. Te dźwięki są jak szaleniec, którego same spojrzenie mrozi krew w żyłach.

Na niekorzyść wyróżnia się eko-kartonik, w który zapakowana jest płyta. Szczątkowe informacje, brak fotek itd., sprawiają, że mało ciekawie się prezentuje. Cóż takie czasy. Znamienne jest, że zespół przed rozpoczęciem sesji nagraniowej prosił fanów o wsparcie finansowe, bo wytwórni nie było stać na opłacenie kosztów studia. Nic dziwnego więc, że album wygląda jak wygląda. Na szczęście muzyka zawarta na tej płycie dobrze brzmi. Wyraziście i dynamicznie. W studiu z zespołem pracował Sanford Parker, którego niektórzy pewnie kojarzą z kapeli MINSK lub ostatnio z Nachtmystium.

Cuchnąca Lizavieta na  7th Direction” jest pełna życia. Bywa czasem zasępiona lub lekko uśmiechnięta, ale częściej wrzeszczy gitarowo perkusyjnym hałasem, że jej źle albo, że można jej naskoczyć bo ona i tak sławę czy świecidełka ma w głębokim poważaniu.

sobota, 24 listopada 2012

MOONLOOP - Deeply From The Earth



Nazwa zespołu: MOONLOOP

Tytuł płyty: Deeply From The Earth

Utwory: Awaking Spirals Of Time; Beginning Of The End; A Life Divided; Fading Faces; Strombus; Deceiving Time; Legacy Of Fear; Wailing Road; Landscape; Atlantis Rising

Wykonawcy: Eric Baule – wokal, gitary; Juanjo Martin – gitary, wokal; Raul Payan – instrumenty perkusyjne; Vic A. Granell – gitara basowa

Wydawca: Listenable Records

Rok wydania: 2012

Ale numer, ale jaja! Słucham sobie pewnego razu płyty „Deeply From The Earth” i myślę: jak nic zalatuje Opethem tu i ówdzie. Szukam potem jakiegoś wywiadu z Moonloop żeby się co nieco dowiedzieć o tym mało znanym u nas zespole i co znajduję? Wywiad z Mikaelem Akerdfeldem przeprowadzony przez Erica Baule’a – frontmana Księżycpętli, dla magazynu Rockzone.

Oprócz wyraźnie wyczuwalnych wpływów Opeth, w muzyce zawartej na tym albumie słychać też nieco francuskiej Gojiry, szczególnie w cięższych riffach. Sama nazwa zespołu Moonloop kojarzyć się może z EPką Porcupine Tree o takim tytule. Będzie to dobre skojarzenie, bo czyste wokale Erica przypominają nieco manierę wokalną Stevena Wilsona. Baule używa też growlu – wówczas brzmi jak młodszy brat Franka Mullena z Suffocation. Już taka mieszanka jest intrygująca a zapewniam, że Moonloop ma więcej do zaoferowania niż wzbudzenie kilku skojarzeń.

Choć Moonloop określany jest jako zespół grający tzw. progressive death metal, to szczególnego silenia się na szpanerkę techniczną na szczęście tu nie ma. Słychać natomiast, że muzycy tego zespołu to nie są starzy wyjadacze w rutynie zatopieni. Często grają gęsto, ale chyba wynika to z młodzieńczego zapału i jakowegoś niewyżycia. Ciekawych riffów jest na tej płycie w cholerę i trochę. Dodatkowo, często są one świetnie dopełniane melodiami i smaczkami gitary prowadzącej, gitarą akustyczną a nawet brzmieniem sitaru. Nie będę wyróżniał niektórych utworów ze względu na zajebiaszczość gitar. Praktycznie w każdym kawałku jest coś fajnego. Szybkie znudzenie się dźwiękami „Deeply From The Earth” nie grozi, bo z każdym przesłuchaniem można odkryć coś nowego.

Mimo, że kolejne części utworów niejednokrotnie mocno ze sobą kontrastują, to jednocześnie ma się wrażenie, że muzyka ta bardziej jest rzeką o nieuregulowanym korycie niż zbiorem bombowych odłamków. Jest tak dzięki pracy gitarzystów, ale nie tylko. Bębniarz Raul Payan często gra jakby tańczył na linie. Co rusz można usłyszeć, że zaraz zleci, ale skubaniec jeden nie zlatuje. Słucha się więc Moonloopa w napięciu, przez co na koniec np. utworu „Atlantis Rising” może się pojawić pytanie: jak to 11 minut (tyle trwa ten najdłuższy na płycie numer)? Przeleciało jak piłeczka po serwisie Nadala.

Jeszcze jedna ciekawa sprawa związana z Moonloop. Kapela ta pochodzi z Hiszpanii. Nie wiem czy produkcja oliwek i bieganie dookoła niemieckich turystów jest tak absorbujące, że tak mało zespołów z tego kraju mocniej zaznacza się na metalowej mapie? Mam nadzieję, że Moonloop trochę zmieni ten stan rzeczy. Cholera, założyłbym t-shirt tej kapeli i nawet mdłe logo mnie nie odstrasza.

niedziela, 21 października 2012

DEEP PURPLE - Bananas


Nazwa zespołu: DEEP PURPLE

Tytuł płyty: Bananas

Utwory: House Of Pain; Sun Goes Down; Haunted; Razzle Dazzle; Silver Tongue; Walk On; Picture Of Innocence; I Got Your Number; Never A Word; Bananas; Doing It Tonight; Contact Lost

Wykonawcy: Ian Gillan – wokal; Roger Glover – gitara basowa; Ian Paice – instrumenty perkusyjne; Steve Morse – gitary; Don Airey – instrumenty klawiszowe

Wydawca: EMI

Rok wydania: 2003

Bananas” to siedemnasty album studyjny Deep Purple. Jest to płyta nieco kontrowersyjna a złożyło się na to kilka przyczyn. To pierwszy album po odejściu ze składu klawiszowca i współzałożyciela zespołu Jona Lorda. Producentem tej płyty został Michael Bradford – facet bardziej kojarzony z muzyką pop (współpracował np. z Madonną). Wreszcie sam tytuł i okładka niektórym fanom wydały się kretyńskie, choć nie brakowało i takich którym wywołały banana na twarzy (niżej podpisany do tej grupy się zalicza).

Już pierwszy na „Bananas” numer „House Of Pain” to niespodzianka. Klasycznie purplowski kawałek, który mógłby się znaleźć np. na albumie „Machine Head” z 1972 roku (choć raczej nie błyszczałby tam), napisał… niby popowy producent Michael Bradford. Uściślając jest on odpowiedzialny za muzykę, bo tekst to już sprawka Gillana. Następna niespodzianka to utwór „Haunted” gdzie gościnnie zaśpiewała Beth Hart a partię symczków zaaranżował wiolonczelista Paul Buckmaster (współpracował m.in. z Eltonem Johnem czy Davidem Bowie). Piosenka ta bez trudu przeszłaby np. na festiwalu w Sopocie i jest tak zwyczajna, że jak na Deep Purple wręcz niezwykła, co nie zmienia faktu, że przyjemnie się jej słucha. Zaskakujący jest także „Walk On” gdzie Purple brzmią jak bluesmani. Do tego kawałka najdłużej nie mogłem się przekonać, ale słuchając go wyobraziłem sobie, że jadę nocą przez jakieś teksańskie totalne zadupie i wreszcie zaskoczył.

Chociaż niespodzianki mogą być miłe to jednak najlepszymi na „Bananas” utworami są te które powstały gdy w zespole był jeszcze Jon Lord. W tej ocenie nie kieruję się sentymentem. Najpierw wypunktowałem sobie cacuszka a potem sprawdziłem we wkładce, kto je stworzył. Poza tym uważam, że Don Airey w roli nowego klawiszowca sprawdził się rewelacyjnie. Ale do rzeczy: „Picture Of Innocence” ma jazzujący wstęp, kapitalne kołysanie, świetne klawiszowe plamy Airy’ego, zwrotkę luzacką, mostek wzmacniający i refren już na pełnej mocy. Następny highlight to „I Got Your Number” gdzie ponownie już sam wstęp robi wrażenie. Można by go zaaranżować dla jakiegoś jazzowego big bandu. Dalsze części też są świetne a sprawność zespołu w ciekawym przechodzeniu do solówek i w powracaniu z nich jest niesamowita.

Za bardzo dobre utwory można uznać także wyróżniający się świetnym drivem „Silver Tongue”, nastrojowy „Never A Word” czy szalony i zawierający super pojedynek gitarowo – klawiszowy, utwór tytułowy. Muszę też wspomnieć, że „Contact Lost” – miniatura zamykająca album, to utwór w swej formie symboliczny. Poświęcono go pamięci ofiar katastrofy wahadłowca Columbia. Najważniejszymi jednak cechami płyty „Bananas” są luz i radość z grania słyszane prawie na każdym kroku. Zostały one wzmocnione brzmieniem, może niezbyt dopieszczonym, ale za to uwypuklającym charakter utworów po których słychać, że powstały w dużej mierze z jamowania.

Dla niektórych słuchaczy album „Bananas” ze swoją okładką i tytułem może być trochę irytujący, ale wyobraźcie sobie następujący scenariusz: Purple pozazdrościli Santanie sukcesu w nowym tysiącleciu. Kręcą więc wideo do najbardziej pokrewnego jego stylowi kawałka „Doing It Tonight”. W środkowej części utworu rapuje jakiś kolo ze złotym łańcuchem a przez większość klipu Gillan wodzi wzrokiem za skąpo odzianymi foczkami. Horror polskiego fana rocka cierpiącego i mesjanistycznego, dla którego „Child In Time” to utwór wszechczasów? Być może, ale kto wie co by się stało po takim zabiegu. Nie ma się co krzywić, że Głęboka Purpura nagrała „Banany”. Warto natomiast wrzucić na luz – do czego album ten świetnie się nadaje.

piątek, 5 października 2012

THE BRONX CASKET CO. - Hellectric


Nazwa zespołu: THE BRONX CASKET CO.

Tytuł płyty: Hellectric

Utwory: Little Dead Girl; Everything I Got; Dream Of Angels; Sherimoon; Bleed Wih Me; Motorcrypt; Let My People Go; Free Bird; In My Skin; Can’t Stop the Rain; Mortician’s Lullaby; Live For Death

Wykonawcy: SpY – wokal; Jack Frost – gitary; Tim Mallare – instrumenty perkusyjne; Charlie Calv – instrumenty klawiszowe; D.D. Verni – gitary, wokal.

Wydawca: Regain Records

Rok wydania: 2004

The Bronx Casket Co. jest pobocznym projektem D.D. Verniego – basisty thrashowego Overkill. Często twórcy tego typu zespołów bronią ich przed określeniami typu: poboczny, ale D.D. w jednym z wywiadów przyznał wprost, że w The Bronx Casket Co. podoba się mu ten mniej zobowiązujący charakter działalności. Kapela nie promuje swojej muzyki na trasach koncertowych i nie pcha się do mediów drzwiami i oknami albo skandalami. Kto wie, może są nawet jacyś fani Overkill, którzy nie zdają sobie sprawy z istnienia The Bronx Casket Co.?

Hellectric” jest chyba najłatwiej dostępną płytą tego projektu w Polsce. Album ten wypełnia dwanaście kawałków osadzonych w klimacie metalu gotyckiego. Podobnie jak w swojej macierzystej kapeli tak i tu D.D. Verni jest głównym twórcą muzyki. Dodatkowo zajął się również pisaniem tekstów. Są tu dwa wyjątki: tekst do piosenki „Live For Death” napisał wokalista SpY (znany też jako Myke Hideous) a utwór „Free Bird” to przeróbka klasyka z repertuaru Lynyrd Skynyrd. Na domiar dobrego D.D. w niektórych kawałkach przejął rolę głównego wokalisty oraz zarejestrował gitary.

Muzyka na płycie „Hellectric” brzmi mniej więcej jak skrzyżowanie Overkill z okresu takich albumów jak „Killbox 13 czy „ReliXIV” ze stylem Type’O’Negative. Za Overkillem przemawia brzmienie gitar i bębnów (gra tu Tim Mallare wieloletni bębniarz thrasherów z New Jersey) oraz niektóre riffy, co szczególnie słychać w utworze „In My Skin”. Type’owe są natomiast przede wszystkim klawisze, które przejęły rolę budowniczego klimatu muzyki. Bywa, że zespół zbliża się do estetyki kapeli Petera Steela naprawdę blisko, np. w numerze „Dream Of Angels”. Jednak The Bronx Casket Co. nie intryguje szalonymi zmianami w obrębie pojedynczego utworu, tak jak robili to Type’O’Negative. Tutaj piosenki są bardziej przewidywalne. Są też łatwo przyswajalne. Szczególnie otwierający album kawałek „Little Dead Girl” wpadnie w uszy wielu słuchaczom: od przeżywających pierwszą miesiączkę fanek HIMa, do stetryczałych dziadów jarających się The Cult.

Można by się pokusić o stwierdzenie, że The Bronx Casket Co. to przede wszystkim ciekawostka dla fanów twórczości D.D. Verniego, ale nie byłoby to sprawiedliwe. Chociaż są na tym albumie piosenki średnio udane (szczególnie trzy ostatnie) to bardzo dobrych utworów również nie brakuje. Pierwsze sześć kawałków ma to coś co sprawia, że do zakopconej knajpy gdzieś w dawnej piwnicy starego miasta pasują jak ulał. Z tej szóstki wyróżnia się jedyny instrumentalny numer: „Motorcrypt”, który brzmi jak soundtrack do wjazdu Hell’s Angels na cmentarz. Ciekawie wyszła przeróbka „Free Bird” w której – tu kolejny overkillowy trop – na gitarze akustycznej zagrał Dave Linsk. Znany m.in. z Seven Witches Jack Frost nie próbował nawiązać nawet do znakomitego sola gitary znanego z oryginalnego wykonania Lynyrd Skynyrd. Zamiast tego Charlie Calv na klawiszach nadał nowego, nieco upiornego, blasku temu utworowi.

To, że na „Hellectric” obowiązki wokalisty podzielono między trzy osoby, nie rozkruszyło dokumentnie spójności materiału. Można jednak odnieść wrażenie, że SpY sprawdza się szczególnie w utworach bardziej melancholijnych a D.D. ma w głosie trochę diabelskiego złośliwego uśmieszku (brawurowo zaśpiewał w „Sherimoon”). Jest jeszcze gościnnie występująca Mary Jacobsen, która zaśpiewała w „Mortician’s Lullaby” – najsłabszym na płycie utworze. Zeppelinom takie numery wychodziły o niebo lepiej.

Całkiem fajny jest ten motoryczny gothic metal w wykonaniu The Bronx Casket Co. Przyjemnie się go słucha. Jest to muza z przymrużeniem oka (szczególnie w piosenkach zaśpiewanych przez D.D. Verniego). Być może spodoba się głównie ludziom, którzy na widok porwanych przez wicher jesiennych liści, pomyślą: „ale czad”. Ci którzy się szczególnie takim widokiem wzruszają chyba nie łykną Casketa. Choć, kto wie?

sobota, 22 września 2012

BOMBAY BICYCLE CLUB - A Different Kind Of Fix


Nazwa zespołu: BOMBAY BICYCLE CLUB

Tytuł płyty: A Different Kind Of Fix

Utwory: How Can You Swallow So Much Sleep; Bad Timing; Your Eyes; Lights Out, Words Gone; Take The Right One; Shuffle; Beggars; Leave It; Fracture; What You Want; Favourite Day; Still

Wykonawcy: Suren de Saram; Jamie MacColl; Ed Nash; Jack Steadman

Wydawca: Universal Island Records

Rok wydania: 2011

Bombay Bicycle Club to jeden z tych zespołów, których dziwna nazwa może wzbudzać ciekawość. Sam tytuł płyty: „A Different Kind Of Fix”, też frapujący jest. Dodajmy do tego intrygującą okładkę i już można sobie rzec: sprawdź to człowieku.

To już trzecia płyta tego młodego, indie rockowego zespołu z Londynu. Bombay Bicycle Club na tym krążku brzmi jak coś pomiędzy The Cure a Vampire Weekend. Gitary grają proste „naiwne” melodie oparte o kapitalnie pulsującą sekcję rytmiczną. W tle rozlewają się czasami keyboardowe kałuże. Do tego dochodzą wokale Jacka Steadmana, którego głos brzmi jakby gość coś zażył i teraz leci na „małej różowej chmurce”. Śpiew wokalisty uzupełnia w wielu utworach drugoplanowy głos niejakiej Lucy Rose – czerwonowłosej nimfy w przydługim sweterku, rodem z Warwickshire.

Bombay Bicycle Club gra muzykę, która ma w sobie coś odrealnionego. Dobrze się słucha tych dźwięków za dnia, ale tak naprawdę odpływa się z nimi najlepiej nocą. Sprzyja temu brzmienie zespołu – mocno nasączone pogłosami, a także pewna transowość, bo melodie raczej nie rozwijają się od początkowej formy w coś większego, częściej prezentują się jak loopy tematów granych na gitarze czy instrumentach klawiszowych (np. pianinowy loop w „Shuffle”). Niesamowitość grupy polega na tym, że często udaje jej się zagrać zarazem wesoło jak i melancholijnie. Coś jak czekolada mleczno-gorzka i do tego z bakaliami.

Album „A Different Kind Of Fix” trzyma wysoki poziom. Tylko dwie piosenki wyróżniają się in minus. „Take The Right One” gdzie indie rockowy sound jest zbyt zmulony, oraz „Still” w której, głos Jacka brzmi cienko jak wysuszone źdźbło. Te dwa kawałki to nie są jednak klapy totalne. Ot mają w sobie coś, co drażni. Jaśniejszymi punktami płyty są natomiast: „How Can You Swallow So Much Sleep” - trwa trzy i pół minuty a wydaje się, że co najwyżej kilkadziesiąt sekund. „Your Eyes” - skoczny numer oparty o fajny riff basu, wokal nawiązuje do plumkania gitary, gary budują napięcie, które ma swój finał w rockowej eksplozji. „Lights Out, Words Gone” napędzany fikuśnym rytmem i brzmieniem jak widok czystego nieba po pierwszej w nocy, kapitalny basik, Lucy dośpiewuje, pięknie jest. „Shuffle” brzmi jak kauczuk na sprężynach, to bardzo udany i wręcz taneczny numer. „Beggars” - akustyczna gitara i wokal zaczynają, jest ciekawie i beatlesowsko a gdy wchodzi reszta zespołu powstaje kapitalna ściana dźwięku. Świetnie brzmi także „What You Want” zawierający fajne sploty linii gitar, basu i wokalu.
Okładka albumu jest rozkładana. Daleka od przeładowania informacjami, ale za to stylowa. Zawiera ciekawe humano-protozoa-kwieciste grafiki autorstwa Katie Scott, nawiązujące do frontowego obrazka.

Muzyka na „A Different Kind Of Fix” potrafi zaskoczyć, ale częściej przypomina bujanie w obłokach. Bombay Bicycle Club lata po krainie łagodności, do której chce się co jakiś czas wracać. Jak już ktoś zmęczy się szarzyzną codzienności albo np. bigosem z serwisów informacyjnych, to warto odlecieć z tym albumem. A rano…

niedziela, 16 września 2012

PANZERBALLETT - Hart Genossen von ABBA bis Zappa


Nazwa zespołu: PANZERBALLETT

Tytuł płyty: Hart Genossen von ABBA bis Zappa

Utwory: The Simpsons; Bird Wild Web; Jadoo; Mein Teil; Gimme, Gimme, Gimme
Kulturzeit; The Mediterranean Breeze; Ein Bisschen Frieden; Weary Eyes; Zappa Medley from Hell – Part I; Zappa Medley from Hell – Part II

Wykonawcy: Jan Zehrfeld – gitara; Martin Mayrhofer – gitara, wokal; Alexander von Hagke – saksofon tenorowy; Gregor Bürger – saksofony; Heiko Jung – gitara basowa; Sebastian Lanser – instrumenty perkusyjne

Wydawca: ACT

Rok wydania: 2009

Czegóż to Niemcy nie wymyślą. Żeby nazwać zespół: Panzerballett? Chyba trzeba mieć sauerkrautowy sok we krwii. Zasadniczo pełna nazwa kapeli brzmi Jan Zehrfeld’s Panzerballett, ale gdyby ktoś chciał poszukać nagrań tego zespołu, to wystarczy wpisywać ostatni człon. Zespół ten miesza awangardowy metal z jazzem tak dokumentnie, że skazuje się na los niechcianego dziecka. Jest zbyt pancerny dla wielu fanów jazzu i zbyt szurnięty dla metalowych konserwatystów. Pancernybalet specjalizuje się w totalnie postrzelonych przeróbkach mniej lub bardziej znanych utworów maści wszelakiej. Spójrzmy na tracklistę albumu „Hart Genossen von ABBA bis Zappa”: mamy tu m.in. znany temat muzyczny z kreskówki „The Simpsons”,  rammsteinowy „Mein Teil”, superprzebój Abby „Gimme, Gimme, Gimme”, kawałek „Ein Bisschen Frieden” w Niemczech znany z wykonania niejakiej Nicole a u nas pod tytułem „Troszeczkę ziemi, troszeczkę słońca” w wykonaniu Eleni, oraz muzyczne szaleństwo na podstawie utworów autorstwa Franka Zappy, który zapewne pobłogosławiłby Pancernybalet.

Jednak nie samymi przeróbkami znanych numerów Panzerballett żyje. Na przykład kawałek „Bird Wild Web” jest autorstwa gitarzysty zespołu Martina Mayrhofera, a „The Mediterranean Breeze” zaprzyjaźnionego z zespołem cypryjskiego gitarzysty Okana Ersana, który zresztą wystąpił gościnnie na tej płycie. Dodatkowa zaleta albumu „Hart Genossen…” to zwrócenie uwagi na utwory wykonawców bardziej niszowych. Dzięki tej płycie odkryłem niemiecki fusionowy zespół Passport, ponieważ Pancernybalet nagrał przeróbkę utworu „Jadoo” z paszportowego repertuaru.

Zacytuję fragment opisu we wkładce, gdzie stwierdzono, że ten album to „…muzyczna przejażdżka roller coasterem, która potrąci twoje zwyczaje słuchacza. Włącz CD, zapnij swoje pasy bezpieczeństwa i trzymaj się!”. Trzymając się specyfiki tego porównania, stanowczo odradzam słuchać tej muzyki w trakcie prowadzenia choćby melexa. Wypadek gwarantowany. To nie są dźwięki do słuchania w tle. Za główny cel Pancernybalet obrał sobie bowiem zaskakiwanie swojej ofiary tj. słuchacza. Przeskakiwanie z mocarnych riffów w jazzowe pląsy, bez ostrzeżenia, jest tu na porządku dziennym. Dodatkowo tematy muzyczne najczęściej są rytmicznie i harmonicznie zwichnięte. Weźmy taki „Mein Teil” – klymat a’la Basia Trzetrzelewska (tak naprawdę śpiewa ten numer Conny Kreitmeier) na kwasie śpiewa Rammstein. Jest refren na ostro, ale z popieprzoną rytmiką. Na zwrotce jest trochę latino a solo saksofonu rozbrzmiewa na podkładzie w rytmie samby. Masakra.

Muszę uczulić tych z was, którzy skuszą się na tę płytę ciekawi, co też można zrobić z takim hiciorem jak np. „Gimme, Gimme, Gimme”. Otóż mniej znane kawałki też są warte posłuchania. Mi szczególnie przypadł do gustu numer „The Mediterranean Breeze”. Panzerballett zagrał bryzę tak, że kapcie opadają. Ruch jak na tureckim targowisku, arbuzy latają etc.

Nawet jeśli notoryczne słuchanie albumu „Hart Genossen von ABBA bis Zappa” może skutkować uszopląsem i skierowniem do wariatkowa, to muzyka grana przez Panzerballett jest świetną odskocznią od form bardziej konwencjonalnych. Dla słuchaczy z nadpobudliwą wyobraźnią jak znalazł. Chciałbym widzieć minę gościa, który całe życie słuchał tylko AC/DC, gdy dotrwa do końca kawałka „Jadoo”. O, już widzę. Ale ubaw!

czwartek, 6 września 2012

TESTAMENT - Dark Roots Of Earth


Nazwa zespołu: TESTAMENT

Tytuł płyty: Dark Roots Of Earth

Utwory: Rise Up; Native Blood; Dark Roots of Earth; True American Hate; A Day in the Death; Cold Embrace; Man Kills Mankind; Throne of Thorns; Last Stand for Independence; Dragon Attack; Animal Magnetism; Powerslave; Throne of Thorns (extended version)

Wykonawcy: Chuck Billy – wokal; Eric Peterson – gitara; Alex Skolnick – gitara; Greg Christian – gitara basowa; Gene Hoglan – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2012

Oto jest nowy Testament. Dark Roots Of Earth” wychodzi cztery lata po udanym krążku „The Formation Of Damnation”. Po tym, co mówi w filmie o powstawaniu płyty mózg kapeli, czyli Eric Peterson, wynika, że zespół wcale nie cierpiał na nadmiar gotowych piosenek zanim prace nad płytą ruszyły pełną parą. Dobrze więc, że Testament zabrał się wreszcie do roboty i oczekiwanie fanów nie przeciągnęło się jeszcze bardziej a zespół nie przespał wzmożonego zainteresowania klasycznymi zespołami thrashowymi w ostatnich latach.

Przed nagrywaniem nowej płyty nie obyło się bez problemów. Z formacji odszedł Paul Bostaph – muzyk, który na „The Formation Of Damnation” pokazał, że świetnie pasuje (przynajmniej muzycznie) do tej kapeli. Zatrudnienie Gene Hoglana „Ciemnym korzeniom…” na pewno nie zaszkodziło, ale stabilizacji na stołku bębniarza w Testament niestety nie gwarantuje, bo Atomowy Zegar to muzyk rozchwytywany i działający w dużej mierze jako tzw. sideman.

Testament podobnie jak Metallica czy Megadeth nie rozsiadł się na kanapie podpisanej 100% thrash. „Dark Roots Of Earth” to album mocno zróżnicowany. Już sam utwór tytułowy po liftingu mógłby wejść do repertuaru np. Alice In Chains. A taki „Cold Embrace” w niektórych częściach zalatuje Opethem. Sam thrash na tym albumie też jest nie jednej maści. Są petardy takie jak np. otwierający płytę „Rise Up” czy ostatni na podstawowej liście utworów „Last Stand for Independence”. Ale np. „A Day in the Death” to kawałek nieodległy od zakręconego klimatu „Bastard” Kata. Przebojowością wyróżniają się: „Native Blood” do którego nakręcono teledysk, „True American Hate”, który na koncertach był grany chyba jeszcze przed premierą płyty i pewnie długo jeszcze z setlisty nie zniknie oraz „Throne of Thorns” świetnie nadający się do ćwiczeń mięśni szyj.

Wersja rozszerzona albumu zawiera płytę DVD a na niej: koncertowe wykonania kilku starszych utworów grupy, film o powstawaniu płyty i opowieści gitarzystów z serii „popatrzcie jakie mam zabawki”. Na CD są także bonusy: trzy covery i wydłużona o kilkadziesiąt sekund wersja utworu „Throne of Thorns”. Z tego wszystkiego najciekawsze są przeróbki cudzych piosenek. „Dragon Attack” z repertuaru Queen to czysta zajebjoza. Po prostu słychać, że panowie mają ubaw grając ten numer. Może będą rozkręcać mały jam na koncertach za pomocą tej piosenki? „Animal Magnetism” znany z oryginalnego wykonania Scorpions to parę minut mocno zakopconego dźwiękowego pornola. Wreszcie, może nie tak zaskakujący w wyborze, ale nie mniej udany jest cover „Powerslave” Żelaznej Dziewicy.

Okładkę malnął, podobnie jak w przypadku „The Formation Of Damnation” Eliran Kantor. Obrazek wydaje się trochę mastodontowy w klimacie, zaś na jego pierwszym planie uwieczniono mitycznego Cernunnosa. Co by nie gadać, okładka robi wrażenie i wpada w oko. Wydanie w formie digibooka prezentuje się bardzo solidnie i elegancko. Jakbym miał osiem lat to chciałbym dostać to na komunię.

Są charakterystyczne wokale Chucka Billy’ego. Są nietuzinkowe riffy Petersona. Są boskie solówy Skolnicka. Spuchnięte paluchy Christiana też słychać a Hoglan zaintryguje od czasu do czasu ciekawymi wtrąceniami na blachach. Może nie czuć na tym albumie młodzieńczej energii jak na „The New Order”. Może nie ma takiego polotu i świeżości jak na „Low” albo czadu jak na „The Gathering”, ale „Ciemne Korzenie Ziemi” to bardzo dobry album, którego słucha się wybornie i basta.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

HIRUS - Hirus


Nazwa zespołu: HIRUS

Tytuł płyty: Hirus

Utwory: Ciacho; Bumbum; Huana; Last minute; D.W.P.; Agatka; Teściowa; Facet; Kiedy jadę; Pali się; Nim wstanie dzień; To za nami; Wyścig szczurów

Wykonawcy: Manio; Dziadek; Asan

Wydawca: Rockers Publishing

Rok wydania: 2012


Po tą płytę sięgnąłem z czystej ciekawości, gdy dowiedziałem się, że sekcja rytmiczna zespołu Piersi (Marcin Papior aka Manio na perkusji i Zbyszek Moździerski aka Dziadek na basie) nagrała muzykę w ramach nowej kapeli, którą nazwali Hirus. Podstawowy skład uzupełnił Adam Asanow aka Asan - wokalista zespołu Haratacze. Dodatkowo gościnnie na tym albumie występuje sekcja dęta, którą tworzą: Artur Kulka, Krzysztof Róg i Kornel Wieczorek. Można by się spodziewać, że w Hirusie muzycy z zespołu często ocierającego się o pastisz i niestroniącego od humorystycznych piosenek (chodzi oczywiście o Piersi) będą chcieli pokazać się od nowej strony i nagrają np. vegetarian gothic funk z wyraźnie słyszalnymi wpływami Pantery. Nic z tego. Hirus to ekipa nie mniej jajcarska niż Piersi i muzycznie chyba nawet bardziej osadzona w punk rocku niż grupa dowodzona przez Pawła Kukiza.

Hirus to przede wszystkim kapela imprezowa, idealnie nadająca się na letnie plenerowe koncerty. Wyobraźcie sobie punkową ekipę w rodzaju Big Cyca w szczytowej formie z dęciakami. Wyjdzie coś jak Hirus właśnie. Będzie to jednak uproszczenie, bo zespół ten potrafi zaintrygować nietypowymi dźwiękami np. w kawałku „Teściowa”. Część kawałka „D.W.P.” nasuwa mi nawet skojarzenia z utworem Bielizny pod tytułem „Taniec lekkich goryli”. Budowa piosenek jest prosta, ale nie prostacka. A to trafi się jakaś fajna pauza, a to wyskoczy przed refrenem ciekawy mostek, a to nastąpi pomysłowe zakończenie. Czasami Dziadek wrzuci na basie jakieś zaskakujące nuty. Manio za swoim zestawem świetnie napędza zespół, choć brzmienie bębnów mógłby mieć trochę mniej skompresowane. Mało jest intrygujących zagrywek gitary prowadzącej. Solówek gitarowych w zasadzie nie ma. Zamiast tego uwagę przykuwa sekcja dęta, która szczególnie sprawdziła się w numerze „Huana”. Świetnie wypada wokalista. Asan ma mocny głos. Śpiewa niebanalnie i z tzw. jajem.

Teksty piosenek są niestety co najwyżej średnie. Niejednokrotnie są wręcz sztampowe. Szczególnie kiepsko wypada tekst w kawałku „Huana”. Próbowałem sobie wmówić, że ta piosenka to tekściarsko coś jak „Sweet Leaf” Black Sabbath, ale była by to nadinterpretacja. Najlepiej zaś napisano słowa do piosenki „Pali się” – jest tu zabawna i zaskakująca fabuła. Sympatycznie brzmią teksty spod znaku macho, np. w piosence „Facet”. Niegłupie słowa napisano do kawałka „Wyścig szczurów”.

Nędznie prezentuje się opakowanie płyty. Sam obrazek jest ok., ale wnętrze to już bida z bryndzą. Zespoły, które wypuszczają demówki na CD potrafią zrobić ciekawszy i solidniej wypełniony informacjami booklet. Na osłodę są podziękowania dla pewnego pana z Górnośląskiego Zakładu Obsługi Gazownictwa w Zabrzu.

Hirus gra przyjemną i przyziemną muzę, która sprawdzi się szczególnie w warunkach koncertowych. Piosenki na tej płycie mają najzwyczajniej w świecie solidnego energetycznego kopa i potrafią poprawić humor. Chociaż wątpię żeby przeszły do historii, to jednak w drodze na imprezę sprawdzają się idealnie, zresztą na imprezie również.

niedziela, 5 sierpnia 2012

CARACH ANGREN - Where the Corpses Sink Forever


Nazwa zespołu: CARACH ANGREN

Tytuł płyty: Where the Corpses Sink Forever

Utwory: An Ominous Recording; Lingering In an Imprint Haunting; Bitte Tötet Mich; The Funerary Dirge of a Violinist; Sir John; Spectral Infantry Battalions; General Nightmare; Little Hector What Have You Done?; These Fields are Lurking (Seven Pairs of Demon Eyes)

Wykonawcy: Seregor – gitary, wokal; Ardek – instrumenty klawiszowe; Namtar – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Season of Mist

Rok wydania: 2012

Niedziela. Trzeci października, godzina 6 po południu, deszcz… Otrzymałem rozkaz wykonania wyroku na siedmiu więźniach”. Tak się zaczyna nowa płyta Holendrów z Carach Angren specjalizujących się w koncept albumach. Płyta „Where the Corpses Sink Forever” zawiera kilka makabrycznych historii splecionych losem pewnego egzekutora i okrucieństwem wojny. Dla niezorientowanych w twórczości tego zespołu wystarczy rzut oka na okładkę i już wiadomo, że na happy end nie ma co liczyć.

Carach Angren gra tzw. symfoniczny black metal. Nie będę ściemniał, że oto w danym fragmencie słyszę echa Wagnera a w innym np. więcej Mahlera. Niech to cholera, za cienki jestem w uszach na takie zabawy. Mam jednak niezawodny wskaźnik, który pozwala mi określić czy muzyka, jaką para się ta kapela przemawia do mnie czy też nie. Otóż, jeżeli słuchając symfonicznego black metalu przewracam ślepiami i wiję jęzorem niczym Gene Simmons (oczywiście w miarę moich skromnych możliwości anatomicznych) albo zaczynam syczeć jak Janusz Korwin-Mikke podczas próby obalania bądź cementowania kolejnego stereotypu, to znaczy niezawodnie, że słyszę dobry (sic!) black metal. No cóż, po słuchaniu tego albumu najczęściej chce mi się pić a i ból mięśni przy gałkach ocznych się pojawia.

Głównym kompozytorem w Carach Angren jest klawiszowiec Ardek (prawdziwe nazwisko – Clemens Wijers). To słychać na tej płycie doskonale. To jego orkiestracje kreślą główne motywy. Nie są tylko dodatkiem do gitarowych riffów. Na szczęście Clemens nie jest niewolnikiem jakiejś chorej ambicji i nie upakował dźwięków ile się tylko dało. Niektóre fragmenty są gęste, ale w innych jest sporo przestrzeni i co najważniejsze jest wytworzona odpowiednia atmosfera. Warto też podkreślić, że w niektórych utworach na skrzypcach zagrał nijaki Nikos Mavridis. To dodaje trochę szlachetności muzyce. Nie oznacza jednak, że orkiestracje z klawiszy i Ardekowego kompa brzmią zbyt sztucznie. Nie bójcie żaby, jest dobrze.

Równie istotne w kreowaniu makabrycznego klimatu są wokale Seregora (prawdziwe nazwisko – Dennis Droomers). Nie zdziwiłbym się gdyby Dennis w szkolnym wieku zamiast rozrabiać chodził na zajęcia kółka teatralnego. Sposób, w jaki wypruwa on z siebie kolejne fragmenty tekstów świetnie współgra z bliskimi muzyce filmowej orkiestracjami Ardeka. Jeśli chodzi o gitary Seregora, to czasami pod względem głośności pozostają one trochę zbyt wycofane. Dla niektórych słuchaczy może to być mankamentem tego albumu. Jednak partie gitar same w sobie są bardzo dobre i dodają dźwiękowej agresji a bywa też, że piękna. Ciekawe jest ich brzmienie. Kojarzyć się może na przykład z brzmieniem starszych nagrań Rotting Christ. Jakby określił to pewien znany gitarzysta – jest mniej buły a więcej dżyndży. Mnie ten sound przekonuje. Podobnie jak brzmienie perkusji Namtara (prawdziwe nazwisko – Ivo Wijers). Szczególnie lekko „klapnięty” werbel świetnie się odzywa. Na blastach ciszej terkocze a na akcentach chłoszcze bez litości.

Słuchać płyty „Where the Corpses Sink Forever” i nudzić się jest niezwykle trudno. Już intro zatytułowane „An Ominous Recording” wprowadza napięcie, które nie zanika w następnym numerze: „Lingering In an Imprint Haunting”. Ten utwór to hicior symfonicznego blacku, w którym talent wokalisty błyszczy jak czarny onyks. Następny „Bitte Tötet Mich” poraża już od początku wściekłym naparem. Gitary w tym numerze mają swoje arcymomenty. „The Funerary Dirge of a Violinist” zawiera liryzm, epickość, wściekły jad i wreszcie motorykę wyzwalającą headbanging. Prześwietny numer. W najbardziej chyba chorym pod względem tekstu „Sir John” jest smolista potęga, której pozazdrościć Holendrom może nawet Morbid Angel. Następny utwór „Spectral Infantry Battalions” jest daleki od piosenkowych form, to już w zasadzie muzyka do teatru… wojny. „General Nightmare” kontynuuje militarny sznyt z poprzedniego kawałka, choć już bliżej konwencji black metalowego utworu. W „Little Hector What Have You Done?” kapela zapierdziela jak opętana a refren zdradza objawy pewnego rodzaju przebojowości. Podsumowujący album utwór „These Fields are Lurking” to kolejne świadectwo nieprzeciętnej wyobraźni muzyków a melodia kończąca ten utwór prześladuje słuchacza do następnej „niedzieli, trzeciego października…

Za okładkę odpowiada Erik Wijnands. Frontowy obrazek jest ok., ale tak naprawdę wszystko, co najciekawsze schowano do środka. Są tam „chore” fotki nawiązujące do tekstów piosenek. Szczególnie zdjęcie Generała Koszmaru robi wrażenie. Kurcze blade, nawet raporty z sesji nagraniowej tego albumu są zajebiste (do odnalezienia na YT). Może ktoś będzie jęczał, że symfoniczny black metal najlepsze lata ma za sobą, więc ta płyta jest nie na czasie. Może ktoś będzie ględził, że brzmienie gitar „niedożywione” a orkiestracji więcej niż ustawa przewiduje. Olać to! Ta płyta ma nawiedzony klimat, który Carach Angren wytwarza z taką łatwością, że aż strach się bać, co jeszcze wymyślą w przyszłości.

piątek, 27 lipca 2012

THE AGONIST - Prisoners


Nazwa zespołu: THE AGONIST

Tytuł płyty: Prisoners

Utwory: You’re Coming With Me; The Escape; Predator & Prayer; Anxious Darwinians; Panophobia; Ideomotor; Lonely Solipsist; Dead Ocean; The Mass Of The Earth; Everybody Wants You (Dead); Revenge Of The Dadaists

Wykonawcy: Alissa White-Gluz – wokal; Danny Marino – gitara; Christopher Kells – gitara basowa; Pascal Jobin – gitara; Simon McKay – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Century Media

Rok wydania: 2012

Kanadyjczycy z kapeli The Agonist wciąż wiosłują po jeziorze melodic death metalu do którego przecieka trochę metalcore’a (rytmika i niektóre riffy oraz wokale), metalu progresywnego (gitary) czy nawet black metalu (ale takiego bardziej w wydaniu Cradle of Filth). Ostatnio wywiosłowali nowy album zatytułowany „Prisoners”. To już trzeci długograj w dorobku tego zespołu.

Główną postacią kwintetu jest wokalistka Alissa White-Gluz. Na tle innych niewiast śpiewających w kapelach metalowych, wyróżnia się tym, że stosuje bogaty zestaw różnych barw głosu, w tym iście rzeźnickie. Ludziom lubiącym tzw. czarny humor być może wyda się to zabawne w kontekście jej pozamuzycznej działalności. Alissa jest bowiem aktywistką na rzecz praw zwierząt. W utworze „Predator & Prayer”, oprócz kilku odcieni jej głosu (od subtelnych wokaliz po ryk zarzynanej świni) znalazł się dodatkowo… dziecięcy chórek. Oj nie brzmi to jak ujarzmianie zgrai bachorów przez panią przedszkolankę.

Alissa jest z jednej strony skarbem albumu „Prisoners” a z drugiej jego obciążeniem. Jest skarbem bo jej wokale to znak rozpoznawczy kapeli. Poza tym napisała ciekawe teksty. Jest obciążeniem bo „Więźniowie” są niemiłosiernie przeładowani jej śpiewem. W utworach sporo się dzieje w warstwach instrumentalnych. Nie rozumiem więc, po cholerę linie wokalne poupychano prawie wszędzie. Swoiste przegięcie pały następuje gdy w kawałku „Everybody Wants You (Dead)”, po początku zagranym na gitarze akustycznej, wchodzi wokal, który przykrywa solówkę gitarową. Aż powtórzę prastare porzekadło – co za dużo, to niezdrowo. Nie dość, że słuchacz może się męczyć w tej wokalnej duchocie to przecież sama wokalistka zgotowała sobie niezły orzech do zgryzienia na koncertach. Będzie musiała bardzo dbać o kondycję żeby nie wypaść blado na żywo.

Jestem ciekaw jakby się ten album odbierało, gdyby zespół wpadł na pomysł, żeby dodać krążek z wersjami instrumentalnymi. Przypuszczam, że nie byłby to pomysł chybiony, bo instrumentaliści grają ciekawie. Szczególnie praca gitar na „Prisoners” jest warta uznania. Tu nadmienię, że jest to pierwszy album z  Pascalem Jobinem na pokładzie. Nowy gitarzysta jest głównym autorem muzyki w numerze „Predator & Prayer” i już pierwszy riff z tego kawałka pokazuje, że wioślarz ten sprawdza się zajebiście. Główny riffmaker w zespole - Danny Marino – też ma łapy sprawne, podobnie jak zwoje mózgowe odpowiedzialne za komponowanie. Nawet Simon McKay, będący perkusistą, chwycił za gitarę w numerze „Anxious Darwinians” i też co najmniej dobrze mu to wyszło. Warto również zwrócić uwagę na nieszablonowe, jak na metal, partie basu Christophera Kellsa np. w „The Escape”.

Nie ma na tej płycie utworów jednoznacznie słabych. Rzecz w tym, że mnogość motywów polana gęściarnym sosem wokalnym jest na „Prisoners” tak powszechna, że przestaje robić większe wrażenie. Na szczęście nie zabrakło bardzo udanych kawałków, które mają wabik na słuchacza. „You’re Coming With Me” wręcz kipi energią. Najbardziej agresywny „Panophobia” powinien rozkęcać niezły młyn na koncertach. Wybrany na pilotującego singla „Ideomotor” to aranżacyjne cacko. W „Dead Ocean” zespół ciekawie bawi się nastrojami. Zaskakujący „Revenge Of The Dadaists” z końcowym zagęszczaniem świetnie sprawdza się jako zamykacz płyty.

Muszę też pochwalić brzmienie albumu. Dobrze słychać każdy z instrumentów a wszystkie one zebrane razem z wokalami mają konkretny cios. Za mix i mastering odpowiada Tue Madsen, który pokazał, że zna się na swojej robocie. Okładkę narysował Alex Boyadjiev – plastyk z rodzinnego miasta zespołu tj. Montrealu. W środku książeczki są m.in. ciekawe portrety muzyków. W pewien sposób zawalił natomiast swoją pracę producent albumu - Christian Donaldson. Myślę, że „Więźniom” bardziej wyszłoby na zdrowie gdyby z The Agonist znalazł się w studio taki producent, który potrafiłby przekonać ten niezwykle uzdolniony zespół, że czasem mniej znaczy więcej.

niedziela, 22 lipca 2012

THE WATERBOYS - Universal Hall


Nazwa zespołu: THE WATERBOYS

Tytuł płyty: Universal Hall

Utwory: This Light Is For The World; The Christ In You; Silent Fellowship; Every Breath Is Yours; Peace Of Iona; Ain’t No Words For The Things I’m Feeling; Seek The Light; I’ve Lived Here Before; Always Dancing, Never Getting Tired; The Dance At The Crossroads; E.B.O.L.; Universal Hall

Wykonawcy: Mike Scott – wokal, instrumenty klawiszowe, gitary, instrumenty perkusyjne, syntezator; Steve Wickham – skrzypce; Richard Naiff – fortepian, flet; Scott Gamble – instrumenty perkusyjne; Findlay Grant – instrumenty perkusyjne; Chris Madden – instrumenty perkusyjne; Craig Gibsone – didgeridoo

Wydawca: Puck Records

Rok wydania: 2003

Wodne Chłopaki to grupa w Polsce jako tako znana, ale nie dorobili się jakiegoś szczególnego statusu, mimo że grają rocka nasączonego, dość popularnym u nas, celtyckim folkiem. „Universal Hall” to ósmy długograj w bogatej dyskografii zespołu. Album ten jest bodaj najłagodniejszym i najbardziej „pozytywnym” jaki The Waterboys nagrali.

Lider zespołu - Mike Scott - zcharakteryzował utwory z albumu „Universal Hall” jako piosenki wypełnione światłem”. Określenie to świetnie pasuje do większości utworów z tej płyty, ale nie do wszystkich. Sporo mroku jest w piosence „Seek The Light” od której bije elektroniczny chłód nieco w stylu Depeche Mode z okresu „Ultra”. Ma to jednak sens bo pasuje do wymowy tekstu. Brzmieniowo zachmurzony jest także utwór „E.B.O.L” z kroczącym, stanowczym rytmem i kapitalnymi barwami instrumentów klawiszowych. Pozostałe piosenki to już ciepluchne, podnoszące na duchu numery. Różnią się jednak miedzy sobą. Niektóre są bardziej kameralne za sprawą skromnego instrumentarium z gitarą akustyczną lub fortepianem w roli głównej. W innych słyszymy już całkiem sporo instrumentów. Często są to różne perkusjonalia. Pojawia się nawet didjeridoo (rodzaj aborygeńskiego fletu). Jednak szczególnie wyróżnić należy skrzypce i grającego na nich Steve’a Wickhama, który wykonał świetną robotę. Nie gra jak wynajęty do studia skrzypek z jakiejś orkiestry symfonicznej. Bardziej jak rasowy muzyk folkowy – celtycki bluesman.

Te proste piosenki, które zawarto na albumie „Universal Hall”, intrygują przede wszystkim dzięki wokaliście. Mike śpiewa z niesamowitą pasją. Nie krzyczy, ale jest w tym siła. Czasami śpiewa prawie szeptem, w taki sposób jakby chciał koniecznie coś przekazać słuchaczowi, ale nie budząc nikogo w pobliżu. To indywidualne traktowanie odbiorcy robi spore wrażenie np. w piosence „Always Dancing, Never Getting Tired”. Bywa też, że w głosie Mike’a kryje się jakiś odcień smutku („The Christ In You”, „E.B.O.L”).

Na „Universal Hall” piosenki są wypełnione światłem nie tylko ze względu na charakter muzyki, ale także za sprawą tekstów. Wiele z liryków zostało tak napisanych, że można je traktować jako piosenki religijne albo miłosne. Tekst do piosenki „E.B.O.L” jest tego przykładem:

you are an eternal being of love
you are the light of the world

Te dwa wersy stanowią cały tekst utworu. Niektóre inne liryki to również bardzo lakoniczne wypowiedzi, które dzięki wielokrotnemu powtarzaniu tych samych fraz i transowej rytmice, nabierają mantrowego charakteru. Piosenka „Silent Fellowship” wręcz porusza temat wspólnej medytacji.

Z całej płyty za nieudany uważam jedynie utwór „I’ve Lived Here Before” gdzie Mike Scott niezbyt ciekawie zagrał na fortepianie. Trochę przypadkowy, w kontekście całej płyty, jest czysto folkowy „The Dance At The Crossroads”, ale ma taki urok, że trudno uznać go za słaby utwór. Najlepiej wypadają natomiast: „Peace Of Iona” ze świetnym śpiewem Scotta i genialnymi skrzypcami Wickhama, oraz „Ain’t No Words For The Things I’m Feeling” zawierajacy kapitalne „zawieszenia akcji” i fajny rozimprowizowany fortepian.

Muszę wspomnieć o tym, że tytuł „Universal Hall” wiąże się z nazwą teatru położonego w szkockim Findhorn, gdzie The Waterboys nagrali ten album. Na frontowej okładce i w książeczce są zdjęcia przedstawiające te niesamowite miejsce. Co ciekawe budynek zaprojektował James Hubbell – architekt pochodzący z… Kalifornii.

Universal Hall” to płyta, która pozwoli niejednej obolałej duszy naładować akumulatory tzw. pozytywną energią. Świetnie słucha się tego krążka gdy za oknem deszcz leje, wiatrzycho mocno wieje i w ogóle pogoda jest do bani. Ta płyta jest po prostu jak kubek gorącej herbaty z miodem i cytryną.