niedziela, 29 kwietnia 2012

STEP IN FLUID - One Step Beyond


Nazwa zespołu: STEP IN FLUID

Tytuł płyty: One Step Beyond

Utwory: One Step Beyond; Vicious Connection; Color; Dead End (Interlude); Beat Hunter; The Bridge; Smooth; As We Dance

Wykonawcy: Harun Demiraslan - gitary, talkbox, instrumenty klawiszowe; Aldrick Guadagnino – gitary; Stephane Dupe – gitara basowa, instrumenty klawiszowe; Florent Marcadet - intrumenty perkusyjne

Wydawca: Step In Fluid

Rok wydania: 2011

Ponoć Francja nie jest już największym producentem wina na świecie. Na pewno kraj ten nigdy nie był największym zagłębiem muzyki rockowej i metalowej. Muszę jednak przyznać, że dziwnym zbiegiem okoliczności, te zespoły francuskie, które dane mi było słyszeć, z reguły tworzyły muzykę nietuzinkową. Nie inaczej jest z zespołem Step In Fluid i dźwiękami zawartymi na albumie „One Step Beyond”.

Step In Fluid to kwartet. Z jego składu, kojarzeni przez niektórych maniaków w Polsce mogą być: gitarzysta Harun Demiraslan, który występuje na co dzień w kapeli Trepalium, oraz Florent Marcadet – perkusista grupy Klone. Z tym ostatnim zespołem związani są także goście pojawiający się na „One Step Beyond”: wokalista Yann Ligner i saksofonista Matthieu Metzger. Oprócz nich gościnnie wystąpił również niejaki DJ Troubl’.

Materiał zawarty na tym krążku nie grzeszy długością – około pół godziny muzyki. Jednak bogactwo dźwięków to wynagradza. A jakie są to dźwięki? Zespół postarał się ułatwić sprawę i we wkładce określił swoją muzykę jako mutant jazz-core. Tylko, do stu diabłów, co to jest? Spróbuję wyróżnić kilka składników tego dania, upichconego przez Step In Fluid. Riffy gitarowe są pokrewne temu co usłyszymy w Meshuggah, ale bardziej melodyjne i „pływające” a mniej przypominające zacinającą się maszynerię. Spodobają się zwolennikom macierzystego zespołu Haruna Demiraslana i innym metalowym synkopowiczom. Do tego dodano: harmonie stosowane w muzyce fusion, dźwiękową funky gimnastykę, wpływy Primusa (np. utwór „Color”), jazzowe odloty (np. solo gitary nieco w stylu Johna Scofielda w „Vicious Connection”), odrobinę tzw. world music („The Bridge”), czy posmak starego poczciwego hard-rocka (riff w „Beat Hunter”). Sekcja rytmiczna gra jakby pół życia spędziła na planecie Groove. Jak trzeba, to nie boją się zaczerpnąć z hip-hopu („Smooth”), disco (końcówka „Vicious Connection”) czy nawet najprawdziwszego swingu (część „As We Dance” z solówką saksofonu sopranowego). W „Beat Hunter” bębniarz gra karkołomne solo mimo, że w tym samym czasie, gitary robią swoje i… wszystko się zgadza.

Do wykreowania takiego bogactwa, oprócz typowo rockowego instrumentarium, wykorzystano różne barwy z instrumentów klawiszowych, wyżej wspomniany saksofon, talkbox i scratche. Wszystko zostało podane ze smakiem, a nie, poupychane gdzie popadnie i bez umiaru. Utwory na tej płycie są w zasadzie instrumentalne. To co robi, występujący w niektórych kawałkach, na prawach gościa, wokalista Yann Ligner, można potraktować jako dodatkowy instrument. Brzmienie jest selektywne. Bez trudu można usłyszeć linie basu czy np. szczegóły gry na czynelach. Gitary są bardzo wyraziste. Śledzenie partii pozostałych instrumentów, również nie nastręcza trudności.

Nawet jeśli utwory z „One Step Beyond” powstawały z jamowania, to o improwizowaniu (może poza niektórymi solówkami) nie ma mowy. Tu wszystko jest zwarte a instrumentaliści dążą do wspólnego celu, którym jest… dobra zabawa. Zresztą, w jednym z wywiadów Florent Marcadet określił pole muzyczne, po którym Step In Fluid się porusza, jako plac zabaw. Lepiej się tego nie dało nazwać. To nie są dźwięki po których jasno słychać, że powstały z natchnienia cierpiących, wkurwionych albo szczęśliwych artystów. W Step In Fluid spotkało się kilku muzyków, którzy potrafią wiele i nagrało muzykę, której wykonywanie ich bawi. To słychać!!! I albo jako słuchacze bawimy się z nimi, albo wypadamy z gry.

Tak więc, drogi czytelniku – jeśli lubisz zarówno Meshuggah, Primus, Red Hot Chili Peppers, Jamiroquai, Petera Gabriela, Branforda Marsalisa i diabli wiedzą co jeszcze, to możesz bez obaw zrobić pierwszy krok w celu posłuchania muzyki Step In Fluid. Bon voyage!

P.S. Płyta jest praktycznie nie do dostania w żadnym sklepie w Polsce. Udało mi się ją zamówić poprzez stronę http://stepinfluid.bigcartel.com/ i co ciekawe czekałem na ten album krócej niż na niektóre wysyłki z polskich sklepów!

sobota, 14 kwietnia 2012

CATHEDRAL - Anniversary


Nazwa zespołu: CATHEDRAL

Tytuł płyty: Anniversary

Utwory: Dysk 1 - Back To The Forest: Picture Of Beauty & Innocence; Commiserating The Celebration; Ebony Tears; Serpent Eve; Soul Sacrifice; A Funeral Request; Equilibrium; Reaching Happiness, Touching Pain
Dysk 2 - Freak Winter: Funeral Of Dreams; Enter The Worms; Upon Azrael’s Wings; Midnight Mountain; Cosmic Funeral; Carnival Bizarre; Night Of The Seagulls; Corpsecycle; Ride; The Last Spire pt. 1 (Entrance); Vampire Sun; Hopkins (Witchfinder General)

Wykonawcy: Lee Dorrian – wokal; Mark Griffiths – gitara basowa; Garry Jennings – gitara; Adam Lehan – gitara; David Moore – instrumenty klawiszowe; Mike Smail – instrumenty perkusyjne; William Summers – flet; Brian Dixon – instrumenty perkusyjne; Leo Smee – gitara basowa

Wydawca: Rise Above

Rok wydania: 2011

Lee Dorrian i jego koledzy, albo są 1,6 (słownie jeden i sześć dziesiątych) raza bardziej wyrachowani niż przeciętny Brytyjczyk, albo gustują w ceremoniach pogrzebowych, a już własnego zespołu w szczególności. Można bowiem odnieść wrażenie, że lubują się w ogłaszaniu końca działalności. Kiedy kondukt pożegnalny Katedry ruszył? Tego chyba sami muzycy nie wiedzą, bo już zdaje się album „The Guessing Game” miał być tym pożegnalnym. Ja przynajmniej, w tych zapowiedziach końca, już się pogubiłem. Na pewno po płycie ze zgadywankami nagrali pierwszy album koncertowy w swojej dyskografii. Cwane lisy angielskie koncert zarejestrowali w 2010 roku, czyli 20 lat po założeniu zespołu i nazwali „Anniversary”, co by bardziej dostojnie zabrzmiało. Oddać im jednak trzeba, że zrobili to z pomysłem.

Występ, który na tym albumie został uwieczniony składa się z dwóch części. Pierwszą część (na pierwszym CD) zatytułowano „Back to the Forest” i jest to live wersja całego debiutanckiego albumu Cathedral pt „Forest of Equilibrium” z 1991 roku. Co ciekawe, specjalnie na tę okazję skrzyknęli się w oryginalnym składzie, który wersję studyjną przed laty nagrywał. Drugi krążek zatytułowano „Freak Winter”, co fajnie nawiązuje do daty koncertu, tj. 3 grudnia 2010 roku (A propos: Ozzy Osbourne obchodził wtedy 62 urodziny. Przypadek?). Ta część koncertu została odegrana już przez skład znany, choćby z ostatniego dotychczas, studyjnego krążka „The Guessing Game”.

Ci fani, którzy są z Cathedral od początku istnienia kapeli, być może zareagują, na taki a nie inny kształt tego koncertu, przeciągłym fuuuuuck yeeeeeeah! Jest jednak małe „ale” - w drugiej części występu, nie uświadczymy ani jednej z  piosenek, które Cathedral nagrał mniej więcej, od połowy lat 90. ubiegłego wieku, do połowy pierwszej dekady XXI wieku. Widocznie można olać blisko połowę dyskografii na koncercie typu „Anniversary”. Fuuuuuuck noooooo! Nikt mi nie wmówi, że takie zajebiste numery jak np. „Captain Clegg” z albumu „Caravan Beyond Redemption” albo „Black Robed Avenger” z „The VIIth Coming”, nie zrobiłyby łubu dubu na żywo. Taki to już urok albumów koncertowych, że doborem utworów nie da się zadowolić wszystkich słuchaczy.

Pomysł żeby zagrać cały „Forest of Equilibrium” w starym składzie był równie ciekawy, co ryzykowny. Jednak udało się. Starzy druhowie przyłożyli się i na żywo stare kawałki zabrzmiały nawet potężniej niż na płycie z 1991 roku. Jedynym niedociągnięciem okazał się wokal Dorriana. Po części Lee sam sobie ten los zgotował, bo w wersjach studyjnych dwugłosy pojawiają się bardzo często i nie udało się oddać całego klimatu tych wokali w warunkach live. Poza tym, można odnieść wrażenie, że wokalista nie chapnął wystarczająco dużo puddingu i nie zapyrkoliło mu w gardzieli tak jak kiedyś.

 Druga część koncertu to swoiste the best of z płyt, które w opinii lidera Cathedral, są najlepsze w dyskografii zespołu. Wyjątkiem jest klawiszowe interludium, które stanowi utwór  The Last Spire pt. 1 (Entrance)” z zapowiadanej na 2012 rok, ostatniej (sic!) płyty Katedry. Ta część charakteryzuje się wyeksponowanym, mocnym jak diabli basem Leo Smee’a. Brak drugiej gitary w niektórych utworach jest odczuwalny, ale nie aż tak, aby katedralne hiciory przestały poniewierać. Słychać też, że Lee Dorian jednak pewniej czuje się w nieco młodszym repertuarze, bo w tej części koncertu radzi sobie lepiej. Tu i ówdzie panowie się rozjadą na pół sekundy, ale widocznie nie stali jak kołki, wpatrzeni np. w gryfy, więc jest ok. Trochę zawodzi natomiast Brian Dixon w kawałku „Midnight Mountain”. Pewnie nie jeden fan pomruczy też, coś w stylu: szkoda, że Adam Lehan nie dołączył w numerach z „The Ethereal Mirror”. 

Fanów słychać właściwie tylko w przerwach między kolejnymi utworami. Nie wiem czy zabrakło specjalnego mikrofonu zbierającego dźwięk z publiki, czy też ludkowie zebrani tego wieczoru w Islington Academy, byli już na kacu? Przypuszczam, że gdyby np. Brazilejros huknęli sławetne „let’s groove, sonic muthafucka” w numerze „Cosmic Funeral”, to by zatrzeszczało w uszach. Ostatecznie całość można podsumować zdaniem: nie jest źle, ale mogło być lepiej.

sobota, 7 kwietnia 2012

DARK SUNS - Orange


Nazwa zespołu: DARK SUNS

Tytuł płyty: Orange

Utwory: Toy; Eight Quiet Minutes; Elephant; Diamond; Not Enough Fingers; Ghost; That Is Why They All Hate You in Hell; Vespertine; Scaleman; Antipole

Wykonawcy: Maik Knappe – gitary; Torsten Wenzel – gitary; Jacob Müller – gitara basowa; Ekky Meister – instrumenty klawiszowe; Niko Knappe – wokal, instrumenty perkusyjne

Wydawca: Prophecy

Rok wydania: 2011

Wpadłem niedawno, dość przypadkowo, na youtube'owy profil firmy wydawniczej Prophecy, gdzie można znaleźć utwory paru kapel - między innymi Dark Suns. Coś zaczęło mi dzwonić pod czachą i w końcu sobie przypomniałem, że widziałem tę grupę występującą jako support przed Pain Of Salvation w 2005 roku w Krakowie. Po tamtym koncercie wcale mnie nie zainteresowała. Wszystko, co po latach przypominam sobie z jej krakowskiego gigu, można zawrzeć w jednym zdaniu: paru szwabskich smutasów z wokalistą za bębnami, powodujących odruch ziewania. Przykro to stwierdzić, ale do koncertu zespołu, w którym głównym wokalistą jest perkusista, pasują doskonale, choć użyte w całkiem innym kontekście, słowa wypowiedziane w filmie „Copying Beethoven” przez odgrywającego jedną z głównych ról Eda Harrisa: „To jak pies chodzący na tylnych łapach. Nie może być zrobione dobrze, ale zadziwiające jest, że się w ogóle udaje”

I po latach, co się okazuje? Dark Suns wydali właśnie czwartą płytę a gdy usłyszałem jej fragmenty zrobiło mi się głupio, że tak łatwo skreśliłem kiedyś ten zespół. Potem wysłuchałem całości i pomyślałem – popiół się przyda. Progres Ciemnych Słońc jest podobny do tego, jaki przeszli Opeth. Kapela braci Knappe, również startowała grając dość zapętloną muzę z wokalistą mieszającym czysty, nierzadko delikatny wokal z growlem. Dziś po growlach nie ma śladu a muzycznie zawędrowali w rejony rocka progresywnego o zabarwieniu retro.

Muzykę zawartą na płycie „Orange” umieściłbym gdzieś pomiędzy dokonaniami The Mars Volta, rock operami czy musicalami typu „Jesus Christ Superstar” oraz ostatnim wcieleniem Opeth. Marsjańska jest żywiołowość w graniu i „poszarpanie” kompozycji, oraz ich muzyczne ADHD (rzecz jasna, nie chodzi tu o akordy A-dur itd.). Skojarzenie z rock operami i musicalami może wywoływać śpiew Niko Knappego. Gość zaprezentował bardzo wiele „twarzy” swojego głosu. Tutaj zaczynają się schody. Nie wszystkie barwy, których używa ten wokalista są przekonujące. Stężenie sacharyny w głosie Niko czasami jest zbyt duże (np. zwrotka „Toy”). Do cukru, wokalista dosypał czegoś w „Scaleman” i wyszło o niebo lepiej.  Wspomnę też o zabawnej barwie głosu w niektórych częściach „That Is Why They All Hate You in Hell” gdzie słychać teściową, która zobaczyła zmutowanego szczura.

Wydaje się, że Niko chce pokazać nam bardzo szeroką paletę możliwości swojego głosu, zapominając, że najistotniejsze jest by przekazywać głosem różne stany emocjonalne. Tak więc Danielowi Gildenlöwowi to on jeszcze nie dorównał. W tym momencie wpada pan Ranicki herbu Suche Komnaty (postać w filmie „Potop” grana przez Stanisława Łopatowskiego) i jednym cięciem niewidzialnej szabli, rozwiewa wszelkie wątpliwości, mówiąc: „bo jemu nikt nie dorówna!”. Porównanie do Opeth z płyty „Heritage” opiera się głównie na tym, że  Dark Suns mają dość podobny pomysł na brzmienie zespołu. Dodatkowo pojawiająca się czasem, pewnego rodzaju melancholia, również łączy ich z Opeciakami.

Instrumentaliści na płycie „Orange” spisują się bardzo dobrze. Gitarzyści skupiają się na wspólnym budowaniu harmonii i nastroju. Na całe szczęście unikają sytuacji typu: jeden gość robi podkład a drugi wciska solówki gdzie popadnie. Samo brzmienie gitar wywołuje u mnie pomruki zadowolenia, jak u kocura, który właśnie skończył moczyć pyszczek w tłustym mleku. Zgranie sekcji rytmicznej jest spoiwem tej nierzadko szalonej muzyki. Choćby fragment z onirycznym wokalem w „Eight Quiet Minutes”, ukazuje to zgranie. Jacob Müller to cichy bohater drugiego planu, taki Kyuzo (jeden z „Siedmiu Samurajów”) tego albumu. Posłuchajcie co robi np. w kawałku „Elephant”.

Instrumenty klawiszowe często mają decydujący „głos”. Całe mnóstwo smaczków, które zapodaje Ekky Meister sprawia, że ta płyta nie ma prawa szybko się znudzić uważnemu słuchaczowi. Dęciaki dają radę, choć chciałoby się żeby grały nieco więcej. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że występują na prawach gościa. W okolicach piątej minuty piosenki „Vespertine” trąbka i skasofon kłócą się, albo już nawet targają za kudły, podczas gdy reszta zespołu sprawia wrażenie prujących traktorem przez wertepy.

Słychać w graniu Dark Suns niesamowitą witalność i desperacką wręcz chęć posmakowania wolności. Nie ma na płycie „Orange” utworu wymęczonego. Przeciwnie, można odnieść wrażenie, że Dark Suns mieli nadmiar pomysłów i musieli wybierać to co im najbardziej pasowało do wizji krążka. Wyróżnia się bajeczny „Not Enough Fingers”, będący pięcioma minutami podróży przez głęboką noc. Umiejscowienie tego kawałka w połowie płyty, pomiędzy utworami pełnymi dramatyzmu i napięcia, to strzał w dziesiątkę. A propos liczby 10, to dziesiąty utwór na tym albumie jest niezwykły. „Antipole”, bo o nim mowa, jest wręcz epicki a przy tym pozbawiony sztucznego nadęcia i pompy. Utwór „Vespertine” to już majstersztyk jakich mało.

Należy też wspomnieć o tym jak album „Orange” prezentuje się od strony wizualnej. Szata graficzna, fakt że kompakt wyglądem naśladuje płytę winylową a nawet rodzaj papieru z którego zrobiono okładkę – to wszystko współgra z muzyką. Po jej wysłuchaniu mogę stwierdzić, parafrazując znane powiedzenie: Niemiec też potrafi… zagrać, nie stojąc na baczność. Pozostaje teraz czekać aż Ciemne Słońca ponownie wystąpią u nas, już z Niko w roli frontmana bez barykady. Oby tylko, zanim przyjadą, nie przyjechał wcześniej zegarmistrz światła… pomarańczowy.

piątek, 30 marca 2012

HOMO TWIST - Moniti Revan


Nazwa zespołu: HOMO TWIST

Tytuł płyty: Moniti Revan

Utwory: Open yo cha cha; Arkadiusz; Norwid; Spider act I; Spider act II; Spider act III; Człowiek z wiekiem od trumny; Irma tine Var; Twist Again; Moniti Revan; Bambry; Płaszcz syna; (...); Bema pamięci żałobny rapsod; Admire dau

Wykonawcy: Olaff Deriglasoff – gitara basowa; Arthur Hajdasz – instrumenty perkusyjne; Maciej Maleńczuk – wokal, gitara

Wydawca: Music Corner

Rok wydania: 1997

15 listopada 1997 roku w Japonii miała miejsce premiera płyty Celiny Dion pt. Let's Talk About Love” - zawierającej m.in. nieśmiertelny hit „My Heart Will Go On z filmu “Titanic”. Chociaż lubię uroczą Celinę z Kanady, bo przecież śpiewać potrafi a do tego jest zadeklarowaną fanką AC/DC, to nie będę dziś o miłości na statku pisał. Tak się bowiem składa, że tego samego dnia, u nas nad Wisłą, wyszła płyta „Moniti Revan” zespołu Homo Twist i ten temat wydaje mi się znacznie bardziej zajmujący.

Poprzednią płytę Homo Twist zatytułowaną „Homo Twist” wyróżniał m.in. udział gości wspomagających podstawowe trio. Na „Moniti Revan” gości nie ma i przez to muzyka jest bardziej zwarta brzmieniowo, szczególnie jeśli chodzi o gitarę. Mimo to, „bida z bryndzą” tej płyty nie dotknęły. Zmiana na stanowisku basisty też szkody nie narobiła. Chociaż Deriglasoff nie gra tak ciekawie i wszechstronnie jak Dreadhunter, to wpasował się w zespół bardzo dobrze.

Płytę otwiera skoczny „Open yo cha cha“, od którego bije plemienna energia. Jeśli ten numer kogoś nie rusza, to chyba czas poszukać domu pogodnej starości. Potem, charakteryzujący się wzorowym zgraniem sekcji rytmicznej „Arkadiusz”, w którym Maleńczuk pokazuje, co znaczy doskonałe użycie wulgaryzmów (bez przesady – tak, aby wulgarne słowa miały moc a nie występowały na prawach interpunkcji). Następny jest „Norwid”, w którym tekst to fragmenty wiersza „Moja piosnka (I)” Cypriana Kamila Norwida. Kawałek ten ma niepokojący mrok rozsiewany głównie przez schizofreniczną gitarę i przyczajony głos wokalisty.

Potem nadchodzi trzyczęściowy „Spider”. Część środkowa zawiera wiersz Emily Dickinson o pająku artyście. Kto wie, czy Maleńczuk nie traktował tej postaci, jako swoistego punktu odniesienia dla siebie i innych artystów maści wszelakiej? Wyplątujemy się z psychodelicznej pajęczyny w następnym kawałku. „Człowiek z wiekiem do trumny” – bo o nim mowa - to świetne nerwowe granie Maleńczuka i Hajdasza a także, chyba najlepszy tekst na płycie. Tytułowy człowiek jest trochę niespójny, bo raz deklaruje, że „święto, to każdy dzień póki żyję” zaś potem ironizuje, że „jest very good a będzie jeszcze bardziej”. Ale kto z nas jest wewnętrznie spójny, bez cienia hipokryzji? Ten kto jest, niech pierwszy rzuci kamień.

Irma tine Var” to plemienny taniec, a w zasadzie twist. Hajdasz w tym numerze, odjął po prostu od rytmu twista, jedno uderzenie werbla. Żeby było śmiesznie, to kolejnym utworem jest zawadiacki „Twist Again”, który dość długo fika w stylu Jamesa Browna. W tym kawałku, na koniec wylewa się nadwiślańskie voodoo. Dzięki niemu, zespół bardzo płynnie przechodzi do utworu tytułowego, naszpikowanego: zmianami tempa, rytmu czy napięcia, ale nie tak kanciastymi jak np. u kapel thrash metalowych. Mam marzenie ściętej głowy związane z utworem „Moniti Revan”, a mianowicie żeby przerobili go Decapitated z Voggiem na akordeonie.

Bambry” to skoczny pancur z rytualnym intro. Maleńczuk „śpiewa” ten numer tak, jakby opowiadał coś kumplowi w ciemnej bramie, przy winku. Następny numer też ma ciekawe intro, a mianowicie obertasowe, czyli swojskie na maxa. „Płaszcz syna” to kawałek o przygodach Maleńczuka związanych z demonstracją studencką, na której znalazł się przypadkowo, bo akurat wyszedł pograć na ulicy. Plemienne granie jest tu na pierwszym planie.

Potem następuje minuta ciszy …, a dalej „Bema pamięci żałobny rapsod” czyli przeróbka utworu, który napisał Czesław Niemen do wiersza Cypriana Kamila Norwida. Głowa Maleńczuka to faktycznie bomba (patrz tekst do „Twist Again”), ponieważ porwał się na ten utwór. Porwał się i … nie poległ. W roli epilogu tego albumu występuje dźwiękowy, dancingowy dym papierosowy nazwany „Admire dau”. Pozwala on wrócić do rzeczywistego świata, gdzie nie ma już włóczniami przebitych smoków, jaszczurów i ptaków (patrz wiersz Norwida w poprzednim utworze).

Siła tej płyty wynika z udanego połączenia nieszablonowych tekstów (często opartych o wymyślony język), które są świetnie zaśpiewane, niesamowitej atmosfery, punkowego brudu, orient-schizo gitar i ciekawych, niekiedy bezczelnie tanecznych, rytmów gdzie funky współżyje z plemienną pulsacją. To wszystko skutkuje mnogością emocji różniastych. Emocji, co do których szczerości, trudno mieć wątpliwości. Homo Twist na albumie „Moniti Revan” ponownie udaje się niełatwa sztuka bycia prawdziwie oryginalnym zespołem. O ile „Homo Twist” zasługuje na miano jednej z najlepszych nawiedzonych płyt, powstałych w Polsce, to „Moniti Revan” zasługuje na to miano, w co najmniej równym stopniu. A teraz nucimy:
Dirre man
Elma tine var
Elmanon
El-ma-ne-var
Dirre man
Dirre man
Elmane valia dar

niedziela, 25 marca 2012

HOMO TWIST - Homo Twist

Nazwa zespołu: HOMO TWIST

Tytuł płyty: Homo Twist

Utwory: Techno i porno; Populares uber alles; Demony; Peterda; Brain; Mandela; Sarajevo; Walka o pokój; Ten Years After; Syf; Portfel Ojca; Nobody; Taki jak ja; Krew na butach; Coś; Nikt z nikąd

Wykonawcy: Maciej Maleńczuk – wokal, gitara; Franz Dreadhunter – gitara basowa, instrumenty klawiszowe; Artur Hajdasz – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Music Corner Records

Rok wydania: 1996

Jak podaje Wikipedia, 21 września 1995 r w świątyniach hinduistycznych na całym świecie, figury bóstw pochłaniały ofiarowywane im mleko. Miał miejsce tzw. cud mleka. Tego samego roku w Polsce dział się inny cud, a mianowicie zespół Homo Twist nagrywał swoją drugą płytę, którą zatytułował po prostu „Homo Twist”. Oba te wydarzenia dla mnie są równie tajemnicze, ale skupię się dziś na dźwiękach ekipy pana Maleńczuka.

Płytę „Homo Twist” poznałem po dobrych kilku latach od premiery, która miała miejsce w 1996 roku. Do dzisiaj jednak, atmosfera tego albumu robi niesamowite wrażenie. Mamy tutaj niezły bigos różnych brzmień, stylów muzycznych i liryków, ale wszystko razem tworzy mozaikę niczym z posadzki jakiejś świątyni na nowo odkrytym lądzie.

 Na tym albumie słychać zespół z krwi i kości. Czuć zarówno kolektywną współpracę muzyków, jak i swobodę, w tym jak traktują oni swoje instrumenty. Czasami wręcz zahacza to o plemienne granie, co w pewien sposób, słychać już w otwierającym płytę utworze „Techno i porno” a najbardziej bezpośrednio, zaznacza się w piosence „Walka o pokój” i refrenie piosenki „Mandela”. Partie gitar są wielobarwne. Z jednej strony, mający jakaś pierwotną siłę, pozornie niedbały styl Maleńczuka a z drugiej wkład gościnnie pojawiających się: Wojciecja Waglewskiego, Andrzeja „Pudla” Bieniasza i Rafała Kwaśniewskiego (wówczas lidera krakowskiego zespołu PRL). Do tego bogactwa dochodzi intuicyjne granie Artura Hajdasza na perkusji i kapitalne szycie na basie Franza Dreadhuntera, który na zdjęciu tylnej części okładki, trzyma pięknego Rickenbackera.

Maleńczuk genialnie interpretuje teksty. Jego maniera w śpiewie, obrazuje gościa  typu wrażliwy drań, czyli idealny magnes na samice z gatunku Homo Sapiens. Głos Maleńczuka poza tym, spaja bałaganiarską różnorodność materiału. A jest tu co spajać. Na tym albumie bowiem znajdziemy: punkowy motor („Krew na butach”, „Coś”), funkową lubieżność („Petarda”), bluesowe gibanie (ostatnia część „Ten Years After”), grunge’owy brud („Nobody”), knajpiany luz („Nikt z nikąd”) a nawet doomowy mrok („Demony”). Bardzo fajnie wypadł „Populares uber alles” oparty na „Peter Gunn Theme” autorstwa H. Manciniego (autor min słynnego motywu z „Różowej pantery”). Jednak muszę wyróżnić szczególnie dwa utwory. Genialny „Portfel ojca” gdzie pojawiają się czasem gitarowe orientalizmy. Podane w takim a nie innym brzmieniu i uzupełnione mocarnymi akcentami, wytwarzają nieamowity klimat, co fajnie kontrastuje z przyziemnym tekstem piosenki. Drugim arcydziełem jest „Sarajevo” mające siłę muzyki do przedstawienia teatralnego. Szczególnie fragment z solem gitary, to już praktycznie muzyka ilustracyjna. Robi jeszcze większe wrażenie jeśli uświadomimy sobie, że w tamtym czasie w Sarajewie, czyli jakieś 700 km od Krakowa, toczyła się wojna.

Wspominałem wcześniej o tym, jak różnorodne są gitary na płycie „Homo Twist”. Nie mniej różnorodne są teksty piosenek. Większość napisał Maleńczuk. Jego liryki są szczere i bezkompromisowe, ze szczególnym wskazaniem na utwór „Syf”. Ciekawe natomiast, jak po latach, sam autor zapatruje się na tekst do „Taki jak ja”? W niektórych utworach wykorzystano wiersze poety Kamana. Maleńczuk świetnie je wykonał. Nie gorzej poradził sobie z wierszami Emily Dickinson. Te liryki to jedne z najmocniejszych punktów całej płyty. Przytoczę fragment tekstu wykorzystanego w utworze „Brain”:
Mózg ma wagę równą Bogu
A więc funt do funta zważmy
Czym się różnią co być może
Tym czym zgłoska od sylaby
W jednym z wywiadów Maleńczuk wspominał o tym, jak skończył pracę nad tłumaczeniami wierszy Dickinson (pierwotnie przekładał na potrzeby jakiegoś spektaklu): „Piłem potem przez trzy tygodnie, żeby na nowo zchamieć. Żeby pozbyć się tej wrażliwości”. Nie dziwię się. Obok tych tekstów nie można przejść obojętnie.

Do świetnych tekstów i muzyki dodano genialny patent na okładkę a w zasadzie okładki. Zamiast standardowej książeczki mamy tutaj sześć luźnych kart. Na każdej jest inna ilustarcja nawiązująca do tekstów piosenek. Można sobie zmieniać okładkę w zależności od gustu, nastroju czy czego tam jeszcze. 


W ostatniej piosence na płycie Maleńczuk śpiewa, że  „nikomu nigdy nie zdarza się nic”. Mogę mieć tylko nadzieję, że nikomu nie zdarzy się ominąć ten album, który dzięki swemu bogactwu, jakości i oryginalności, zasługuje na miano jednej z najlepszych nawiedzonych płyt, powstałych w kraju nad Wisłą.

sobota, 17 marca 2012

LEPROUS - Bilateral


Nazwa zespołu: LEPROUS

Tytuł płyty: Bilateral

Utwory: Bilateral; Forced Entry; Restless; Thorn; Mb. Indifferentia; Waste Of Air; Mediocrity Wins; Cryptogenic Desires; Aquired Taste; Painful Detour

Wykonawcy: Einar Solberg – wokal, syntezatory; Tor Oddmund Suhrke - gitara; Rein Blomquist – gitara basowa; Øystein Landsverk - gitara; Tobias Ørnes Andersen – instrumenty perkusyjne

Wydawca: InsideOut

Rok wydania: 2011

To miejsce tonęło w półmroku. Drobny deszcz leniwie spływał, aby wsiąknąć w kwaśną glebę. Widziałem ich przez zapłakaną szybę, siedzących przy stole po środku izby w leśnej chacie. Duch Kobonga z Muzą Muse pili żółtawy napój, który polewał im Vegard Tveitan. Właśnie w tej chacie, która okazała się być zbudowana z desek i bali, niegdyś tworzących ściany świątyni Bólu Zbawienia.

Wszyscy zwolennicy konkretnej i suchej informacji muszą mi wybaczyć, ale starałem się o Leprous napisać coś „normalnego” i za każdym razem padałem, przygnieciony świadomością, że do tej kapeli będzie to pasowało, jak pięść do nosa. Bo co mam napisać, że znalazłem band, który w swojej muzyce łączy obłęd Kobonga, jakiś rodzaj patosu i przebojowości Muse oraz młodzieńczą fantazję i emocje znane ze wczesnych płyt Pain Of Salvation? Takie mam skojarzenia jak słucham płyty „Bilateral”. Może ktoś będzie miał trafniejsze, ale ja już podążam za myślami, które pojawiły się przy pierwszym kontakcie z tym albumem.

Albo, jak opisać to pomieszanie nabuzowanej ekspresji i melancholii w graniu Leprous? Mogę stwierdzić, że Einar Solberg śpiewa z taką mocą jakby łykał izotop uranu 235U. Wyjdzie na to, że nie tylko spożywa, ale także kontroluje reakcje łańcuchowe w reaktorze swojego aparatu mowy. Gitarzyści uwijają się jak mrówki robotnice. Noszą jakieś źdźbła traw, z których tkają później znakomite konstrukcje, ale zdarzy się im również podźwignąć coś znacznie cięższego. Sekcja rytmiczna przypomina pijanego kaprala, który na rozkaz natychmiastowo trzeźwieje i wali z pepeszy prosto między uszy słuchacza.

Muzyka na płycie „Bilateral” zamienia mnie w karzełka i wysyła sokoła wędrownego ażebym mógł odlecieć na jego grzbiecie. Tak właśnie jest. Niekiedy lecimy pod dziwnie spokojnym, bezchmurnym niebem (utwór „Mb. Indifferentia”). Częściej jednak zbierają się nad nami posępne chmury („Thorn”), i nawet zdarza nam się mknąć przez nie („Restless” i „Bilateral”) albo wręcz wpadamy w środek burzy („Waste Of Air”). Czasem wzniesiemy się tak wysoko, aż brak tlenu w rozrzedzonym powietrzu sprawia, że prawie tracę poczucie czasoprzestrzeni („Aquired Taste” i „Painful Detour”). Bywa że prądy powietrzne nami wstrząsają, mimo to chcemy pozostać w górze, aby obserwować zmienny krajobraz, daleko pod nami („Mediocrity Wins”). Sokół nawet zabrał mnie na nocne polowanie wśród drapaczy chmur jakiejś metropolii („Forced Entry”). Przekonałem się też, że niezły z niego akrobata („Cryptogenic Desires”). 


Grzyb w ucho (patrz okładka) wszystkim, którzy narzekają, że nie ma ciekawych młodych zespołów a wszystko to … co dobre, nagrywają sami starzy wyjadacze. Kufel psycho-lemoniady (ponownie patrz okładka) należy się Ihsahnowi, który znalazł sobie tak zacnych pomagierów do swojego solowego projektu (muzycy Leprous tworzą jego skład koncertowy) i pomógł im nagrać ich własną płytę. Ja również posączę jeszcze tej bilateralnej lemoniady, która daje mi wiarę, że jak tak dalej pójdzie, to następna płyta Leprous zabierze mnie za granicę stratosfery.

niedziela, 11 marca 2012

PESTILENCE - Doctrine


Nazwa zespołu: PESTILENCE

Tytuł płyty: Doctrine

Utwory: The Predication (intro); Amgod; Doctrine; Salvation; Dissolve; Absolution; Sinister; Divinity; Deception; Malignant; Confusion

Wykonawcy: Patrick Mameli – wokal, gitary; Patrick Uterwijk – gitary; Jeroen Paul Thesseling  – gitara basowa; Yuma van Eekelen – perkusja

Wydawca: Mascot Records

Rok wydania: 2011

„Doctrine” to drugi album Pestilence od czasu zmartwychwstania tej kapeli w 2008 roku. Przed nagraniem do składu powrócił basista Jeroen Paul Thesseling, który grał na płycie „Spheres” z 1993 roku. Skład zasilił także nowy perkusista, najmłodszy obecnie w Pestilence, Yuma van Eekelen. Z kilku wywiadów z niekwestionowanym liderem zespołu, Patrickiem Mamelim wynika, że Pestilence to dla niego obecnie odskocznia od codziennej pracy zawodowej. Ponoć jego żona dowiedziała się z Internetu o tym, że był on kiedyś dość znanym muzykiem. Zespół od czasu reaktywacji nie gra długich tras koncertowych. Czyli pogrywają sobie panowie w wolnych chwilach. Na szczęście z dobrym skutkiem.

Album otwiera ciekawe intro z nadpobudliwym kapłanem w roli głównej. Dobry pomysł i równie dobre wykonanie. Potem zaś … świetny death metal, ciężki i finezyjny zarazem. To chyba najlepsza cecha tego albumu, połączenie ciężkich, jak cały ołów tej planety, riffów z ciekawymi zagrywkami i kosmicznymi solówkami gitar. Nie odnosi się jednak wrażenia, że muzycy szpanują warsztatem. Ich wyobraźnia po prostu odpływa czasem w dziwne rejony. Samo brzmienie riffów, zwłaszcza tych najcięższych, jest nietypowe. Ale Patryki używają 8-strunowych gitar Ibanez RG2228GK, więc eksperymentują. W kawałku „Dissolve” są jakieś zmodyfikowane genetycznie akordy, w połączeniu z powolnym tempem i akcentami przypominającymi ciosy  Nikołaja Wałujewa daje to dźwiękową pełzającą chorobę. 

 Większość riffów jest grubo ciosana, czyli więcej akordów niż przebierania palcami. Zdarzają się jednak także bardziej thrashowe. Wspomniana wyżej pozaziemskość solówek również nie wynika z szaleńczej prędkości. Patryki używają jakiś dziwacznych skal np. w „Absolution” solówka jest w zasadzie jazzowa. Do nietypowych gitar dodajmy bezprogowy bas Thesselinga, który wyłania się z gitarowego grzęzawiska raz po raz np. w powracającej zagrywce między mocarnymi riffami utworu „Sinister”. W kawałku „Deception” bas odgrywa nawet solo. Warto też zwrócić uwagę na ciekawą pracę Thesselinga w „Malignant".

Yuma van Eekelen świetnie się spisał nagrywając bardzo dynamiczną jak na death metal perkusję. Weźmy kawałek „Salvation” gdzie powtarzany świetny riff nabiera różnego kolorytu dzięki zmiennej  perkusji. Genialnie prosta i skuteczna jest też współpraca perkusji i wokalu w trzeciej zwrotce tego utworu. Patrząc na zdjęcia Mameliego i słuchając najnowszej płyty Pestilence, można dojść do wniosku, że podczas nagrywania wokali Patrick wyrywał sobie włosy z prawej brwi. Zwłaszcza w „Sinister” Mameli pokazuje skalę swojego chorego głosu. Wokal ma podobny do Martina van Drunena (obecnie Hail Of Bullets i Asphyx a wcześniej Pestilence) i Johna Tardyego (Obituary). Niektórym zapewne nie spodoba się powtarzanie tytułu w refrenie każdej piosenki, ale z drugiej strony w sytuacji, gdy tytuły są tak proste i jednocześnie zachęcające, aby zwrócić uwagę na treść tekstów, może mieć to sens. Ma to też walor koncertowy. 

Teksty ogólnie rzecz biorąc krążą wokół tematyki religijnej. Szczególnie podkreślono część tekstu do piosenki „Deception”, powtarzając po tym jak instrumenty wybrzmiały następujące słowa
Seeing is believing 
Believing is following 
Following  is religion 
Religion is deception 
Deception is LIFE 
Z tekstami koresponduje też okładka przedstawiającego wrednego typa w biskupim stroju, zapewne tego samego, który przemawia do nas w intro otwierającym album. Oczywiście można się zastanawiać czy na okładce równie dobrze nie mógłby być wredny typ w stroju imama. Ale diabli wiedzą, kto tam w Holandii stanowi lepszą wodę na młyn ateistów: księża pedofile czy imamowie w wolnym czasie składający bomby. 

Nowy album Pestilence raczej nie sprawi, że ktoś spadnie z fotela przy pierwszym przesłuchaniu myśląc, iż właśnie odkrył Amerykę. Niemniej jednak jest to bardzo dobra płyta, na której muzyka balansuje między klarownością i zagmatwaniem, brutalnością i finezją. Z tym, że klarowna brutalność ostatecznie przeważa. Znajdziemy tu metalowy trzon wspólny z Obituary czy Morbid Angel, atonalność jak w Primus i jazzrockowe wyprawy jak w Cynic, dla dodania smaku. Płyta nie zaczyna się nudzić po kilku przesłuchaniach i ma takie momenty, na które się czeka. Dodatkowo wzbudza nadzieję i ciekawość: co też wyczarują z tych 8-strunowych gitar następnym razem?