środa, 29 lutego 2012

PAIN OF SALVATION - Road Salt One


Nazwa zespołu: PAIN OF SALVATION

Tytuł płyty: Road Salt One

Utwory: What She Means to Me; No Way; She Likes to Hide; Sisters; Of Dust; Tell Me You Don't Know; Sleeping Under the Stars; Darkness of Mine; Linoleum; Curiosity; Where it Hurts; Road Salt; Innocence

Wykonawcy: Daniel Gildenlöw - wokal, gitary, bas, organy, pianino, mandolina, lutnia, bałałajka, perkusja, keyboard; Fredrik Hermansson - instrumenty klawiszowe; Johan Hallgren - gitary, wokal; Léo Margarit - perkusja, wokal

Wydawcy: InsideOut Music

Rok wydania: 2010

Daniel Gildenlöw to człowiek renesansu: śpiewa, gra na wielu instrumentach, komponuje, pisze teksty, zajmuje się produkcją muzyczną i chyba wszystkim co wiąże się z działalnością jego zespołu. Do tego: pisze felietony, uczy śpiewu i gry na gitarze, … jest mężem i ojcem! Ma w zespole trzech kumpli ale nie przeszkadzało mu to nagrać większość materiału na ostatniej płycie.

Zanim włożymy płytę do odtwarzacza, możemy przeczytać we wkładce m.in., że ten album (w wolnym tłumaczeniu) „… nie będzie błagał o zachwyt i nie będzie przepraszał, nie przeprowadzi cię bezpiecznie przez wzburzone morze …”. Takie ostrzeżenie i wyzwanie równocześnie. Ale co tam, raz się żyje. W końcu zbawienie musi boleć, nieprawdaż?

Już pierwszy utwór-intro „What She Means to Me” (niestety tylko na rozszerzonej wersji) zaboli ortodoksów prog-metalu, którzy chcieli widzieć ten zespół obok innych przedstawicieli gatunku. Potem ortodoksi będą konać w drgawkach bo metalu nie ma na tej płycie wcale. Jest za to rock alternatywno-progresywny z wpływami bluesa i jazzu, a także muzyka rodem z wodewilu, musicalu czy rock opery. Dynamika w tej muzyce jest ogromna. Są wściekłe partie np. w „No Way”, szybkie i pełne gęstych dzwięków np w „Curiosity”. Podniosłe, czy wręcz hymniczne jak te w „Sisters”. Luzackie z cygarem w gębie i przyprawione bluesem „Tell Me You Don't Know”. Kabareciarskie w każdym calu, że aż tragikomiczne „Sleeping Under the Stars”. Niepokojące jak schizofrenik w bazie z wyrzutniami rakietowymi „Darkness of Mine”. Pchające w stronę bardziej konwencjonalnego rocka „Linoleum” (do czasu oczywiście he he). Brzmiące jak człowiek pogodzony z własnym losem „Road Salt”. Płynące jak łódka na jeziorze podczas burzy „Innocence”.

Brzmienie instrumentów na tej płycie jest czasem mniej a czasem bardziej przybrudzone, organiczne i ciepłe. Człowiek ma nieco irracjonalną radochę, że grają na polskich gitarach. Klawisze brzmią jednym słowem totalnie! Perkusja brzmi jakby w Soundgarden grał Lenny White. Jest też kilka nietypowych dla rockowego zespołu instrumentów np. mandolina.

Na płycie „Road Salt One” jest wirtuozeria (szczególnie w kreowaniu atmosfery) ale nie ma wymiatania. Świetnie wykorzystano wokale Hallgren’a i Margarit’a. Daniel Gildenlöw śpiewa tak jak robił to już wcześniej tj bardzo ekspresyjnie. No wczuwa się facet, bez wątpienia. Analizy tekstów się nie podejmuję. Napiszę jedynie, że taki „Tell Me You Don't Know” daje do myślenia.

Płyta ta ma jedną wadę a mianowicie, wiekszość utworów na niej zawartych średnio sprawdzi się na rockowych koncertach, obok koncertowych hiciorów z wcześniejszych albumów. Chyba, że panowie zaaranżują je na nowo tak aby poruszały dolne kończyny tak mocno jak teraz poruszają szarą galaretę pod czaszką.

Na koniec słowo o opakowaniu. Znajdziemy tu artystyczne zdjęcia. Na jednym z nich wściekłą kobietę ze strzelbą, na ten przykład. Robi wrażenie. To tylko jedna z warstw tortu, bo oprócz tekstów piosenek są też kapitalne opisy kto na czym zagrał w danym kawałku, albo takie kwiatki jak ten: „Fredrik … grzecznie lecz surowo odmówił zaśpiewania” (cytat z opisu do utworu  Darkness of Mine”). Nieśmiały typ tak ma. Wszystkich którzy mają chęć poszukać, może też nieco się wysilić i znaleźć chwilę czasu w spokojnym miejscu, aby uważnie przesłuchać ten album, zachęcam by byli bardziej śmiali niż Fredrik w śpiewaniu i sięgneli po tę płytę.

wtorek, 28 lutego 2012

CHILDREN OF BODOM - Relentless, reckless forever



Nazwa zespołu: CHILDREN OF BODOM

Tytuł płyty: Relentless, reckless forever

Utwory: Not My Funeral; Shovel Knockout; Roundtrip to Hell and Back; Pussyfoot Miss Suicide; Relentless Reckless Forever; Ugly; Cry of the Nihilist; Was It Worth It?; Northpole Throwdown

Wykonawcy: Alexi Laiho – wokal, gitara; Janne Warman – keyboard; Roope Latvala – gitara; Jaska Raatikainen – instrumenty perkusyjne;  Henkka Blacksmith – gitara basowa

Wydawcy: Spinefarm Records

Rok wydania: 2011

Relentless, reckless forever” to siódmy długograj Children Of Bodom. Płyta ta nie przynosi rewolucji w muzyce grupy. Bardziej wygląda to na dalszy ciąg ewolucji. Już na poprzednich płytach pojawiało się coraz więcej amerykanizmów tzn. riffów a’la Pantera czy bardziej groovy rytmów, które urozmaicały bazę muzyczną: tak zwany melodyjny death metal. Na najnowszym albumie proporcje już się zmieniły do tego stopnia, że death metalu nie ma prawie wcale. Dominują thrashowe riffy przeplatane bardziej melodyjnymi fragmentami. Starego stylu Bodom zostało najwięcej w głosie wokalisty i charakterystycznych barwach instrumentów klawiszowych.

Czy to dobrze, że muzyka zespołu tak ewoluowała na przestrzeni lat? To zależy czy ktoś jest emocjonalnie związany z wcześniejszym wcieleniem Finów. Ja nie jestem i o to co słyszę na płycie „Relentless, reckless forever”: mistrzostwo w budowaniu aranżacji. Już w pierwszym kawałku zatytułowanym „Not My Funeral” jest więcej pomysłów niż podwyżek cen benzyny w Polsce w ostatnich latach. W następnych utworach również dzieje się sporo. Zmiany tempa znajdziemy w każdej piosence, solówki gitar i/lub klawiszy też. W dodatku solówki te nie są grane na podkładzie zbudowanym z jednego riffu czy trzech akordów w koło Macieja. Wszystko się tu pięknie rozwija. Nawet same sola powodują opad szczęki. Ile razy słyszę, mocno spirytusowe, drugie solo gitarowe w  Was It Worth It?”, banan na twarzy pojawia się niezawodnie. Jest tak brzydkie, że aż piękne.

Na szczęście riffy też prezentują się okazale. Zwróćmy uwagę np. na utwór „Roundtrip to Hell and Back”. Zaczyna się niczym jakiś kawałek HIM, potem w refrenie pojawi się riff który mógłby wyjść spod palców Dimebaga a następnie czysty hard rockowy temat. Żeby było śmieszniej to w zasadzie tak to zagrali, że wszystko ma ręce i nogi, nie brzmi jak pastisz lecz jak nieco lżejszy numer Bodom. W każdym utworze znajdziemy trochę inny klimat, ale też w każdym nóżka sama zaczyna tupać. Do gitarowych wygibasów Alexiego i Roope dochodzi dość oszczędna perkusja Jaski. To dzięki temu utwory mają siłę wyzwalacza machania banią. Nudno jednak nie jest. W każdym kawałku są jakieś perkusyjne smaczki. Posłuchajcie np. jak Jaska dołącza do gitar po solówce w „Northpole Throwdown”. Miód. Bas gra bardzo solidnie. Zero popisów, ale za to fajne budowanie harmonii np. w „Not My Funeral”. Wreszcie klawisze, które obok specyficznej melodyki są tym co wyróżnia Children Of Bodom. Taki numer jak „Ugly”, brzmi jak Bodom właśnie dzięki grze Warmana. O oryginalności Finów decyduje też wokal. Alexi drze się jak dziki kot średniej wielkości (płyta wyszła w marcu). Nie jest to zdziczały pers, ale lew też nie.
 
W porównaniu z poprzednimi płytami Children Of Bodom, „Relentless, reckless forever” ma chyba najciekawszą okładkę. Ripper tym razem w jesiennej scenerii. Jest wiele detali więc można się dość długo wpatrywać w te obrazki.

Tak jak kiedyś ktoś musiał się martwić ile było cukru w cukrze tak nikt nie musi się martwić ile jest muzyki w muzyce Children Of Bodom, bo jest naprawdę sporo. Muzyka ta nie jest też obciążona jakimś szczególnym przekazem. Żadnych odwróconych lub normalnych krzyży, swastyk czy literek A w kółeczku. Po prostu, nie masz ochoty oglądać badziewia w TV, włączasz ostatni Bodom, delektujesz się kontrolowaną wścieklizną i pięknie jest.

niedziela, 26 lutego 2012

CHARRED WALLS OF THE DAMNED - Cold Winds on Timeless Days


Nazwa zespołu: CHARRED WALLS OF THE DAMNED

Tytuł płyty: Cold Winds on Timeless Days

Utwory: Timeless Days; Ashes Falling Upon Us; Zerospan; Cold Winds; Lead The Way; Forever Marching On; Guiding Me; The Beast Outside My Window; On Unclean Ground; Bloodworm; Admire The Heroes; Avoid The Light

Wykonawcy: Richard Christy – instrumenty perkusyjne, instrumenty klawiszowe; Jason Suecof – gitary; Tim "Ripper" Owens – wokal; Steve DiGiorgio – gitara basowa

Wydawca: Metal Blade

Rok wydania: 2011

Zegar (patrz okładka) Charred Walls Of The Damned, nie tykał obrzydliwie długo od czasu wydania debiutu. Nieco ponad półtorej roku upłynęło a już mamy do słuchania kolejną płytę Zwęglonych i nie jest to album z odrzutami z poprzedniej sesji nagraniowej, wersjami alternatywnymi na banjo i ksylofon etc. czy choćby koncertówka. Całkowicie świeża pieczeń przypalona pt „Cold Winds on Timeless Days”.

Skład kapeli nie uległ zmianie. Team producencko, miksująco, masterujący także się nie zmienił. Jedynie bębny nagrano w innym miejscu. To i upływ czasu sprzyjający wykrystalizowaniu się wizji zespołu, zaowocowało bardzo mocnym i soczystym brzmieniem nowego krążka. Materiał zawarty na „Cold Winds on Timeless Days” jest również dłuższy (58 minut z sekundami) a poszczególne kompozycje stały się bardziej złożone. Słychać, że zespół się rozwija. Piosenki budową przypominają swojego głównego autora tj Richarda Christy’ego. Nie jest gość suchy jak patyk ale Pudziana też nie przypomina.

Nie sposób pisać o tej płycie nie wspominając o poziomie muzyków. Przeczytałem, że Christy nagrywał bębny, na ten album, tylko dwa dni! Facet urodził się 1 kwietnia, więc nie jestem pewien czy ktoś nie wpuszcza nas w maliny. Taki miąższ i zajęło mu to jedynie dwa dni? Czapki z głów. Dodatkowo Rysiek zagrał na klawiszach. Co prawda same dyskretne tła, jednak odnotować to warto. Jason Suecof też się napracował. Harmonie gitarowe są rozbudowane, czasem aż do przesady. Solówki zaś skomentuję krótkim mniam mniam. Do tego dochodzą fajne fragmenty bez przesteru i zagrane na gitarze akustycznej, które na tej płycie są tym, czym jest syrop klonowy dla naleśników (kojarzyć się mogą z twórczością Jeffa Watersa z Annihilator).

Głos i artykulacja Tima Owensa stoją na straży metalowej macierzy. Mikstura wpływów Ronniego Jamesa Dio i Roba Halforda działa, ale czarcik mi szepcze do ucha, że przydałoby się czasami np. nieco thrashowego szczekania, bo te przeciągłe sylaby mogą być nużące dla mniej bohatersko-stalowego słuchacza. Koniec końców, w czwartej minucie utworu „Zerospan” Ripper wchodzi na takie wysokości, że chyba nagrywał to metodą, znanego z filmu „Psy”, majora Grossa, tzn z akumulatorem na jajach. Pan DiGiorgio, choć szalenie opanowany, to pięknie wywija. Słuchać basu tego gościa to czysta przyjemność mimo, że jego brzmienie jest zimne jakby w nawiązaniu do tytułu płyty.

Moje negatywne spostrzeżenie na temat „Cold Winds on Timeless Days” dotyczy budowy niektórych piosenek. Zdarza się, że kolejne części utworów, następują po sobie, nieco na siłę. Bywa tak np. w piosence „Cold Wind”. Zespół jednak, tuszuje to wirtuozerskimi zagrywkami, które wabią uszy. Dla odmiany, zabieg połączenia nie przystających do siebie fragmentów, świetnie zadziałał np. w kawałku „The Beast Outside My Window”. Wyszła  niespodzianka niczym z thillera.

Są na „Cold Winds on Timeless Days” utwory, dzięki którym o tej płycie można myśleć bardzo ciepło. „Zerospan” został wybrany na zwiastun płyty: są soczyste blasty, hiciowaty i lekko helloweenowy refren, piękna solówka gitary oraz wyżyny głosowe Rippera poprzednio wspomniane. „Lead the Way” to istna torpeda, trochę kojarzy się z Machine Head z ostatnich lat, solówka Suecofa cacy ponownie. „Forever Marching On” jest kawałkiem napisanym z myślą o kumplach Christy’ego z Drummers Collective w NYC. To już wyższa matematyka, ale nie zabrakło fajnego refrenu. Dodatkowo, wokalista miażdży w tym utworze. „Bloodworm” to piosenka brzmiąca metalowo, ale tak naprawdę ma rockową duszę i jeszcze ta środkowa część z klimatycznymi gitarami … bjutiful. W „Avoid the Light” Christy szczególnie ciekawie gra. Przeważnie gęściarnie, ale czasem uspokaja się a wtedy bas ma fajne zejście. Na solówce gitary Rysiek sypie przejściami raz po raz, ale tak sprytnie, że nie przeszkadza Jasonowi. Co klasa to klasa.

Miałem trochę obaw co do „Cold Winds on Timeless Days”, kiedy dość szybko po debiucie, zaanonsowano tę płytę. „Co to za tytuł?”, pomyślałem. Pompka taka wielka, że nie wiadomo czy będzie miała co pompować. Christy i spółka spisali się jednak na medal. Podobnie jak Travis Smith, odpowiedzialny za arktyczną okładkę. Cieszy fakt, że ta supergrupa nie padła po pierwszym akcie. Mam też nadzieję, że nie padnie po tym i po następnym. Niech przedstawienie trwa.

sobota, 25 lutego 2012

CHARRED WALLS OF THE DAMNED - Charred Walls Of The Damned



Nazwa zespołu: CHARRED WALLS OF THE DAMNED

Tytuł płyty: Charred Walls Of The Damned

Utwory: Ghost Town; From The Abyss; Creating Our Machine; Blood on Wood; In A World So Cruel; Manifestations; Voices Within The Walls; The Darkest Eyes; Fear In The Sky

Wykonawcy: Richard Christy – instrumenty perkusyjne; Jason Suecof – gitara; Tim "Ripper" Owens – wokal; Steve DiGiorgio – gitara basowa

Wydawcy: Metal Blade

Rok wydania: 2010

Charred Walls Of The Damned to tak zwana supergrupa. Nie jarają mnie specjalnie tego rodzaju zespoły, ale na ten zwróciłem uwagę głównie ze względu na Richarda Christy, który grał w nieśmiertelnej (w uszach i pamięci fanów) grupie Death. Zastąpił tam Gene Hoglana i naprawdę podołał. Za samo to, zasługuje na order. Reszta składu to też nie jakieś kartofle (bez urazy ziomale z Pyrlandii). Steve DiGiorgio: mistrz basowej plątaniny, którego też nominowałbym do orderu za garnie w Death. Tim "Ripper" Owens: gość, który próbował zastąpić Roba Halforda w Judas Priest, a ostatnio śpiewał w zespole Yngwie Malmsteen’a. Jason Suecof: znany mi głównie z roli producenta.

Spodziewałem się totalnie połamanej rytmicznie muzyki z riffami, które nie mogą się skończyć. Takiej muzycznej szpanerki na wysokim poziomie. Pomyliłem się. Owszem panowie zamiatają, że mucha nie siada, ale wszystko jest podporządkowane piosenkom. Po prostu. Muzyka na tym albumie to taki nowoczesny amerykański metal, w którym można wyczuć trochę klasycznego heavy metalu, nieco thrashu, sporo prog-metalu i szczyptę przypraw z innych mało nasłonecznionych muzycznych stoków (Christy okazał się smakoszem szampana, więc pozwalam sobie na takie pitolenie). Poziom wykonawczy wyższy niż Góry Skaliste. Poziom emocji też wysoki, ale to już „jedynie” Appalachy.

Największym zaskoczeniem dla mnie okazał się Jason Suecof. Nie podejrzewałem go o takie umiejętności gry na gitarze. Wiertarkowe riffy można pewnie na kompie wyprostować, ale tu chyba obyło się bez tego. Gdyby napisano, że niektóre solówki nagrał gościnnie John Petrucci, to bym łyknął takie wieści. Tim "Ripper" Owens śpiewa w charakterystyczny dla siebie sposób. Nie ma eksperymentów z growlem, czy innymi mniej melodyjnymi technikami zdzierania gardła. Linie wokalne są bardzo melodyjne, często zaraźliwe i uświadamiające, że na takie góry to, ani krtań ani przepona zwykłego śmiertelnika nie wystarczają. Sekcja rytmiczna nosi już ordery w klapach i po tej płycie nikt ich nie zdejmie.

Co na tym albumie mogłoby być fajniejsze? Brzmienie. Jest trochę za bardzo „na połysk”. Brakuje mu drapieżności, szczególnie w przypadku bębnów. Kompozycyjnie piosenki czasami są zbyt zwarte. Nie ma w nich elementu takiego zaskoczenia, że człowiek spadłby z fotela.

Okładka w stylu zdołowanego gimnazjalisty (bez urazy gimnazjaliści, zwłaszcza z Pyrlandii). Kontrastują z nią zamieszczone wewnątrz jajcarskie zdjęcia gdzie oprócz muzyków możemy podziwiać m.in. kaczkę, która zowie się Craig: żywą maskotkę Charred Walls Of The Damned. Do płyty dołączono także dodatkowy krążek dvd z filmem dokumentującym powstanie albumu i wyjaśniającym genezę tego projektu muzycznego. W filmie tym, także występuje kaczka Craig, tak więc naprawdę warto obejrzeć to cacko.

Muzyka na właściwej płycie nie trwa nawet 40 minut. Lekki głód po przesłuchaniu pozostaje. Na szczęście, ogólnie rzecz biorąc album jest więcej niż dobry i bezboleśnie można odpalić go ponownie.

piątek, 24 lutego 2012

BRACIA - Zapamiętaj



Nazwa zespołu: BRACIA

Tytuł płyty: Zapamiętaj

Utwory: Wiem czego chcesz; Krzyczę; Za szkłem; Reality Show; Obojętność; Dlaczego; Plastik; Jutro zmienię wszystko; Drugie dno; Jesteś częścią mnie; Zapamiętaj; Jeszcze raz; Someone like you

Wykonawcy: Piotr Cugowski – wokal; Wojtek Cugowski – gitara, wokal; Tomasz Gołąb – gitara basowa; Krzysztof Patocki – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Fonografika

Rok wydania: 2009

Zapamiętaj” to trzeci długograj zespołu braci Cugowskich. Po całkiem fajnym, ale z perspektywy słuchacza, raczej średnio potrzebnym tribute albumie z piosenkami zespołu Queen, przyszedł czas na nowe autorskie utwory.

W jednej z piosenek zamieszczonych na tej płycie, padają słowa „… zacznę byle jak, skończę byle gdzie”. Te wyrwane z kontekstu zdanie można potraktować jako całkowite przeciwieństwo utworów z albumu „Zapamiętaj”. Wszystkie piosenki są tu bowiem kunsztownie zaaranżowane oraz tak profesjonalnie zagrane i zaśpiewane, że trzeba być naprawdę wrednym malkontentem żeby stwierdzić, że Bracia grają byle jak. Do tego dochodzi bardzo solidne brzmienie.

Zapamiętaj” spina klamra hard rockowego brzmienia. Taki rasowy hard rock pojawia się już w pierwszym utworze, zatytułowanym „Wiem czego chcesz”. Jednak im głębiej w las, tym więcej leśniczych. W „Krzyczę” jest nawet nieco stonerowego ducha. Pojawia się też zajebista pływająca solówka gitary. Utwór ten przypomina niektóre dokonania Soundgarden. Również utwór tytułowy „Zapamiętaj” niesie echa ekipy Cornella. Piosenka „Obojętność” ma zaś, nieco pearl jamowy początek a riff ze zwrotki, bez przeszkód mogliby wykorzystać np. goście z Clawfinger. Są również fajne zmiany w charakterze wokalu.

Reality Show” to aranżacyjne cacko z kapitalną grą sekcji rytmicznej. Równie energetyczny jest utwór pt „Plastik” gdzie amerykański „nażelowany” rock, pasuje świetnie do tekstu o „królowej kiczu”. Totalnie inny klimat jest natomiast w „Jutro zmienię wszystko”, który brzmi nieco w stylu szwedzkiej Katatonii. Padają tu przejmujące słowa: „byle co, choć ból, chcę czuć”. Jest to świetnie i z wyczuciem zaśpiewany numer. Spore wrażenie robi też praca gitar w tym utworze.

Drugie dno” zawiera kapitalny, klasycznie hard rockowy riff i fajne przebitki basowe na zwrotce. Bębniarz też nieźle szaleje w tym utworze a zgranie zespołu daje niemałą radochę ze słuchania. Ma ten numer, taki fajny, wysokoenergetyczny nerw. Dla kontrastu „Jesteś częścią mnie” to w zasadzie akustyczna ballada. Trochę Perfectu czy Mr. Big – tak mi się kojarzy ten, zaśpiewany przez Wojtka Cugowskiego, numer. Na ognisko pasuje jak ulał. Jeśli jednak się wsłuchacie, to usłyszycie małą niespodziankę przed ostatnim refrenem gdzie dochodzą hammondowe klawisze. Wtedy tekst piosenki nabiera nieco innego znaczenia niż początkowo może się wydawać.

Płytę promował utwór „Za szkłem”, który jest miłosną balladą. Bardzo zgrabną, muszę dodać. Wraz z kawałkiem „Dlaczego” stanowią bardziej poprockową stronę Braci. Dodano do albumu „Zapamiętaj” dwa numery bonusowe. „Jeszcze raz” to ewidentnie „radio friendly” piosenka, która sprawdzi się nawet na imprezie typu pożegnanie lata w Ciechocinku. Drugi bonus zatytułowano „Someone like you” i jest to anglojęzyczna wersja piosenki „Drugie dno”. Achtung, achtung - jeśli pozwolicie odtwarzaczowi doczytać płytę do końca, to usłyszycie jak (prawdopodobnie) Wojtek Cugowski puszcza do was oko.

Teksty do piosenek napisała, zaprzyjaźniona z zespołem, Małgorzata Szpitun. Nie porywają mnie te liryki, ale obciachu też nie przynoszą. Treść słów jest dobrze dopasowana do nastroju muzyki. Szczególnie fajnie to słychać w kawałku „Dlaczego”. Warto też podkreślić, że liryki, choć napisane przez kobietę, to brzmią wiarygodnie w wykonaniu Piotra Cugowskiego. Myślę, że to zasługa zarówno autorki, która nie poszła w ewidentnie kobiece klimaty, jak i wokalisty, który potrafi interpretować tekst, nie śpiewając wszystkiego na jedno kopyto. Średnio przekonująca jest okładka. Sama w sobie nie jest zła, ale dość depresyjna w klimacie, co nie pasuje do większości piosenek.

Zapamiętaj” to album, którego bardzo przyjemnie się słucha. Duże wrażenie zrobiło na mnie to, jak elegancko poskładano tutaj piosenki. Pełna profeska, można by rzec. Cieszy też fakt, że kawał soczystego rockowego mięcha, potrafią u nas wysmażyć wykonawcy, którym daleko jeszcze do wieku emerytalnego. 

czwartek, 23 lutego 2012

MOTÖRHEAD - The Wörld is Yours



Nazwa zespołu: MOTÖRHEAD

Tytuł płyty: The Wörld is Yours

Utwory: Born To Lose; I Know How To Die; Get Back In Line; Devils In My Head; Rock’n’Roll Music; Waiting For The Snake; Brotherhood Of Man; Outlaw; I Know What You Need; Bye Bye Bitch Bye Bye

Wykonawcy: Lemmy Kilmister – gitara basowa, wokal; Mikkey Dee – perkusja; Philip Campbell  – gitary

Wydawca: UDR

Rok wydania: 2010

Motörhead po wydaniu w 2008 roku świetnego albumu zatytułowanego „Motörizer” miał pod górkę. Wydawca ich płyt wpadł w tarapaty. A później, już praktycznie w trakcie nagrywania nowej płyty, zmarł ojciec Phila Campbella. Zespół nie zwolnił jednak tempa i postanowił dokończyć i wydać nowy album jeszcze w 2010 roku. Zachęcony barwnymi opisami promocyjnymi o tym jak to Lemmy ma śpiewać że „Rock ’n’ Roll music is the true religion” zamówiłem płytę przed premierą. Zaraz po zerwaniu folii, przesłuchałem trzy razy pod rząd i … nic. Chaty nie trzeba było remontować, browarów w lodówce nie ubyło i nie trzeba było łykać tabletek przeciwbólowych, bo szyja nie została nadwyrężona.

Nie wiem czy podczas nagrywania poprzednich płyt  Motörhead rejestrowali piosenki metodą „na setkę”. Jestem natomiast przekonany że na pewno nie robili tego podczas nagrywania „The Wörld is Yours”. Bardzo mało na tym albumie magii prawdziwego zespołu, który siedzi w kanciapie i szlifuje piosenki. Niewiele jest ciekawych pomysłów aranżacyjnych. Pod dostatkiem natomiast solidnego czy wręcz poprawnego motörheadowego bujania. Tyle że solidności można oczekiwać od np. ekipy remontowej a nie od zespołu, którego muzyka może być pośrednią przyczyną zwiększenia się popytu na usługi takiej ekipy.

Na szczęście, są na tej przeciętnej płycie jaśniejsze momenty. Paradoksalnie jednym z najjaśniejszych jest najmroczniejszy kawałek „Brotherhood Of Man”. Fajne są też: otwierajacy „Born To Lose”, nośny „Devils In My Head” oraz ciekawie zbudowany i świetnie zagrany „Outlaw”. Płyta ma też bardzo dobre brzmienie oraz fajnie zaprojektowaną okładkę i książeczkę.

Być może za bardzo liczyłem na coś w rodzaju ekstazy św. Teresy, po przesłuchaniu tej płyty. Być może zżera mnie zazdrość, że Lemmy ma takie zabójcze kowbojki na zdjęciu z tyłu książeczki a ja noszę chińskie obuwie? Poważnie rzecz ujmując Motörhead to nie zespół, który cenię za wizjonierską muzykę, stylowy eklektyzm, jakiś szczególny przekaz czy nadzwyczajne umiejętności muzyków. Niesamowitość tego zespołu polega na tym, że nagrali już ponad 20 płyt i wciąż grają w zasadzie to samo ale potrafią robić to pomysłowo, zachowując własną tożsamość. „The Wörld is Yours” to bez wątpienia płyta zespołu Motörhead, tyle że mniej pomysłowego niż np. dwa lata wcześniej. Niestety.

środa, 22 lutego 2012

MOTÖRHEAD - Motörizer



Nazwa zespołu: MOTÖRHEAD

Tytuł płyty: Motörizer

Utwory: Runaround Man; Teach You How To Sing The Blues; When The Eagle Screams; Rock Out; One Short Life; Buried Alive; English Rose; Back On The Chain; Heroes; Time Is Right; The Thousand Names Of God

Wykonawcy: Lemmy Kilmister – gitara basowa, wokal; Mikkey Dee – perkusja; Philip Campbell  – gitary

Wydawca: Steamhammer

Rok wydania: 2008


Motörhead to zespół cieszący się powszechnym szacunkiem, można by rzec, ikona ciężkiego grania. W 2008 roku wydał swój dwudziesty album studyjny. Tak  jak można było przewidzieć, rewolucja w muzyce grupy nie nastąpiła.

Na albumie „Motörizer” panuje niezwykła równowaga, oczywiście głos Lemmy’ego jest rozpoznawalny na kilometr, ale instrumentalnie nikt tam się szczególnie, na pierwszy plan  nie przebija. Początek kawałka „Rock Out” to wizytówka brzmienia Motörhead Anno Domini 2008. Jeśli ktoś ma ochotę rozebrać sobie te brzmienie na części, to ten fragment idealnie się do tego nadaje. Lemmy na basie od lat ma wypracowany swój styl. Często przejmuje rolę gitary rytmicznej, co jest zrozumiałe w tak skromnym, trzyosobowym składzie. W „When The Eagle Screams” gra króciutkie solo przed solem gitary, ale nie wycina jakieiś łamigłówki, bardziej jakby jamował. Campbell nawet gdy gra solo, to bardziej hałasuje niż próbuje zafundować nam opad szczęki. Mimo to przyjemnie słucha się jego gry solowej, np. w „Buried Alive”. Warto też zwrócić uwagę jak kapitalnie buduje napięcie prostym sprzężeniem w „Back On The Chain”. Mikkey Dee gra proste rytmy, ale w tej prostocie jest wirtuozem. To co wymyślił w „Heroes”, to potwierdzenie jego geniuszu. Wróćmy do Lemmy’ego na chwilę. Barwa wokalu jak zawsze zakopcona i przepłukana jakimiś procentami. Warto jednak zwrócić uwagę na to, jak pomysłowo zastosowano wiele głosów pod koniec „Heroes”. Niecodzienny zabieg w muzyce rockowej w ogóle.

 Na „Motörizer” dominują szybkie, energetyczne kawałki i może kiedyś policjanci będą odbierać prawo jazdy za słuchanie tej płyty podczas kierowania pojazdem. Przy takim kawałku jak „Rock Out” każde drzewo jawi się jako potencjalny ostatni przystanek. Brak jest ballad, które całkiem fajnie wychodzą temu zespołowi. Na szczęście nie odczuwa się boleśnie tego braku, bo rozpędzony czołg choć miażdży, to robi to ciekawie. Pełno na tej płycie aranżacyjnych smaczków potwierdzających klasę muzyków i ich zgranie. Weźmy taki „English Rose”, wszystko tam chodzi jak w najlepszym silniku. Kawałek ten jest najbardziej radosny i luzacki na całej płycie. Całkiem inny klimat ma „Buried Alive”, który kipi agresją. Najbardziej podniosły jest „Heroes” a „One Short Life” przyjemnie buja w nieparzystym rytmie. „Back On The Chain” podskakuje jak na sprężynach. „The Thousand Names Of God” zawartymi w nim akcentami wyprowadza mocne ciosy prosto w twarz. Kapitalny numer i wysokokaloryczne zakończenie płyty. Jak na ironię „Runaround Man”, który otwiera album, jest najmniej ciekawy, no ale kopie niemiłosiernie. Zmienna atmosfera na „Motörizer” sprawia, że można słuchać tego albumu kilka razy pod rząd. I co znamienne, Motörhead cały czas jest sobą. Raz bardziej poważny, potem wpieniony a innym razem bezczelnie uśmiechnięty, ale zawsze ten sam zespół. Nie jest tak, że ten numer przypomina tą kapelę a w innym kawałku nasówa się skojarzenie z innym zespołem. To po prostu Motörhead.

Okładka jest kapitalna. Bardzo fajny pomysł. Na tarczy jest obowiązkowy Snaggletooth i herby Anglii (Lemmy jest Anglikiem), Walii (Campbell to Walijczyk) oraz Szwecji (Mikkey Dee to Szwed choć z rodziny greckich emigrantów). Wewnątrz książeczki znajdziemy rysunek Lemmy’ego z jego własnym komentarzem - historyjką, teksty piosenek oraz zdjęcie zespołu w miłym towarzystwie. O ile jednak członków zespołu jest trzech to babeczki są tylko dwie. Jest to niewybaczalny błąd. Gdzie jest skośnooka lala?

„Motörizer” to niewiarygodnie dobry album. Słychać na nim świetnie zgrany zespół, który bawi się swoim graniem nie popadając w efekciarstwo. Praktycznie każda piosenka z tej płyty sprawdzi się na koncercie. Inna zaleta jest taka, że tego albumu można słuchać wszędzie i przy różnych okazjach. Nie ważne czy jedziesz traktorem, tynkujesz ściany, leżysz plackiem na plaży czy podziwiasz pająki w piwnicy swoich dziadków.


wtorek, 21 lutego 2012

KLONE - Black Days



Nazwa zespołu: KLONE

Tytuł płyty: Black Days

Utwory: Rite of Passage; Spiral Down; Give up the Rest; Hollow Way; Immaculate Desire; Closed Season; The Spell is Cast; Danse Macabre; Rain Bird; Behold the Silence; Army of Me

Wykonawcy: Yann Linger – wokal; Guillaume Bernard – gitary; Michael Moreau - gitary; Hugues Androit – gitara basowa; Florent Marcadet – instrumenty perkusyjne; Matthieu Metzger – saksofony, keyboardy, sample

Wydawcy: Season of Mist

Rok wydania: 2010

Klone są z Francji a „Black Days” to ich trzecie pełnowymiarowe wydawnictwo. Na pudełku albumu jest nalepka oznajmująca: „Dla fanów Tool, Pantera, Alice in Chains, Porcupine Tree”. W zasadzie jest to dobry opis, może przywołanie Pantery jest trochę na wyrost, bo oprócz motoryki niektórych riffów i intensywności niektórych partii wokalnych, nic tu panterowego nie ma. Toola za to jest najwięcej. Klone potrafi, tak jak zespół Adama Jonesa, stworzyć mocno oniryczną atmosferę w swoich utworach. Riffy i rytmika też są czasami toolopodobne. Porównanie do Alice In Chains czy Porcupine Tree dotyczy przede wszystkim atmosfery, która bywa dość dołująca, ale też ze sporą dawką agresji. Francuzi są, co prawda w kaftanach bezpieczeństwa, ale jeszcze próbują się z nich wyrwać.

Pamiętacie scenę z Foresta Gumpa, kiedy porucznik Dan siedzi na maszcie kutra i wyzywa na pojedynek morski żywioł słowami „dmij sukinsynu”? Otóż Yann Linger śpiewa z równie silnym ładunkiem emocjonalnym. Potrafi nieźle ryknąć i robi to bardzo autentycznie, zachowując przy tym nietypową melodyjność. Potrafi też przekonująco złagodnieć. Bez wątpienia świetny wokalista. Gitarzyści w Klone są jak dwa przeciwstawne bieguny. Guillaume Bernard to być może niedoszły farmaceuta. Robi więcej dźwiękowych plam niż typowego riffowania czy solówek (praktycznie nie ma na tej płycie takich). Drugi gitarzysta jest dla odmiany bardzo konkretny i stanowi w zasadzie część sekcji rytmicznej. Basista robi co do niego należy ale lubi czasem odjechać na moment a jego partie potrafią też zaciekawić nieszablonowym brzmieniem. Bębniarz gra bardzo inteligentnie i fantastycznie akcentuje. Keyboardy pojawiają się dyskretnie tzn. nie grają przewodnich motywów, które można sobie gwizdać idąc po bułki. Saksofony i sample również nie wychodzą na pierwszy plan, snują jedynie niektóre z nici tej muzycznej pajęczyny i to te bardziej ozdobne niźli podtrzymujące konstrukcję.

Klone grają w taki sposób, że przestaję śledzić przebieg utworów. Nie wiem czy jestem w drugiej zwrotce czy już w refrenie, nie czekam na solówkę. Zatapiam się w tej dźwiękowej mgle powstałej po wymieszaniu dziwnych harmonii i niejednoznacznych brzmień oraz tu i ówdzie pojawiających się, nietypowych podziałów rytmicznych. Poziom albumu jest dość wyrównany a wszystkie utwory łączy swoisty dźwiękowy mikroklimat. Przebojowością wyróżnia się nieco utwór „Give Up the Rest”, który jest po prostu doskonały. W połowie płyty jest też krótki, instrumentalny „Closed Season”. Również znakomity. Niespodzianką może wydawać się decyzja zespołu żeby zrobić cover „Army of Me” Björk. W końcu niewiele kapel metalowych, a do takich możemy jeszcze Klone zaliczyć, porywa się na jej utwory. Jednak szoku nie ma. Dodali ciężkie gitary, urozmaicili perkusję pod koniec i tyle. Zagrali podobnie, ale tak żeby utwór ten pasował do reszty piosenek na płycie. Co warte zaznaczenia, wokalista również podobnie zaśpiewał, tzn. zachował oryginalną linię melodyczną. W takim zespole jak Six Feet Under by to nie przeszło.

Klimat okładki, tak jak całej płyty, jest mocno odrealniony. Frontowy obrazek jest znakomity. Można się uparcie w niego gapić i snuć domysły. Wewnątrz znajdziemy teksty utworów obok powtarzających się ornamentów. Jest też wydanie z koncertowym DVD. Koncert zarejestrowano w Poitiers, skąd zespół pochodzi, w lutym 2008 r. Setlista nie zawiera ani jednego numeru z „Black Days”. Plusem tego materiału jest to, że daje pojęcie o wcześniejszych nagraniach zespołu i ewolucji jego muzyki. Koncert ten jest jednak dziwnie wypolerowany. Za mało koncertowo to wszystko brzmi. Może to wina mixu?

„Black Days” to płyta z muzyką wymagającą skupienia a w zasadzie poddania się atmosferze tych dźwięków. Album dużo traci, jeśli słuchany jest zbyt cicho lub przy okazji odciągających uwagę czynności. Próbowałem go słuchać ugniatając ciasto na pierogi. To nie to. Lepiej porządnie odkręcić potencjometr głośności i zapaść w pląsawicę.

poniedziałek, 20 lutego 2012

BILL WARD - When The Bough Breaks



Nazwa wykonawcy: BILL WARD

Tytuł płyty: When The Bough Breaks

Utwory: Hate; Children Killing Children; Growth; When I Was A Child; Please Help Mommy (She’s A Junkie); Shine; Step Lightly; Love And Innocence; Animals; Nighthawks, Stars And Pines; Try Life; When The Bough Breaks

Wykonawcy (podstawowy skład): Bill Ward – wokal; Keith Lynch – gitary; Paul Ill – gitara basowa, syntezatory; Ronnie Ciago – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Deadline Music

Rok wydania: 1997

Czytałem pewnego razu wywiad z Daray’em (Dariusz Brzozowski: perkusista znany z takich grup jak Vesania, Vader czy Dimmu Borgir) a tam takie kwiatki: „Graliśmy wtedy w Hollywood. Patrzę ze sceny, że z boku postawili fotel skórzany i patrzę, jak jakiś starszy koleś na nim usiadł, myślę sobie, jakiś dziad pewnie sobie klapnął. Więc wlazłem na scenę i gram swoje. Po koncercie … Patrzę na tego faceta, starszy pan, ale to chyba nie on. W końcu mi powiedzieli, że to Bill Ward i ponoć zrobiłem się z miejsca purpurowy…”. Co prawda bardziej purpurowy Daray mógłby się zrobić gdyby nie rozpoznał Iana Paice’a (perkusista Deep  Purple), ale tak też fajnie. Cytat ten uzmysławia, że mimo iż legenda Black Sabbath jest odkurzana co jakiś czas, to w niektórych jej kątach kurzu jest dość sporo. Wtargniemy więc do jednego z tych kątów dzisiaj z odkurzaczem a potem niech każdy zadziała z odtwarzaczem.

Bill Ward to perkusista oryginalnego składu Black Sabbath. Poza działalnością w macierzystej grupie, nie był specjalnie aktywny, ale nagrał jednak trochę własnej muzyki. „When The Bough Breaks” to jego drugi album solowy. Co ciekawe Bill Ward napisał muzykę i teksty, współtworzył aranże oraz zaśpiewał, ale jako perkusista na tej płycie wystąpił Ronnie Ciago. Przypomnijmy, że w sabbatowych piosenkach „It's Alright” z płyty „Technical Ecstasy i „Swinging the Chain” z albumu „Never Say Die” można usłyszeć głos Warda na pierwszym planie. Więc to, że w działalności solowej stanął za mikrofonem wokalisty, nie powinno tak bardzo dziwić. Zresztą przypomina to trochę historię z Ringo Starrem (perkusista The Beatles) tyle, że Bill nagrał o wiele mniej solowych płyt niż Ringo ale za to włożył w nie więcej serducha, bo beatles dość często wyręczał się talentami kompozytorskimi przyjaciół.

Niestety, płyta When The Bough Breaks”, podobnie jak inne solowe Billa Warda, nie jest łatwo dostępna w Polsce. Mimo to, warto poszperać bo jest to bardzo dobry album. Zaznaczam, że nie trzeba być fanem Black Sabbath żeby docenić i polubić tą muzykę. W zasadzie to niektórzy fani sabbatów mogą być nawet lekko rozczarowani. Nie ma tu zbyt wielu riffów a’la Tony Iommi, Paul Ill na basie nie szaleje tak jak Geezer Butler a i wokalnie Bill to inna bajka niż Ozzy. „When The Bough Breaks” zawiera w największym uproszczeniu tzw. classic rock i stylistycznie bliżej tej płycie do albumów sabbatów z drugiej połowy lat 70. niż do klasyków, takich jak choćby „Master of Reality”. Obok typowego rockowego instrumentarium pojawiają się też takie instrumenty jak: syntezatory, saksofon, różne perkusjonalia, mandolina, gitara Dobro, harmonijka ustna a nawet wiolonczela. Grzechem byłoby nie wspomnieć o chórku sióstr Perry, które niejedenemu refrenowi dodały takiej mocy, że powala.

Utwory na tej płycie są bardzo różnorodne. Otwierający numer „Hate” wyróżnia się mocarnymi dęciakami. Ta piosenka zarówno daje kopa jak i w pewien sposób relaksuje. Do następnego utworu zatytułowanego „Children Killing Children” nakręcono klip. Jest to spokojna piosenka oparta na gitarze akustycznej. Słychać w niej, że autor jest fanem The Beatles. Następny kawałek „Growth” zaskakuje drżącym śpiewem Warda, który poza tym w refrenie barwą głosu przez chwilę przypomina Ozzy’ego. Jest tu też coś z klimatu Pink Floyd. „When I Was A Child” to świetny numer z kroczącym, bluesowym rytmem. Zawiera kapitalne zagrywki na harmonijce. Potem mamy rockową suitę „Please Help Mommy”. Zaś w następnym „Shine” jest riff, kóry mógłby wymyślić Jerry Cantrell z Alice In Chains. W „Step Lightly” jedziemy nocą przez prerię, usłyszymy tu mocny chórek, kapitalną linię basu, lekko plemienne bębny i świetne dogrywki na gitarze. „Love And Innocence” to instrumentalny numer z gościnnym udziałem zespołu perkusyjnego Agape Beat. Stanowi tropikalne wejście w następny kawałek zatytułowany „Animals” w którym Bill Ward błyszczy wokalnie. „Nighthawks, Stars And Pines” to ballada: genialna gitara w wykonaniu Keitha Lyncha, saksofon lekko dogrywa, kobiecy chórek rozkłada mnie na łopatki. A już w następnej piosence „Try Life” Bill Ward śpiewa z manierą Davida Gilmoura. W zamykającym płytę i nieco przydługim utworze tytułowym, także pobrzmiewają floydowskie echa i jest nieco beatlesowsko.

 When The Bough Breaks” to zbiór piosenek ukazujących wrażliwość muzyczną Billa Warda. Cieszy to, że nie odcina on tu kuponów od tego co osiągnął z Black Sabbath. Jeśli nie słyszeliście wcześniej jego dokonań solowych, to możliwe, że nieco się zdziwicie, ale może być to pozytywne zaskoczenie. Zwłaszcza jeżeli pozbędziecie się bagażu oczekiwań, że ma to być muzyka w klimacie np. kawałka „Under The Sun” z sabbatowej „Vol. 4. Bill Ward był wymieniany jako współautor większości utworów Black Sabbath z okresu klasycznego składu. Teraz wiem, że nie była to jedynie kurtuazja czy jakiś kumpelski układ. Ten facet potrafi po prostu pisać dobre piosenki.

Na wstępie przytoczyłem fragment wywiadu z Daray’em, gdzie wspomina on swoje spotkanie z Billem Wardem. Teraz przytoczę co po tym spotkaniu powiedział, w jednym z wywiadów, sam Bill o Darayu: „Ostatnio byłem na koncercie Dimmu Borgir – ich perkusista jest jak maszyna, czysty dynamit!”. Miło, prawda? No i jak tu nie lubić Billa Warda? To niemożebne.

niedziela, 19 lutego 2012

WOODY ALIEN - Right and Simple



Nazwa zespołu: WOODY ALIEN

Tytuł płyty: Right and Simple

Utwory: Constant; Brain; Kill Enemies; Equation; I’m Into; Pig In a Poke; Idle Mode; Those Days; Easy And Plain; Can’t Get Rid Of It!; Who Wrote; Travel

Wykonawcy: Marcin Piekoszewski – gitara basowa, wokal; Daniel Szwed – instrumenty perkusyjne

Wydawca: Macrogod Rec. / Pagan Pub.

Rok wydania: 2011

Mamy rok 2011. Na planecie Ziemia, w kraju zwanym Rzeczpospolita Polska, gdzie ziemniak to warzywo numer jeden a średnia roczna suma opadów wynosi około 600 mm, nie słychać ostatnio o jakiś rewelacjach typu „kosmiczne kręgi zbożowe”. Pojawia się za to, czwarta już, odsłona drewnianego obcego, czyli czwarta płyta zespołu Woody Alien.

Skład zespołu się nie zmienił. „Right and Simple” nagrywano też w tym samym studiu co poprzednią płytę pt „Microgod”, której recenzję odkopiecie bez szpadla na tym blogu. Tak więc: ludzie ci sami, miejsce to samo a dźwięki choć podobne to jednak nieco inne.

- Jakie?

Właściwe i proste - jak mówi sam tytuł krążka. Tak, tak. Trochę mniej mamy tutaj czadu niczym z koncertu a wiecej przemyślanych pomysłów, klarownie przedstawionych. Względem całego zbioru rockowych podgatunków ta płyta ma wciąż prostą produkcję tzn wokal męski studencki, bas na przesterze, naturalna perkusja plus skromne ozdobniki. Jeśli jednak ktoś myśli, że do tej muzy wystarczą głośniczki w laptopie, to źle myśli. Przydadzą się przyzwoite słuchawki żeby docenić inwencję zespołu i Przemysława Wejmanna, który kręcił gałkami. Na cieniutkim sprzęcie nie usłyszycie np. jak bęben basowy na końcówce kawałka „Who Wrote” osiągnął rozmiary beczkowozu.

Marcin Piekoszewski na basie wciąż serwuje kapitalne riffy, które są podstawą muzyki drewnianego obcego. Wokalnie jest prosto, ale ciekawiej niż na wcześniejszych nagraniach zespołu. Tu i ówdzie wokal przepuszczono przez jakiś efekt. Czasem pojawi się fragment zaśpiewany wieloma głosami. Jest też, co najważniejsze, więcej emocji w głosie. Bębny są coraz bardziej osadzone w ryzach piosenek, ale jest kilka fragmentów w nietypowym metrum i niecodziennych pomysłów. Wszystko też niesie jak trzeba, więc Daniel Szwed może być z siebie zadowolony. Poza tym, pojawiają się dodatkowe instrumenty perkusyjne m.in. chimesy.

Nie ma na tej płycie schematyzmu. Każdy kawałek jest osobnym mikrokosmosem rodem z drewutni. Podczas pierwszego przesłuchania co rusz myślałem sobie „a to sukinsynowie”. W tak minimalistycznym składzie trzeba mieć sporo pomysłów na granie żeby utwory nie nudziły i Woody Alien takie pomysły ma, jak w mordę strzelił.

Trudno wybrać jakiś jeden highlight tego albumu, ale przy super hiper energetycznym kawałku „Easy And Plain” wszystkie stawy moich kończyn odmarzają na dobre. Wyróżniłbym też „Kill Enemies” gdzie wchodzi rytm który mógłby być w piosence Beyonce, ale gdy pojawia się bas, wiadomo już, że Beyonce nie wpadnie zaśpiewać ani potańczyć (pewnie ćwiczy uda na pływalni). „Equation” ma w sobie coś hipnotyzującego. Wystarczyło przesłuchać go trzykrotnie pewnego pochmurnego dnia i miałem wrażenie, że młynek do mielenia pieprzu (taki oldschoolowy, drewniany) chce mi coś powiedzieć. Następny na płycie, „I’m Into” zawiera basowo talerzowy wicher, ale po burzy przychodzi spokój, z którego wyłania się po prostu riff zajebisty. „Pig In a Poke”: jaskiniowy bas na początku gra chorego walczyka, potem brudne riffy którymi rzuca nerwowa rytmika, jakieś świszczące efekty i zdesperowany wokal. Krótki, instrumentalny „Can’t Get Rid Of It!” to przejmująca linia basu, na którą nałożono przesterowaną perkusję, wypuszczającą serie z kałacha. Brzmi to jak ilustracja dźwiękowa do jakiegoś koszmaru wojennego.

Right and Simple” ma kilka edycji. Na mojej półce leży płyta zapakowana w jasne eko-pudełko z wytłoczonymi pierwszymi literami nazwy zespołu i tytułu płyty. Jest też plakat zawierający teksty piosenek i podstawowe info o albumie. Prosta, ale niecodzienna rzecz.

W nawiązaniu do tytułu ostatniego utworu na płycie, można stwierdzić, że Woody Alien zaczyna podróżować. Chłopaki wciąż lecą po orbitach jazz core’a czy innego noise rocka, ale kombinują dodając do basowo perkusyjnej surówki nowe przyprawy. Na szczęście robią to ze smakiem tak, że na koncertach będzie się dało zagrać te utwory prawie bez zmian i sedno sprawy pozostanie nietknięte.

sobota, 18 lutego 2012

WOODY ALIEN - Microgod



Nazwa zespołu: WOODY ALIEN

Tytuł płyty: Microgod

Utwory: Funny; Oak; No Turning Back; God Of Small Things; Judgement Day; Glad To Be; Nothingness Lasts Forever; New Day Rise; Ritmo; The Journey; Go To Hell

Wykonawcy: Martin Piekoszewski – gitara basowa, wokal; Daniel Szwed - perkusja

Wydawca: Gusstaff Records

Rok wydania: 2009

Zacznijmy od tego, że zespół, który ma prze… (tu prosimy wstawić dowolne słowo wyrażające zachwyt) nazwę, prostą i genialną, czyli Woody Alien, wydał w 2009 roku swoją trzecią płytę. A imię jej „Microgod”. Przypomnijmy, że Woody Alien to duet Marcina Piekoszewskiego – śpiewającego basisty i Daniela Szweda – perkusisty, tak więc skład zespołu jest minimalistyczny i dość nietypowy. Muzykę tego bandu klasyfikuje się jako noise rock czy jazz-core. Czyli świetne dźwięki na imprezę doświadczalną w obskurnej kanciapie.

To, co rzuca się na uszy przy pierwszym kontakcie z płytą „Microgod” to specyficzne brzmienie zespołu. Tak nagrali tą płytę, że przy odrobinie wyobraźni, można się poczuć jak na wyżej wspomnianej imprezie w kanciapie z live bandem. Podczas kawałka „Judgement Day” do kanciapy wpadło trochę drobiu (jestem trzeźwy, jak chcecie wiedzieć, o co chodzi to dorwijcie tą płytę hehe). Ogólnie brzmienie jest bardzo bezpośrednie, wyraziste i kopiące zad. Bas na przesterze bulgocze jak zaniepokojony albo ryjący na kartoflanym polu (zespół jest z Poznania) odyniec. Marcin Piekoszewski często gra akordami tak, że brak gitary rytmicznej nie jest najczęściej odczuwalny. Nie ma natomiast typowo basowej ekwilibrystyki, klangu i innych hammeringów, ale to nie szkodzi. Bas gra po prostu riffy, a że są one często kapitalne to inna sprawa. Bywa też, że riffy te są dość uparte (sporo powtórzeń). Sposób ich wykonania i to jak są rozmieszczone w piosenkach, wzbudza podejrzenie, iż kawałki powstawały z jamowania na próbach a może też na koncertach.

Wokal to dla mnie słabszy element na „Microgod”. Niewiele jest ciekawych pomysłów na śpiewanie. Pozytywnie wyróżnia się wokalne budowanie napięcia w „Funny” i dwugłosy w „No Turning Back”. Podobać się może też luz w śpiewaniu Marcina. Barwa głosu to sprawa bardzo subiektywna. Zafrasowany student w koszulce Sonic Youth i flanelowej koszuli – tak mi się kojarzy ten głos. Perkusja ma fajne barwy, takie dość twarde. Słychać, kiedy Szwed wytwarza więcej dżuli i kiedy jest bardziej stateczny. Warto jednak podkreślić, że bębniarz gra ciekawie, nie wciskając jednak, technicznych popisów gdzie popadnie. Zdolny skurczybyk.

Choć na „Microgod” ogólnie jest czadowo, to CO występuje w zmiennym natężeniu. Najmocniejszy jest chyba numer „New Day Rise”, gdzie bas gra tak, że budzi się skojarzenie pod tytułem: kwaśne Iron Maiden. Dla odmiany, główny riff w „Glad To Be” jest ciężki jak ołów. „Oak” zaczyna się na poziomie energetycznym równym Rage Against the Machine i zawiera świetny zakręcono-wesołkowaty motyw. Swingującym posmakiem wyróżnia się, ostatni na płycie, „Go To Hell”. Jedyny mało ciekawy fragment płyty to utwór „Nothingness Lasts Forever”, ale i on ma zaletę, bo stanowi kontrast dla następującego po nim, rozpędzonego „New Day Rise”. Dwuosobowy skład Woody Aliena z wytworzeniem nastroju i odpowiedniej dawki energii radzi sobie zaskakująco dobrze. Choć pojawia się pytanie czy skuszą się w przyszłości na poszerzenie składu o jakiś instrument, który by budował fajne harmonie z basówką?

Ponieważ brzmieniowo płyta „Microgod” to surówka, więc podobnie jest też z okładką przedstawiającą lekko zagracony pokój. Bardzo fajny jest pomysł na układ i treść zdjęć wewnątrz książeczki, w której znajdziemy też teksty piosenek.

Trzecią płytę zespołu Woody Alien polecam wszystkim lubiącym naturalne, energetyczne, nagie i dość oryginalne granie. A jeśli do tego jesteście stolarzami albo mieliście przygody w ubojni kurcząt, wówczas ten album to dla was mus.

piątek, 17 lutego 2012

MACHINE HEAD - Unto The Locust



Nazwa zespołu: MACHINE HEAD

Tytuł płyty: Unto The Locust

Utwory: I am hell; Be still and know; Locust; This is the end; Darkness within; Pearls before the swine; Who we are; The sentinel; Witch hunt; Darkness within (acoustic)

Wykonawcy: Robb Flynn – wokal, gitary; Dave McClain – perkusja; Adam Deuce – gitara basowa, wokal; Phil Demmel – gitara, wokal

Wydawca: Roadrunner Records

Rok wydania: 2011

Chyba goście z Machine Head są kolejnymi, którzy uwierzyli, że w 2012 roku będzie finalne boom. Jeśli nie wycisneli z siebie ostatnich soków, aby godnie pożegnać ten najlepszy ze światów, a po prostu nagrali kolejny album, to ktoś powinien dowiedzieć się co jedzą, co piją, o której idą spać itd. a potem założyć coś na wzór szkółek piłkarskich Barcelony. Niech się zerówka uczy jak grać metal. Po świetnej „The Blackening” mieli prawo zachlać się na śmierć, ale nic z tego. Powrócili i zmiażdżyli.

Jak oni to zrobili? Ano wzieli trochę od thrashowej Metallicy, trochę od Iron Maiden, Judas Priest i innych klasyków, dorzucili trochę death metalowych patentów, nieco groove’u z hard core albo szwedzkiego grania i posklejali tak, że szyja boli. Machine Head na tej płycie nie wymyślili nic nowego, ale tak upichcili tą muzykę, że można się tylko zachwycać. Robb Flynn nawet kiedy wrzeszczy to robi to melodyjnie i można śpiewać razem z nim. Gitary oprócz mocarnych riffów tną te podręcznikowe pasaże a do tego jeszcze piękne solówki. W „This is the end” solówka jest taka, że można się poryczeć ze szczęścia. Akustyczne gitary dodają tej brutalnej machinie elegancji. Linie basu zostały zaaplikowane przez doktora od niskich częstotliwości. Nie mniej niż należy, nie więcej niż potrzeba. Bębny to samo, wcale nie są super oryginalne, ale brzmią totalnie i rozkazują. Oj będą zakwasy będą. Niektóre kawałki zostały też wzbogacone o dźwięki kwartetu smyczkowego Rouge (Flynn wspomina w filmie na dołączonym DVD, że dziewczyny nagrywały wcześniej dla Green Day).

Nie będę opisywał wszystkich utworów bo nie skończyłbym do jutra rana. Tyle się w nich dzieje i taki impuls dają, że ile razy mam się zabrać do notatek to czerep sam zaczyna machać. Nie tylko budowa poszczególnych piosenek ale również całej płyty jest ciekawa i zabójczo skuteczna. Zaczyna się niespodzianką. Flynnowski chórek śpiewa smutno jak by miał oddać żal po katastrofie jaką jest nalot szarańczy. Potem miazga, która trwa cztery pierwsze utwory i kończy się genialnym „This is the end”, następnie łapiemy oddech w „Darkness within”, na nowo rozpędzamy się w „Pearls before the swine” i kończymy hymnem „Who we are” gdzie śpiewają dzieci Robba Flynna, Phila Demmela i realizatora dźwięku Juana Ortegi. Do wersji rozszerzonej dodano trzy bonusowe kawałki i DVD z filmem o powstawaniu płyty. Bonusami są: świetny cover „The Sentinel” z repertuaru Judas Priest, trochę mniej kopiący, ale też zacny, cover „Witch hunt” z repertuaru Rush oraz akustyczna wersja „Darkness within”. W tym ostatnim utworze (zarówno w wersji akustycznej jak i pełnej) padają kluczowe słowa

„We build cathedrals to our pain
Establish monuments to attain
Freedom from all of the scars and the sins
Lest we drown in the darkness within”

Okładka jak na mój gust średnio udana, choć na pewno wyróżniająca się. Bardzo fajnie wyszedł natomiast logotyp zespołu wewnątrz, gdzie znajdziemy też zdjęcia członków zespołu, trochę entomologicznych ilustracji, teksty piosenek, podziękowania i szczegółowe informacje o tym co, kto i kiedy.  

„Unto The Locust” to płyta rewelacyjna i stwierdzam to nie jako fan Machine Head. Nie mam wobec tej kapeli sentymentu zakorzenionego w czasach pryszczy na gębie. Flynnowska joł joł maniera z filmu o Roadrunner United: The All-Stars Sessions, nawet mnie lekko drażniła, ale po takich płytach jak „The Blackening” czy najnowsza szarańcza, nawróciłem się. Jeśli potrzebujecie koniecznie konfrontacji to postawcie sobie „Unto The Locust” obok „Master Of Puppets” i zacznijcie się spierać co jest lepsze, bo ja sam nie wiem.

środa, 15 lutego 2012

SOUNDGARDEN - Down On The Upside



Nazwa zespołu: SOUNDGARDEN

Tytuł płyty: Down On The Upside

Utwory: Pretty Noose; Rhinosaur; Zero Chance; Dusty; Ty Cobb; Blow Up the Outside World; Burden in My Hand; Never Named; Applebite; Never the Machine Forever; Tighter & Tighter; No Attention; Switch Opens; Overfloater; An Unkind; Boot Camp

Wykonawcy: Chris Cornell – wokal, gitara; Kim Thayil– gitara; Ben Shepherd  – gitara basowa; Matt Cameron – instrumenty perkusyjne

Wydawca: A&M Records

Rok wydania: 1996

Soundgarden to ten zespół z tzw. nurtu grunge, który najbardziej przypadł mi do gustu. Udało mu się ciekawie połączyć zeppelinowo-sabbatowe dźwięki z punkową zadziornością i psychodelicznym odlotem. Poza tym, Cornell to dla moich uszu najlepszy wokalista wywodzący się ze sceny Seattle i jeden z najlepszych wokalistów rockowych w ogóle. Ben Shepherd jest nieszablonowym szarpaczem czterech strun, który potrafi zaskoczyć swoimi partiami. Matt Cameron umiejętnościami wyskakuje wysoko ponad średnią a jego styl gry sprawia, że jest jednym z moich ulubionych bębniarzy. Wreszcie, Kim Thayil to prawdziwy gitarowy dzikus.

„Down On The Upside” to ostatni album, który ukazał się przed rozpadem zespołu w 1997 roku. Powszechnie uważa się, że to najłagodniejsza płyta Soundgarden. Nie wiem czy się z tym zgodzić, czy nie. Jak ktoś to pomierzy jakąś akceptowalną metodą, to może bardziej uwierzę w sens takiego stwierdzenia. Dla mnie jest to przede wszystkim płyta silnych kontrastów i to zarówno w skali całego albumu jak i wewnątrz wielu piosenek. Wokal Chrisa raz popowy i pogodny jak np. w zwrotce „Dusty”, innym razem pełen rezygnacji jak w zwrotce „Blow up the Outside World”. Bywa też, że Cornell sprawia wrażenie podchmielonego jak w „Never Named” czy po prostu nawalonego jak w „Never the Machine Forever”. Nie brak też jego kapitalnego wrzasku. Praktycznie cały utwór „Ty Cobb”, to pod względem wokalnym krzyk i środkowy palec, komuś tam pokazany.

Warstwa instrumentalna też do jednorodnych nie należy. Weźmy taki „Applebite”. Kawałek ten brzmi jak soundtrack do spaceru schizofrenika. Znajdzie się też coś dziarskiego, np. „Burden in My Hand”, kapelusz z szerokim rondem, piach pustyni, te klymaty. Macie ochotę połazić po połoninach? „Zero Chance” pasuje jak ulał. Może korci was żeby zrobić rozróbę? No to odpalamy „Never Named”. A może by tak pohasać nieco? „No Attention” pomoże rozruszać kończyny. Jakby ktoś miał ochotę poużalać się trochę, to soundtrack znajdzie w „Blow up the Outside World”. Dla odmiany można pożyczyć paralotnię z aeroklubu włączając „Switch Opens”. Jeśli wolicie pobrodzić nocą w stawie to polecam „Overfloater”. Gdy zacznie was gonić właściciel stawu to włączcie „An Unkind” żeby szybciej przebierać nogami. Wszystkie te przygody można powspominać przy nostalgicznym „Boot Camp”, który zamyka album. Tak więc nastrój na tej płycie, a nawet w obrębie pojedyńczych piosenek, zmienia się jak w kalejdoskopie.

Każdy z muzyków Soundgarden ciekawie zaprezentował się na tej płycie. Cornell wymyślił kapitalne linie melodyczne. Jest autorem muzyki w siedmiu i tekstów w większości utworów. Łagodność przypisywana temu albumowi, to głównie jego sprawka. Drugim bohaterem „Down on the Upside” jest Ben Shepherd. Skomponował muzykę do sześciu numerów. Oprócz basowania, dorzucił trochę dźwięków na mandolinie czy innej mandoli. Jego utwory są nieco frywolne, mają zdecydowanie najwięcej poczucia humoru. Typowo piosenkowymi schematami brzydził się Matt Cameron, który jest autorem najbardziej chyba zepplinowego na płycie „Rhinosaur” i dziwacznego „Applebite”. Tylko jeden utwór zdołał umieścić na „Down on the Upside” Kim Thayil, jest to najagresywniejszy „Never the Machine Forever”. Solówki są jak zwykle zarażone wścieklizną. Czyli ogólna piana na brodzie Kima. Ponoć gitarzysta wpienił się dodatkowo ponieważ zespół nie chciał grać więcej takich „rozpierduch” jak jego piosenka. Jak wieść niesie, było to przyczyną rozpadu kapeli. Nawet na okładce, gdzie zamieszczono zdjęcie zespołu, Thayil odchodzi gdzieś na bok, jakby chciał zaznaczyć, że już więcej się w Soundgarden nie bawi.

Mam wrażenie, że „Down on the Upside” to płyta rozgardiasz. Słychać, że Cornell i reszta popuścili sobie cugli i że nie siedział z nimi w studiu producent, który próbowałby ich okiełznać. Kolejność piosenek można by pozmieniać i nic wielkiego by się chyba nie stało (oprócz „Boot Camp”, który idealnie pasuje na koniec a w innym miejscu by tracił sens). Ja słucham tej płyty nie jako całości, ale zbioru naprawdę ciekawych utworów. W zależności od dnia, uważam inne kawałki za najlepsze z tego zbioru, choć energia zawarta w „No Attention” zawsze działa i numer ten na dobre zagościł w moim prywatnym topie wszechczasów.

wtorek, 14 lutego 2012

I - Between Two Worlds



Nazwa zespołu: I

Tytuł płyty: Between Two Worlds

Utwory: The Storm I Ride; Warriors; Between Two Worlds; Battalions; Mountains; Days of North Winds; Far Beyond the Quiet; Cursed We Are; Bridges of Fire; Shadowed Realms

Wykonawcy: Abbath – wokal, gitara; Ice Dale – gitary; TC King – gitara basowa; Armagedda – instrumenty perkusyjne

Wydawcy: Nuclear Blast

Rok wydania: 2006

Ponoć gdzieś na Półwyspie Skandynawskim jest miejscowość, która zwie się Å. Coś chyba jest w tamtejszym powietrzu, bo znany z Immortal, gitarzysta i wokalista Abbath, nazwał swój projekt muzyczny I. Gdyby nagrał płytę sygnowaną nazwą Abbath, moja sąsiadka mogłaby pomyśleć, że to jakiś tribute band dla Abby. A tak mamy I jak Immortal. Takie skojarzenie jest tym bardziej uzasadnione, że również Armagedda przewinął się przez skład tej zasłużonej grupy. Poza tym wszystkie piosenki na „Between Two Worlds” są autorstwa duetu Abbath/Demonaz, czyli tego samego, który pisze utwory dla Immortal. Wreszcie należy przypomnieć, że projekt I powstał w czasie, gdy macierzysta formacja tych autorów była w uśpieniu. Można przypuszczać, że działalność tego projektu przyczyniła się do reaktywacji Immortal. Oprócz wyżej wymienionych „nieśmiertelnych” w nagraniach „Between Two Worlds” udział wzięli również: TC King (znany głównie z Gorgoroth) oraz Ice Dale (Enslaved). Po takim składzie można spodziewać się ciekawego black metalu. I nie poszedł jednak tą drogą.

Mamy tu do czynienia z wypadkową muzyki takich grup jak Bathory, Manowar i Motörhead. Oczywiście słychać także tu i ówdzie patenty znane z płyt Immortal, co jest jak najbardziej logiczne i zrozumiałe. Siłą rzeczy głos Abbatha brzmi podobnie jak w jego macierzystej grupie. Czasami jednak zaskakuje melodyjnością. Może nie taką, jaką prezentowały piękne panie z Abby, ale jednak. Owa melodyjność pojawia się dyskretnie w piosenkach: „Warriors” i tytułowej. Wokalista nie zatraca jednak, w tych momentach, swojej żabiej chropowatości.

Gitary to pomieszanie Bathory z Immortal. Choćby w „Far Beyond the Quiet” słychać te charakterystyczne gitarowe harmonie i typowy dla Immortal, spokojniejszy fragment z nieprzesterowaną gitarą. W bardziej pompatycznych fragmentach nasuwa się skojarzenie z futrzakami z Manowar. Solówki są dość zgrabne, czasami wręcz za grzeczne. Niekiedy brakuje im trochę dziczy. Na korzyść wypada solo w „Bridges of Fire”. Bas robi swoje, choć trzeba wspomnieć o kawałku „Battalion” gdzie TC King fajnie wywija, jakby grał w hard rockowej kapeli.

Bębny proste i niezbyt gęste, ale za to o konkretnym, mocnym brzmieniu. Nie ma nawałnicy helikopterów i karabinów na każdym kroku. Brak jazzowych zabaw dynamiką. Ciekawie jest w pierwszym utworze, gdzie słychać, że Armagedda na bank, ma na swojej półce płyty Motörhead. W ogóle „The Storm I Ride” to taki motorowy hicior. Pięknie niesie ten kawałek i aż prosi się o koncertowe wykonanie. Z pozostałych utworów wyróżniłbym też „Cursed We Are” o wyrazistym refrenie gdzie Abbath powtarza co jakiś czas „no future”. Sex Pistols to jednak nie przypomina. Na płycie dominuje podniosła atmosfera i jest chłodno, choć nie aż tak, jak w utworach Immortal. Patos jest, ale nie w takim stężeniu jak w Manowar. Parę razy złapałem się na tym, że tęskno mi za odgłosami burzy, wichrów czy innych pędzących rumaków.

Wydanie w formie digipacka jest bardzo stonowane. Są teksty utworów i fotki przedstawiające muzyków. Żadnych malowanek na buziach. Twarze skupione jak w czasie wypełniania zeznań podatkowych. Ot tacy zasłużeni rockmani, na pogrzeb się wybierający.

Są dwa światy i jeden Abbath. „Between Two Worlds” tak właśnie się prezentuje. Muzyka na tym albumie to coć pomiędzy tym, co możemy usłyszeć w Immortal i muzyką zespołów, których Abbath jest fanem. Dobra płyta, nagrana dla przyjemności i dająca się słuchać z przyjemnością.