piątek, 30 marca 2012

HOMO TWIST - Moniti Revan


Nazwa zespołu: HOMO TWIST

Tytuł płyty: Moniti Revan

Utwory: Open yo cha cha; Arkadiusz; Norwid; Spider act I; Spider act II; Spider act III; Człowiek z wiekiem od trumny; Irma tine Var; Twist Again; Moniti Revan; Bambry; Płaszcz syna; (...); Bema pamięci żałobny rapsod; Admire dau

Wykonawcy: Olaff Deriglasoff – gitara basowa; Arthur Hajdasz – instrumenty perkusyjne; Maciej Maleńczuk – wokal, gitara

Wydawca: Music Corner

Rok wydania: 1997

15 listopada 1997 roku w Japonii miała miejsce premiera płyty Celiny Dion pt. Let's Talk About Love” - zawierającej m.in. nieśmiertelny hit „My Heart Will Go On z filmu “Titanic”. Chociaż lubię uroczą Celinę z Kanady, bo przecież śpiewać potrafi a do tego jest zadeklarowaną fanką AC/DC, to nie będę dziś o miłości na statku pisał. Tak się bowiem składa, że tego samego dnia, u nas nad Wisłą, wyszła płyta „Moniti Revan” zespołu Homo Twist i ten temat wydaje mi się znacznie bardziej zajmujący.

Poprzednią płytę Homo Twist zatytułowaną „Homo Twist” wyróżniał m.in. udział gości wspomagających podstawowe trio. Na „Moniti Revan” gości nie ma i przez to muzyka jest bardziej zwarta brzmieniowo, szczególnie jeśli chodzi o gitarę. Mimo to, „bida z bryndzą” tej płyty nie dotknęły. Zmiana na stanowisku basisty też szkody nie narobiła. Chociaż Deriglasoff nie gra tak ciekawie i wszechstronnie jak Dreadhunter, to wpasował się w zespół bardzo dobrze.

Płytę otwiera skoczny „Open yo cha cha“, od którego bije plemienna energia. Jeśli ten numer kogoś nie rusza, to chyba czas poszukać domu pogodnej starości. Potem, charakteryzujący się wzorowym zgraniem sekcji rytmicznej „Arkadiusz”, w którym Maleńczuk pokazuje, co znaczy doskonałe użycie wulgaryzmów (bez przesady – tak, aby wulgarne słowa miały moc a nie występowały na prawach interpunkcji). Następny jest „Norwid”, w którym tekst to fragmenty wiersza „Moja piosnka (I)” Cypriana Kamila Norwida. Kawałek ten ma niepokojący mrok rozsiewany głównie przez schizofreniczną gitarę i przyczajony głos wokalisty.

Potem nadchodzi trzyczęściowy „Spider”. Część środkowa zawiera wiersz Emily Dickinson o pająku artyście. Kto wie, czy Maleńczuk nie traktował tej postaci, jako swoistego punktu odniesienia dla siebie i innych artystów maści wszelakiej? Wyplątujemy się z psychodelicznej pajęczyny w następnym kawałku. „Człowiek z wiekiem do trumny” – bo o nim mowa - to świetne nerwowe granie Maleńczuka i Hajdasza a także, chyba najlepszy tekst na płycie. Tytułowy człowiek jest trochę niespójny, bo raz deklaruje, że „święto, to każdy dzień póki żyję” zaś potem ironizuje, że „jest very good a będzie jeszcze bardziej”. Ale kto z nas jest wewnętrznie spójny, bez cienia hipokryzji? Ten kto jest, niech pierwszy rzuci kamień.

Irma tine Var” to plemienny taniec, a w zasadzie twist. Hajdasz w tym numerze, odjął po prostu od rytmu twista, jedno uderzenie werbla. Żeby było śmiesznie, to kolejnym utworem jest zawadiacki „Twist Again”, który dość długo fika w stylu Jamesa Browna. W tym kawałku, na koniec wylewa się nadwiślańskie voodoo. Dzięki niemu, zespół bardzo płynnie przechodzi do utworu tytułowego, naszpikowanego: zmianami tempa, rytmu czy napięcia, ale nie tak kanciastymi jak np. u kapel thrash metalowych. Mam marzenie ściętej głowy związane z utworem „Moniti Revan”, a mianowicie żeby przerobili go Decapitated z Voggiem na akordeonie.

Bambry” to skoczny pancur z rytualnym intro. Maleńczuk „śpiewa” ten numer tak, jakby opowiadał coś kumplowi w ciemnej bramie, przy winku. Następny numer też ma ciekawe intro, a mianowicie obertasowe, czyli swojskie na maxa. „Płaszcz syna” to kawałek o przygodach Maleńczuka związanych z demonstracją studencką, na której znalazł się przypadkowo, bo akurat wyszedł pograć na ulicy. Plemienne granie jest tu na pierwszym planie.

Potem następuje minuta ciszy …, a dalej „Bema pamięci żałobny rapsod” czyli przeróbka utworu, który napisał Czesław Niemen do wiersza Cypriana Kamila Norwida. Głowa Maleńczuka to faktycznie bomba (patrz tekst do „Twist Again”), ponieważ porwał się na ten utwór. Porwał się i … nie poległ. W roli epilogu tego albumu występuje dźwiękowy, dancingowy dym papierosowy nazwany „Admire dau”. Pozwala on wrócić do rzeczywistego świata, gdzie nie ma już włóczniami przebitych smoków, jaszczurów i ptaków (patrz wiersz Norwida w poprzednim utworze).

Siła tej płyty wynika z udanego połączenia nieszablonowych tekstów (często opartych o wymyślony język), które są świetnie zaśpiewane, niesamowitej atmosfery, punkowego brudu, orient-schizo gitar i ciekawych, niekiedy bezczelnie tanecznych, rytmów gdzie funky współżyje z plemienną pulsacją. To wszystko skutkuje mnogością emocji różniastych. Emocji, co do których szczerości, trudno mieć wątpliwości. Homo Twist na albumie „Moniti Revan” ponownie udaje się niełatwa sztuka bycia prawdziwie oryginalnym zespołem. O ile „Homo Twist” zasługuje na miano jednej z najlepszych nawiedzonych płyt, powstałych w Polsce, to „Moniti Revan” zasługuje na to miano, w co najmniej równym stopniu. A teraz nucimy:
Dirre man
Elma tine var
Elmanon
El-ma-ne-var
Dirre man
Dirre man
Elmane valia dar

niedziela, 25 marca 2012

HOMO TWIST - Homo Twist

Nazwa zespołu: HOMO TWIST

Tytuł płyty: Homo Twist

Utwory: Techno i porno; Populares uber alles; Demony; Peterda; Brain; Mandela; Sarajevo; Walka o pokój; Ten Years After; Syf; Portfel Ojca; Nobody; Taki jak ja; Krew na butach; Coś; Nikt z nikąd

Wykonawcy: Maciej Maleńczuk – wokal, gitara; Franz Dreadhunter – gitara basowa, instrumenty klawiszowe; Artur Hajdasz – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Music Corner Records

Rok wydania: 1996

Jak podaje Wikipedia, 21 września 1995 r w świątyniach hinduistycznych na całym świecie, figury bóstw pochłaniały ofiarowywane im mleko. Miał miejsce tzw. cud mleka. Tego samego roku w Polsce dział się inny cud, a mianowicie zespół Homo Twist nagrywał swoją drugą płytę, którą zatytułował po prostu „Homo Twist”. Oba te wydarzenia dla mnie są równie tajemnicze, ale skupię się dziś na dźwiękach ekipy pana Maleńczuka.

Płytę „Homo Twist” poznałem po dobrych kilku latach od premiery, która miała miejsce w 1996 roku. Do dzisiaj jednak, atmosfera tego albumu robi niesamowite wrażenie. Mamy tutaj niezły bigos różnych brzmień, stylów muzycznych i liryków, ale wszystko razem tworzy mozaikę niczym z posadzki jakiejś świątyni na nowo odkrytym lądzie.

 Na tym albumie słychać zespół z krwi i kości. Czuć zarówno kolektywną współpracę muzyków, jak i swobodę, w tym jak traktują oni swoje instrumenty. Czasami wręcz zahacza to o plemienne granie, co w pewien sposób, słychać już w otwierającym płytę utworze „Techno i porno” a najbardziej bezpośrednio, zaznacza się w piosence „Walka o pokój” i refrenie piosenki „Mandela”. Partie gitar są wielobarwne. Z jednej strony, mający jakaś pierwotną siłę, pozornie niedbały styl Maleńczuka a z drugiej wkład gościnnie pojawiających się: Wojciecja Waglewskiego, Andrzeja „Pudla” Bieniasza i Rafała Kwaśniewskiego (wówczas lidera krakowskiego zespołu PRL). Do tego bogactwa dochodzi intuicyjne granie Artura Hajdasza na perkusji i kapitalne szycie na basie Franza Dreadhuntera, który na zdjęciu tylnej części okładki, trzyma pięknego Rickenbackera.

Maleńczuk genialnie interpretuje teksty. Jego maniera w śpiewie, obrazuje gościa  typu wrażliwy drań, czyli idealny magnes na samice z gatunku Homo Sapiens. Głos Maleńczuka poza tym, spaja bałaganiarską różnorodność materiału. A jest tu co spajać. Na tym albumie bowiem znajdziemy: punkowy motor („Krew na butach”, „Coś”), funkową lubieżność („Petarda”), bluesowe gibanie (ostatnia część „Ten Years After”), grunge’owy brud („Nobody”), knajpiany luz („Nikt z nikąd”) a nawet doomowy mrok („Demony”). Bardzo fajnie wypadł „Populares uber alles” oparty na „Peter Gunn Theme” autorstwa H. Manciniego (autor min słynnego motywu z „Różowej pantery”). Jednak muszę wyróżnić szczególnie dwa utwory. Genialny „Portfel ojca” gdzie pojawiają się czasem gitarowe orientalizmy. Podane w takim a nie innym brzmieniu i uzupełnione mocarnymi akcentami, wytwarzają nieamowity klimat, co fajnie kontrastuje z przyziemnym tekstem piosenki. Drugim arcydziełem jest „Sarajevo” mające siłę muzyki do przedstawienia teatralnego. Szczególnie fragment z solem gitary, to już praktycznie muzyka ilustracyjna. Robi jeszcze większe wrażenie jeśli uświadomimy sobie, że w tamtym czasie w Sarajewie, czyli jakieś 700 km od Krakowa, toczyła się wojna.

Wspominałem wcześniej o tym, jak różnorodne są gitary na płycie „Homo Twist”. Nie mniej różnorodne są teksty piosenek. Większość napisał Maleńczuk. Jego liryki są szczere i bezkompromisowe, ze szczególnym wskazaniem na utwór „Syf”. Ciekawe natomiast, jak po latach, sam autor zapatruje się na tekst do „Taki jak ja”? W niektórych utworach wykorzystano wiersze poety Kamana. Maleńczuk świetnie je wykonał. Nie gorzej poradził sobie z wierszami Emily Dickinson. Te liryki to jedne z najmocniejszych punktów całej płyty. Przytoczę fragment tekstu wykorzystanego w utworze „Brain”:
Mózg ma wagę równą Bogu
A więc funt do funta zważmy
Czym się różnią co być może
Tym czym zgłoska od sylaby
W jednym z wywiadów Maleńczuk wspominał o tym, jak skończył pracę nad tłumaczeniami wierszy Dickinson (pierwotnie przekładał na potrzeby jakiegoś spektaklu): „Piłem potem przez trzy tygodnie, żeby na nowo zchamieć. Żeby pozbyć się tej wrażliwości”. Nie dziwię się. Obok tych tekstów nie można przejść obojętnie.

Do świetnych tekstów i muzyki dodano genialny patent na okładkę a w zasadzie okładki. Zamiast standardowej książeczki mamy tutaj sześć luźnych kart. Na każdej jest inna ilustarcja nawiązująca do tekstów piosenek. Można sobie zmieniać okładkę w zależności od gustu, nastroju czy czego tam jeszcze. 


W ostatniej piosence na płycie Maleńczuk śpiewa, że  „nikomu nigdy nie zdarza się nic”. Mogę mieć tylko nadzieję, że nikomu nie zdarzy się ominąć ten album, który dzięki swemu bogactwu, jakości i oryginalności, zasługuje na miano jednej z najlepszych nawiedzonych płyt, powstałych w kraju nad Wisłą.

sobota, 17 marca 2012

LEPROUS - Bilateral


Nazwa zespołu: LEPROUS

Tytuł płyty: Bilateral

Utwory: Bilateral; Forced Entry; Restless; Thorn; Mb. Indifferentia; Waste Of Air; Mediocrity Wins; Cryptogenic Desires; Aquired Taste; Painful Detour

Wykonawcy: Einar Solberg – wokal, syntezatory; Tor Oddmund Suhrke - gitara; Rein Blomquist – gitara basowa; Øystein Landsverk - gitara; Tobias Ørnes Andersen – instrumenty perkusyjne

Wydawca: InsideOut

Rok wydania: 2011

To miejsce tonęło w półmroku. Drobny deszcz leniwie spływał, aby wsiąknąć w kwaśną glebę. Widziałem ich przez zapłakaną szybę, siedzących przy stole po środku izby w leśnej chacie. Duch Kobonga z Muzą Muse pili żółtawy napój, który polewał im Vegard Tveitan. Właśnie w tej chacie, która okazała się być zbudowana z desek i bali, niegdyś tworzących ściany świątyni Bólu Zbawienia.

Wszyscy zwolennicy konkretnej i suchej informacji muszą mi wybaczyć, ale starałem się o Leprous napisać coś „normalnego” i za każdym razem padałem, przygnieciony świadomością, że do tej kapeli będzie to pasowało, jak pięść do nosa. Bo co mam napisać, że znalazłem band, który w swojej muzyce łączy obłęd Kobonga, jakiś rodzaj patosu i przebojowości Muse oraz młodzieńczą fantazję i emocje znane ze wczesnych płyt Pain Of Salvation? Takie mam skojarzenia jak słucham płyty „Bilateral”. Może ktoś będzie miał trafniejsze, ale ja już podążam za myślami, które pojawiły się przy pierwszym kontakcie z tym albumem.

Albo, jak opisać to pomieszanie nabuzowanej ekspresji i melancholii w graniu Leprous? Mogę stwierdzić, że Einar Solberg śpiewa z taką mocą jakby łykał izotop uranu 235U. Wyjdzie na to, że nie tylko spożywa, ale także kontroluje reakcje łańcuchowe w reaktorze swojego aparatu mowy. Gitarzyści uwijają się jak mrówki robotnice. Noszą jakieś źdźbła traw, z których tkają później znakomite konstrukcje, ale zdarzy się im również podźwignąć coś znacznie cięższego. Sekcja rytmiczna przypomina pijanego kaprala, który na rozkaz natychmiastowo trzeźwieje i wali z pepeszy prosto między uszy słuchacza.

Muzyka na płycie „Bilateral” zamienia mnie w karzełka i wysyła sokoła wędrownego ażebym mógł odlecieć na jego grzbiecie. Tak właśnie jest. Niekiedy lecimy pod dziwnie spokojnym, bezchmurnym niebem (utwór „Mb. Indifferentia”). Częściej jednak zbierają się nad nami posępne chmury („Thorn”), i nawet zdarza nam się mknąć przez nie („Restless” i „Bilateral”) albo wręcz wpadamy w środek burzy („Waste Of Air”). Czasem wzniesiemy się tak wysoko, aż brak tlenu w rozrzedzonym powietrzu sprawia, że prawie tracę poczucie czasoprzestrzeni („Aquired Taste” i „Painful Detour”). Bywa że prądy powietrzne nami wstrząsają, mimo to chcemy pozostać w górze, aby obserwować zmienny krajobraz, daleko pod nami („Mediocrity Wins”). Sokół nawet zabrał mnie na nocne polowanie wśród drapaczy chmur jakiejś metropolii („Forced Entry”). Przekonałem się też, że niezły z niego akrobata („Cryptogenic Desires”). 


Grzyb w ucho (patrz okładka) wszystkim, którzy narzekają, że nie ma ciekawych młodych zespołów a wszystko to … co dobre, nagrywają sami starzy wyjadacze. Kufel psycho-lemoniady (ponownie patrz okładka) należy się Ihsahnowi, który znalazł sobie tak zacnych pomagierów do swojego solowego projektu (muzycy Leprous tworzą jego skład koncertowy) i pomógł im nagrać ich własną płytę. Ja również posączę jeszcze tej bilateralnej lemoniady, która daje mi wiarę, że jak tak dalej pójdzie, to następna płyta Leprous zabierze mnie za granicę stratosfery.

niedziela, 11 marca 2012

PESTILENCE - Doctrine


Nazwa zespołu: PESTILENCE

Tytuł płyty: Doctrine

Utwory: The Predication (intro); Amgod; Doctrine; Salvation; Dissolve; Absolution; Sinister; Divinity; Deception; Malignant; Confusion

Wykonawcy: Patrick Mameli – wokal, gitary; Patrick Uterwijk – gitary; Jeroen Paul Thesseling  – gitara basowa; Yuma van Eekelen – perkusja

Wydawca: Mascot Records

Rok wydania: 2011

„Doctrine” to drugi album Pestilence od czasu zmartwychwstania tej kapeli w 2008 roku. Przed nagraniem do składu powrócił basista Jeroen Paul Thesseling, który grał na płycie „Spheres” z 1993 roku. Skład zasilił także nowy perkusista, najmłodszy obecnie w Pestilence, Yuma van Eekelen. Z kilku wywiadów z niekwestionowanym liderem zespołu, Patrickiem Mamelim wynika, że Pestilence to dla niego obecnie odskocznia od codziennej pracy zawodowej. Ponoć jego żona dowiedziała się z Internetu o tym, że był on kiedyś dość znanym muzykiem. Zespół od czasu reaktywacji nie gra długich tras koncertowych. Czyli pogrywają sobie panowie w wolnych chwilach. Na szczęście z dobrym skutkiem.

Album otwiera ciekawe intro z nadpobudliwym kapłanem w roli głównej. Dobry pomysł i równie dobre wykonanie. Potem zaś … świetny death metal, ciężki i finezyjny zarazem. To chyba najlepsza cecha tego albumu, połączenie ciężkich, jak cały ołów tej planety, riffów z ciekawymi zagrywkami i kosmicznymi solówkami gitar. Nie odnosi się jednak wrażenia, że muzycy szpanują warsztatem. Ich wyobraźnia po prostu odpływa czasem w dziwne rejony. Samo brzmienie riffów, zwłaszcza tych najcięższych, jest nietypowe. Ale Patryki używają 8-strunowych gitar Ibanez RG2228GK, więc eksperymentują. W kawałku „Dissolve” są jakieś zmodyfikowane genetycznie akordy, w połączeniu z powolnym tempem i akcentami przypominającymi ciosy  Nikołaja Wałujewa daje to dźwiękową pełzającą chorobę. 

 Większość riffów jest grubo ciosana, czyli więcej akordów niż przebierania palcami. Zdarzają się jednak także bardziej thrashowe. Wspomniana wyżej pozaziemskość solówek również nie wynika z szaleńczej prędkości. Patryki używają jakiś dziwacznych skal np. w „Absolution” solówka jest w zasadzie jazzowa. Do nietypowych gitar dodajmy bezprogowy bas Thesselinga, który wyłania się z gitarowego grzęzawiska raz po raz np. w powracającej zagrywce między mocarnymi riffami utworu „Sinister”. W kawałku „Deception” bas odgrywa nawet solo. Warto też zwrócić uwagę na ciekawą pracę Thesselinga w „Malignant".

Yuma van Eekelen świetnie się spisał nagrywając bardzo dynamiczną jak na death metal perkusję. Weźmy kawałek „Salvation” gdzie powtarzany świetny riff nabiera różnego kolorytu dzięki zmiennej  perkusji. Genialnie prosta i skuteczna jest też współpraca perkusji i wokalu w trzeciej zwrotce tego utworu. Patrząc na zdjęcia Mameliego i słuchając najnowszej płyty Pestilence, można dojść do wniosku, że podczas nagrywania wokali Patrick wyrywał sobie włosy z prawej brwi. Zwłaszcza w „Sinister” Mameli pokazuje skalę swojego chorego głosu. Wokal ma podobny do Martina van Drunena (obecnie Hail Of Bullets i Asphyx a wcześniej Pestilence) i Johna Tardyego (Obituary). Niektórym zapewne nie spodoba się powtarzanie tytułu w refrenie każdej piosenki, ale z drugiej strony w sytuacji, gdy tytuły są tak proste i jednocześnie zachęcające, aby zwrócić uwagę na treść tekstów, może mieć to sens. Ma to też walor koncertowy. 

Teksty ogólnie rzecz biorąc krążą wokół tematyki religijnej. Szczególnie podkreślono część tekstu do piosenki „Deception”, powtarzając po tym jak instrumenty wybrzmiały następujące słowa
Seeing is believing 
Believing is following 
Following  is religion 
Religion is deception 
Deception is LIFE 
Z tekstami koresponduje też okładka przedstawiającego wrednego typa w biskupim stroju, zapewne tego samego, który przemawia do nas w intro otwierającym album. Oczywiście można się zastanawiać czy na okładce równie dobrze nie mógłby być wredny typ w stroju imama. Ale diabli wiedzą, kto tam w Holandii stanowi lepszą wodę na młyn ateistów: księża pedofile czy imamowie w wolnym czasie składający bomby. 

Nowy album Pestilence raczej nie sprawi, że ktoś spadnie z fotela przy pierwszym przesłuchaniu myśląc, iż właśnie odkrył Amerykę. Niemniej jednak jest to bardzo dobra płyta, na której muzyka balansuje między klarownością i zagmatwaniem, brutalnością i finezją. Z tym, że klarowna brutalność ostatecznie przeważa. Znajdziemy tu metalowy trzon wspólny z Obituary czy Morbid Angel, atonalność jak w Primus i jazzrockowe wyprawy jak w Cynic, dla dodania smaku. Płyta nie zaczyna się nudzić po kilku przesłuchaniach i ma takie momenty, na które się czeka. Dodatkowo wzbudza nadzieję i ciekawość: co też wyczarują z tych 8-strunowych gitar następnym razem?

wtorek, 6 marca 2012

DEATH BREATH - Stinking Up The Night



Nazwa zespołu: DEATH BREATH

Tytuł płyty: Stinking Up The Night

Utwory: Death Breath; Chopping Spree; Heading for Decapitation; Dragged Through the Mud; Coffins of the Unembalmed Dead; A Morbid Mind; Reduced to Ashes; Christ All Fucking Mighty; Flabby Little Things from Beyond; Cthulhu Fhtagn

Wykonawcy: Robert Pehrsson – wokal, gitary; Nicke Andersson – instrumenty perkusyjne, gitary; Magnus Hedquist – gitara basowa; Scott Carlson – wokal; Jörgen Sandström – wokal; Fred Estby – wokal

Wydawcy: Black Lodge

Rok wydania: 2006

Death Breath to jeden z zespołów Nicke Anderssona, niegdyś bateristy, szeroko znanego Entombed. Nicke nie jest typowym garowym, ponieważ w zespołach w których się udziela, sporo komponuje, pisze trochę tekstów i dorzuca parę groszy na gitarze albo wręcz „przesiada się” na gitarę. Jednakże gra dość konwencjonalnie i zapewne lubi w niespodziewanych momentach ściągać przepocone obuwie. Na „Stinking Up The Night” jest autorem bądź współautorem 70% utworów. Drugim autorem muzyki i tekstów jest „śpiewający” gitarzysta: Robert Pehrsson. Nie słyszałem o nim wcześniej, ale podejrzewam, że nie dba przesadnie o higienę jamy ustnej. Podstawowy skład uzupełnia basista o wdzięcznym imieniu Magnus. Również on nie jest szerzej znany w Polsce. Domyślam się jednak, że ma problemy z gastryką. Na płycie pojawia się też dodatkowo trzech wokalistów. Niektórych z nich możecie kojarzyć z takich zespołów jak wspomniany wyżej Entombed, Grave czy Dismember. Dlaczego aż trzech? Zapewne żaden z nich nie mógł wytrzymać z podstawowym składem zbyt długo w studiu. Ogólnie jednak założenie zespołu było ponoć takie, że grają klasyczny death metal. Dodatkowe warunki to: żadnych siedmiostrunowych gitar, pięciostrunowych basów i triggerów na bębnach (to już nie moje domysły ale info zaczerpnięte z ich profilu na MySpace).

Tak więc, jeśli drogi czytelniku twoim ulubionym zespołem jest np. Fear Factory albo Rhapsody Of Fire, możesz spokojnie odpuścić sobie nagrania Death Breath. Jeśli jednak masz niezdrowy pociąg do serów pleśniowych typu gorgonzola, maślanki z jagodami czy kaszanki podsmażanej z cebulą, a najlepiej tego wszystkiego razem, przy akompaniamencie Slayera, Entombed, Sodom etc., jest spora szansa, że „Stinking Up The Night” przypadnie Ci do gustu.

Brzmienie tej płyty jest obleśne. Na pewno nie spodoba się nikomu w Sanepidzie. Genialnie pasuje jednak do riffów zawartych na „Stinking Up The Night”. Z takim brzmieniem Death Breath mogą zagrać w każdym miejscu, od najmniejszych kanciap do Wacken i wszędzie pozostawią za sobą smród. O ile przesłuchanie jakiegoś numeru np. Dimmu Borgir może wywołać na twarzy przeciętnej lali oglądającej Vivę niesmak i komentarz w stylu „daj se siana”, to po kawałku Death Breath całkiem prawdopodobne są wymioty i krótkie „spierdalaj”. Taką moc ma ta muzyka. Ma też totalny potencjał koncertowy i powoduje wysokie ryzyko kontuzji mięśni szyji. Weźmy taki „Chopping Spree”. Toż to najprawdziwszy pulsujący wrzód. Urokliwe są numery w których Death Breath zaczynają wolnym motywem w którym zombie wypełza z grobu a potem przyspieszają i zombie zaczyna pogoń za pierwszą napotkaną dewotką. Tak dzieje się w „Death Breath” czy „Dragged through the Mud”. Jeden numer jednakże wyróżnia się szczególnie. Jest to „Cthulhu Fhtagn!”. Prawie nie ma tu wokalu, ale atmosfera przez te parę minut jest poprostu chora. Czysty horror wytworzony za pomocą zwykłego rockowego składu. Świetne zamknięcie albumu. Noc się kończy. Zombie wraca do grobowca.

Okładka przedstawia komiksowe rysunki o kolorystyce gnilno-siarczanej, czyli wszystko pasuje jak ulał. Wnętrze książeczki jest jednak ubogie. Prawie same teksty piosenek. Dziwne, że nie wpadli na pomysł żeby zamieścić tam jakiś komiks o przygodach gnijącego Svena (postać z frontowej okładki).

Stinking Up The Night” pokochają miłośnicy muzycznego oblechu i zepsucia a oleją piewcy sterylności dźwiękowej. Przyznam szczerze, że kupiłem tą płytę bo jestem fanem Entombed i nie zawiodłem się.

niedziela, 4 marca 2012

BIELIZNA - Obrazki z wystawki



Nazwa zespołu: BIELIZNA

Tytuł płyty: Obrazki z wystawki

Utwory: Wściekły jad; Zostaw go; Buraki; Chory związek; Szkolny zjazd; Kolumbowie znad Wisły; Żywioł i pies; Zęby Zorro; Człowiek którego nie ma; Kurt Cobain; Preludium emo; TW

Wykonawcy: Jarosław Furman – gitara; Krzysztof Stachura – gitara; Jarosław Figura – gitara basowa; Andrzej Jarmakowicz – instrumenty perkusyjne; Robert Dobrucki – saksofony; Jarosław Janiszewski - wokal

Wydawca: SP Records

Rok wydania: 2009

Co by powiedział wujek Dobra Rada do tych wszystkich, co gaci nie noszą i nie wiedzą, co to za zespół, ta Bielizna? Pewnie rzekłby: „włóżcie coś na siebie!”. Mogą to być słuchawki, które pomogą zapoznać się z twórczością weteranów trójmiejskiej sceny alternatywnej. Takim bezwstydnikom polecam jednak, wydaną w 2009 roku, retrospektywną płytę pt „Bielizna” zawierającą wczesne nagrania zespołu, a między nimi takie dzieła jak: „Stefan”, „Kołysanka dla narzeczonej tapicera” czy „Prywatne życie kasjerki PKP”. Jak już poznacie bieliźnianą klasykę to brnijcie dalej i może wrócicie kiedyś do tej recenzji. Przyzwoitych ludzi natomiast, zachęcam do dalszego czytania.

Bielizna nie jest zespołem super aktywnym. Pewnie spory wpływ ma na to udział Jarka Janiszewskiego w Czarno-Czarnych. Jednak, co parę lat coś nagrywają i chwała Panu, bo tragikomizmem swych piosenek (np. tych wymienionych wcześniej) rozświetlają szary żywot jakiejś części, co najmniej lekko zakręconych, ludzi w naszym kraju.

Głównymi autorami piosenek na płycie „Obrazki z wystawki” są: odpowiedzialny za muzykę gitarzysta Jarek Furman i śpiewający tekściarz Jarek Janiszewski. Swój dwunasty grosz dołożył perkusista Andrzej Jarmakowicz, który skomponował muzykę do dwunastego kawałka na płycie, zatytułowanego „TW”. Taki podział obowiązków twórczych sprzyja zwartości materiału. Mimo, że Bielizna na tym albumie odwołuje się do różnych stylów muzyki popularnej, to słychać, że jest to ten sam zespół i ci sami ludzie.

Obrazki z wystawki” brzmią bardzo naturalnie. Wszyscy grają na luzie i niezobowiązująco. W zasadzie to, Bielizna przypomina tu kadrę piłkarską San Marino. Zebrało się paru kumpli żeby pohałasować i już. Pojawiają się, na tym albumie, nawiązania do znanych wykonawców. Najbardziej oczywistym jest nirvanowy riff w „Kurt Cobain” czy nawiązanie do piosenki The Cure pt „Boys don’t cry” w kawałku „Szkolny zjazd”. Jest to jednak zabieg całkiem świadomy i powiązany z tekstem. Zresztą Bielizna zawsze zawdzięczała sporo kapeli Roberta Smitha.

Komuś, kto lubi Rush, nie umknie gra perkusisty, pod Neila Pearta, w refrenie piosenki „Człowiek, którego nie ma”. Czasem usłyszymy też trochę papryczkowych gitar (np. w „Zostaw go”) lub kapitalne luźne granie, mogące kojarzyć się z mezozoicznym Keithem Richardsem (np. w „Kolumbowie znad Wisły”). Bywa też „zasadniczo pobieżnie” punkowo („Buraki”) i słychać nawiązania do stylu Bielizny z genialnej płyty „Pani Jola”. Numer „Żywioł i pies” to taki fajny bieliźniany eklektyzm, który zmieści i funk, i riffowanie całkiem niedalekie od Rage Against The Machine a nawet gitarowe solo o metalicznym połysku. Także w „TW” słychać nawiązanie do jolowego klimatu oraz fajne, jazzowe solo na saksofonie. Najbardziej wyróżnia się instrumentalny numer „Preludium emo” w którym, gościnnie zagrał pianista Piotr Sztajdel. Mimo, że taka złota jesień średnio pasuje do bieliźnianego hałasu, to przyjemnie się tego utworu słucha.

Dźwiękowo „Obrazki z wystawki” prezentują się nienajgorzej. O wiele słabiej jest natomiast w warstwie tekściarskiej. Nie mam uczulenia na polityczne teksty, ale w wykonaniu Jarka Janiszewskiego wypadają one dość blado. Szczególnie w kawałku „Zęby Zorro”. Trochę lepiej jest w „Żywioł i pies” gdzie opisano młodych, robiących karierę w partiach politycznych. Na (czasem większe a czasem mniejsze) szczęście inne tematy też są poruszane: emigracja zarobkowa ostatnich lat, toksyczne związki międzyludzkie, samoobrona przed chamstwem a nawet nostalgia wywoływana przez zjazdy szkolne.

Rozumiem, że Jarek Janiszewski starzeje się i pewne tematy będą dla niego atrakcyjne, ale gdzieś po drodze, zatraca swój zajebisty styl komentowania życia zwykłych ludzi w oparach absurdalnego humoru, zbliżając się niebezpiecznie do pouczającej powagi. Cóż z tego, że tekst do piosenki „Kurt Cobain” jest niegłupi i daje do myślenia, skoro dla równowagi nie ma na tej płycie nic rubasznego. Fajne, luzackie granie gitarzystów i sympatyczny saksofon, nie wystarczają żeby wysoko ocenić ten album.

Kiedyś Władek przechodził w piąty wymiar (patrz utwór nr 5 z albumu „Pani Jola”), Bielizna zaś płytą Obrazki z wystawki” przeszła w wymiar nijakości. Mam jednak nadzieję, że zanim ten zespół odejdzie w niebyt, to nagra jeszcze coś, przy czym mógłbym pomyśleć i pośmiać się zarazem. Trzymam kciuki i liczę, że zamiast zgredzić np. o szkolnych zjazdach pojawi się jakaś ciekawa historia. Choćby niespełniona miłość stażystki z domu kultury w Strykowie i chińskiego budowniczego autostrad w Polsce.

sobota, 3 marca 2012

SADIST - Above the light (reedycja z 2005 roku)



Nazwa zespołu: SADIST

Tytuł płyty: Above the light (reedycja z 2005 roku)

Utwory: Nadir; Breathin' Cancer; Enslaver of Lies; Sometimes They Come Back; Hell in Myself; Desert Divinities; Sadist; Happiness 'n' Sorrow; Dreaming Deformities; Musicians Against Yuppies
Wykonawcy: Tommy – gitara, keyboard; Peso – perkusja; Andy; gitara basowa, wokal

Wydawca: Beyond Productions

Rok wydania: 2005

Przypuszczam, że wielu z was mogłoby podać przykład płyty, która nie jest szeroko znana albo jest nieco zapomniana a którą waszym zdaniem, powinno spotkać coś zgoła odmiennego. Dla mnie taką płytą jest „Above the light”, nagrana przez włoski zespół Sadist w 1993 roku. Dwanaście lat później wydano ją ponownie, wzbogaconą o dwa numery nagrane w 2000 roku.

Sadist często zaliczany jest do grona zespołów reprezentujących progresywny death metal. Można się z takim postawieniem sprawy zgodzić, ale nie bez wrażenia, że upychamy ten band do tej szuflady trochę na siłę. Muzyka zawarta na „Above the light” jest bardzo trudna do sklasyfikowania. Niech będzie, że to neoklasyczny metal z death metalową agresją i black metalowym mrokiem.

No to jedziemy po kolei. Neoklasyczny metal, na tej płycie, to specyficzna melodyka, instrumenty klawiszowe m.in. imitujące fortepian, klawesyn czy flet oraz wpływy Yngwie Malmsteena słyszane w solówkach. O ile jednak szwedzki wirtuoz często zapomina, co to umiar, to jego włoski fan może nie jest tak szybki, ale gra po prostu ciekawiej.

Death metalowa agresja to riffy. Taki riffowy huragan występuje np. w kawałku „Enslaver of Lies”. Brzmienie gitary na riffach jest świetne, istne „warczące zło”. Bardzo agresywna jest też większość partii perkusji. Peso najbardziej przekonywująco wypada we wściekłych momentach. Brzmienie bębnów jest dziwaczne, ale zaskakująco udanie współtworzy ogólną atmosferę albumu.

Black metalowy mrok „Above the light”, to z jednej strony właśnie ta ogólna atmosfera kompozycji a z drugiej wokale Andy’ego. Głos gościa jest naprawdę paskudny. Wszystko razem brzmi jakby nagrywane było w jakichś lochach. Jak mawia znajomy miłośnik tenisa stołowego - „mrok jak skurwysyn”.

To, że muzyka zawarta na „Above the light” określana jest jako progresywna to zasługa złożoności utworów. Również brzmienie basu jest charakterystyczne dla zespołów, które lubią technicznie poszaleć. Tu dochodzimy do sedna sprawy. Na tej płycie wyjątkowo udanie połączono: brzmienie jak zza światów, rozbudowane, ale wciąż czytelne kompozycje i dobry warsztat muzyków, którzy swoje umiejętności zaprzęgli do wozu pod nazwą intrygująca, mroczna i miażdżąca atmosfera muzyki.

Nie można opisać kolejnych utworów w prosty sposób, stwierdzając, że ten utwór jest szybki i agresywny a następny już wolny i spokojny itp. Na tej płycie prawie wszystkie utwory zawierają, bowiem części zarówno furjacko-szybkostrzelne jak i spokojne, wręcz liryczne. Wyjątkiem jest pierwszy utwór pt „Nadir”, który cały jest niepokojący i tak czarny, iż ilekroć go słucham wiem, że coś się dzieje. Dla mnie jest najlepszym intro jakie słyszałem na płytach metalowych.

Następną ciekawą sprawą związaną z „Above the light” jest to, że na płycie, która jest bardziej smolista niż smoła, nie ma tematyki diabła. Teksty obrazują człowieka, który nie chce zaakceptować życia we współczesnej cywilizacji. Zło jest obecne w lirykach, ale nie jako osobowy stwór, jednoczący pod swymi racicami sfrustrowanych ludzi malujących flamastrami pentagramy na piórnikach.

Od właściwego zestawu utworów odbiegają wyraźnie dwa ostatnie, które dołączono do reedycji. Są to dobre numery, ale nie tak intrygujące jak właściwa zawartość albumu. Nieprzekonywujący wokal, mało wyraźne klawisze i brzmienie perkusji, które bardziej pasuje do kapel hard core’owych, nie pozwalają ocenić tych piosenek równie wysoko jak tych nagranych w 1993 roku. Tak więc dając najwyższą notę tej płycie, mam na względzie głównie utwory, które znalazły się na pierwszej edycji, a cześć nagraną siedem lat później traktuję jako ciekawy dodatek, który zresztą na zasadzie porównania dodatkowo podkreśla wyjątkowość właściwej zawartości tej płyty.

„Above the light” to płyta, której jedni zarzucą nieprofesjonalne brzmienie, inni pretensjonalność a zapewne znajdą się i tacy, którzy stwierdzą, że tu i ówdzie słyszą niedostatki wykonawcze. Nic dziwnego. Główny autor muzyki, czyli Tommaso Talamanca aka Tommy w czasie nagrywania tego albumu miał 20 lat i zapewne sam dzisiaj zmieniłby to i owo. Niepotrzebnie. Wszystkie ewentualne wady „Above the light” wyparowywują, ponieważ album ten, ma moc przenoszenia do innego świata i wżera się w pamięć na zawsze.

piątek, 2 marca 2012

OVERKILL - Ironbound



Nazwa zespołu: OVERKILL

Tytuł płyty: Ironbound

Utwory: The Green and Black; Ironbound; Bring Me the Night; The Goal Is Your Soul; Give a Little; Endless War; The Head and Heart; In Vain; Killing for a Living; The S.R.C

Wykonawcy: Bobby “Blitz” Ellsworth –wokal; DD Verni – gitara basowa; Dave Linsk  – gitary; Derek Tailer  – gitary; Ron Lipnicki – perkusja

Wydawca: Nuclear Blast

Rok wydania: 2010

Po przeczytaniu kilku recenzji tej płyty w drukowanych magazynach i webzinach można się poczuć jak w żelaznym uścisku. Wszędzie same ochy i achy. Wiadomo Overkill, ekipa solidna, od lat wraz z Testament i Exodus, wymieniana w rozszerzeniach wielkiej czwórki thrashu. Skąd jednak nagle taka bomba? A jest to bomba na miarę nazwy wytwórni, która to wydała. Być może zaważyło to, że przy płycie z zespołem współpracował Peter Tägtgren. Niby zajął się tylko miksem, ale te „tylko” sprawiło, że „Ironbound” brzmi znacznie lepiej niż poprzedni album zatytułowany „Immortalis”, który przecież do kiepskich też nie należał. Swoje pewnie zrobiło też to, że to już druga płyta obecnego składu i zapewne ekipa z New Jersey jest teraz lepiej zgrana. A może duet autorski Blitz/Verni byli „Under Influence”? Thrash jako połączenie heavy metalu i punka to gatunek, pod jaki zawsze podpinano Overkill. Myślę, że na „Ironbound” jest nieco więcej niż zwykle heavy metalu, w tej thrashowej zupie. Do stylu Overkill przesiąknęło przez lata także sporo wpływów hardcore a'la Biohazard czy Panterowych naleciałości. Tego także jest ciut mniej niż na ostatnich płytach. Wszystko to sprawia, że nową płytę Blitza i spółki możemy postawić bliżej genialnej „Horrorscope” (początek „The Goal Is Your Soul” coś wam przypomina?) niż np. późniejszej „Necroshine”.

Klip promujący płytę nakręcono do kawałka „Bring Me the Night”. Nie jest to numer reprezentatywny dla całej płyty, ponieważ słychać tu szczególnie sporo wpływu zacnego Motörhead. Faktem jednak jest, że piosenka ta, to hiper energetyczne krzesanie iskier. Tu i ówdzie znajdziemy potwierdzenie, że DD Verni wychował się na Black Sabbath, np. riff wchodzący po tajemniczym początku w kawałku „The Green and Black”, to dziecko klasycznego riffu z „Children of the Grave”. Kapitalny, ale już bardziej w stylu wczesnego Iron Maiden, jest riff po solówce w „Endless War”. Nie jest jednak tak, że Overkill składa swoje numery z zerżniętych pomysłów. Po prostu nie urwali się z sufitu. Z resztą na „Ironbound” są znaki szczególne tej kapeli powodujące, że nie ma bata, aby pomylić ich z kimś innym. Po pierwsze głos Blitza; jeden taki na planecie Ziemia. Wredny jak zwykle, ale melodyjny, do tego mocny i z wyczuwalną pasją. Po drugie chłodne brzmienie basu DD Verniego, którego nie trzeba wyławiać uszami, bo jest świetnie słyszalny. Wreszcie motoryka riffów typowa dla tego zespołu.

Poziom energii, jaki bije od piosenek na „Ironbound” jest … oooooogromny. Duża w tym zasługa Rona Lipnickiego. Możliwe, że przy nagrywaniu tej płyty wypocił tyle, że można by wypełnić zbiornik retencyjny elektrowni Konin. Aranżacje są rozbudowane, tak jak na rasowy thrash przystało. Już w pierwszym kawałku na płycie jest zatrzęsienie motywów, a do tego jeszcze świetne solo gitary na zmiennym podkładzie. W ogóle gitary tną bez zarzutu a solówki Linska są inteligentnie zagrane. Rzućmy uszami, w telegraficznym skrócie, na jeden z najzacniejszych na płycie utworów a mianowicie „Give a Little”: łeb urywa już od początku, refren bajka, nie da się usiedzieć, walec na zwolnieniu i nagle limo pod okiem, bo wchodzi solo i powraca naparzanka, potem rozlanie napięcia i ponowne narastanie. Jak kiedyś będą zajęcia fitness dla chcących uprawiać zaawansowany taniec pogo, to ten numer będzie jednym z kawałków instruktażowych.

Okładkę strzelił Travis Smith, który już wcześniej tworzył dla Overkill. W Polsce znany jest m.in. ze swoich prac dla Opeth czy Katatonii. Ponownie strzelił w dziesiątkę, bo obrazek świetnie pasuje do muzyki i zawiera charakterystyczną uskrzydloną czachę. Ogólnie rzecz biorąc cała płyta „Ironbound” to strzał w dychę. Dla fanów Overkill to pozycja obowiązkowa do posiadania a dla całej reszty obowiązkowa do przesłuchania, żeby sobie uświadomili moc thrashu ze wschodniego wybrzeża. Amen

czwartek, 1 marca 2012

PAIN OF SALVATION - Road Salt Two


Nazwa zespołu: PAIN OF SALVATION

Tytuł płyty: Road Salt Two

Utwory: Road Salt Theme; Softly She Cries; Conditioned; Healing Now; To the Shoreline; Break Darling Break; Eleven; 1979; Of Salt; The Deeper Cut; Mortar Grind; Through the Distance; The Physics of Gridlock; End Credits

Wykonawcy: Daniel Gildenlöw; Fredrik Hermansson; Johan Hallgren; Léo Margarit

Wydawca: InsideOut

Rok wydania: 2011

Ta płyta zapowiadana była jako kontynuacja „Road Salt One”. Wszystko się zgadza, szoku więc nie ma, ale kapcie i tak spadają. To wciąż muzyka o vintage posmaku, ale z trochę ostrzejszymi kontrastami niż ostatnio. Nawiązania do poprzedniego albumu, to nie tylko tytuł, okładka, ogólna atmosfera czy brzmienie, ale także cytaty melodii.

W jednym z wywiadów lider zespołu porównał obecną muzykę Pain Of Salvation do filmów, które trzeba obejrzeć kilka razy żeby się do nich przekonać. Coś w tym jest. Nowy album ma też kilka wspólnych cech z muzyką filmową. Większość utworów na „Road Salt Two” zawiera fragmenty, które można by wykorzystać w soundtrackach. Na przykład „To the Shoreline” jak nic pasuje do ruchomych obrazków. Dodatkowo pierwszy i ostatni utwór na płycie to krótkie numery oparte na smykach. Ich tytuły oraz rola otwieracza i zamykacza są filmowe do bólu. Podobieństwem do soundtracków jest także powtarzanie tych samych motywów w różnych utworach. W przeszłości Pain Of Salvation nagrywali koncept albumy gdzie kolejne piosenki lubiły się zazębiać. Przechodzić jedna w drugą. Na „Road Salt Two” piosenki są od siebie często wyraźnie odseparowane np. mocno zaakcentowanymi zakończeniami. Tak jak w filmie, gdy np. kończy się scena w kuchni a następna po niej rozgrywa się na bagnach, gdzie nikt bynajmniej ziółek na nalewki nie zbiera.

„Road Salt Two” charakteryzuje wokalna ekstremalna rozpiętość od landrynkowych chórków po charkot torturowanego człowieka. Brzmienie gitar jednym razem chropowate jak papier ścierny a gdzie indziej delikatne i rozedrgane jak motyle nogi na wiosnę. Prawie wcale nie ma solówek gitarowych a pasaży gitar na przemian lub unisono z klawiszami, brak całkowicie. Choć przecież, można by się takich zabiegów spodziewać po zespole z prog metalową przeszłością. Klawisze są równie świetne jak na „Road Salt One” i nie chodzi tu o trudne przebieranie palcami po klawiaturze, ale o po prostu cudowne barwy i znakomite równoważenie brzmienia gitar. Perkusja tam gdzie gra Margarit to wysokoenergetyczne fusionowe granie a momentami prawie free jazzowe szaleństwo. Ale dla odmiany znajdzie się i hip-hopowy rytm w „Through the Distance” czy programowane loopy w „1979”. Gitara basowa jest bez trudu słyszalna. Mimo, że często jej partie są dosć autonomiczne, to wywiązują się ze swojej roli. Bas w niektórych kawałkach nagrali goście (Linus Carlsson, Gustaf Hielm, Per Schelander), ale w większości dzierżył go Gildenlöw. Smyki oraz instrumenty dęte nagrali starzy znajomi zespołu, którzy uczestniczyli np. w realizacji koncertowej wersji albumu „Be”.

Niektóre piosenki zasługują na szczególne wyróżnienie. „Conditioned” to koncertowy pewniak. Jest to kawałek z rodzaju „jadę jadę na motorze, wiatr rozwiewa włosy mi”. Brzmi jakby żywcem wyjęty z przełomu lat 60 i 70 ubiegłego stulecia. „Healing Now” to piosenka, w której rządzą mandoliny. Ma w sobie coś tanecznego ten numer, ale bardziej chodzi tu o taniec derwisza niż dyskotekowe standardy. „Eleven” zawiera megawyrazisty kroczący riff a także fragment gdzie wydaje się, że słuchamy jamującego bandu a to wszystko zostało nagrane na raty. Tylko najwięksi tak potrafią. „The Deeper Cut” ma doskonałą linię melodyczną, boskie klawisze oraz jazzowe rozbujanie, ale z rockowym pazurem. W „The Physics of Gridlock” muzyka początkowo przypomina miotanie się człowieka zaatakowanego przez stado os, potem następuje westernowa pompa, następnie znów nadlatują osy a potem kapitalne francuskie małe co nieco na westernowej niekończącej się melodii.

Wspomnę też o dwóch utworach, które znalazły się na rozszerzonej wersji albumu. Oba sa łącznikami z „Road Salt One” poprzez nawiązania do niektórych utworów z tamtej płyty. „Break Darling Break” to pijana piosenka zawierająca cytat melodii z „Sleeping under the stars”. Stosunkowo krótki „Of Salt” ma melodię z „Of Dust” i brzmi jak muzyka do filmu przyrodniczego o górach z orogenezy kaledońskiej. Dla słuchaczy nie będących zadeklarowanymi fanami Pain Of Salvation, brak tych piosenek na normalnej edycji płyty nie jest ogromną stratą.

Tak jak w przypadku poprzedniego albumu tak i na „Road Salt Two” książeczka jest znakomita. Mam na myśli edycję rozszerzoną. Ponownie świetne zdjęcia, które robiono przypuszczalnie wspólnie dla obu części. Opisy do kolejnych piosenek są za to jeszcze bardziej postrzelone niż ostatnio. Zacytuję „Our deepest and sincere apologies to the entire population of Irleand (both contemporary and historic), but this simply had to be done!”  Nie zdradzę jednak co takiego zbroili. Przekonajcie się sami.

W jednej z piosenek na płycie „Road Salt Two”  padają słowa: „I’m far from sober. And she’s far from sane”, co może wyniknąć z takiej znajomości? Jedno jest pewne, to nie będzie zwykła zabawa.