Nazwa
zespołu: SOUNDGARDEN
Tytuł płyty:
Down On The Upside
Utwory: Pretty
Noose; Rhinosaur; Zero Chance; Dusty; Ty Cobb; Blow Up the Outside World;
Burden in My Hand; Never Named; Applebite; Never the Machine Forever; Tighter
& Tighter; No Attention; Switch Opens; Overfloater; An Unkind; Boot Camp
Wykonawcy: Chris Cornell – wokal, gitara; Kim Thayil–
gitara; Ben Shepherd – gitara basowa; Matt
Cameron – instrumenty perkusyjne
Wydawca: A&M Records
Rok wydania: 1996
Soundgarden to ten zespół z tzw.
nurtu grunge, który najbardziej przypadł mi do gustu. Udało mu się ciekawie
połączyć zeppelinowo-sabbatowe dźwięki z punkową zadziornością i
psychodelicznym odlotem. Poza tym, Cornell to dla moich uszu najlepszy
wokalista wywodzący się ze sceny Seattle i jeden z najlepszych wokalistów
rockowych w ogóle. Ben Shepherd jest nieszablonowym szarpaczem czterech strun,
który potrafi zaskoczyć swoimi partiami. Matt Cameron umiejętnościami wyskakuje
wysoko ponad średnią a jego styl gry sprawia, że jest jednym z moich ulubionych
bębniarzy. Wreszcie, Kim Thayil to prawdziwy gitarowy dzikus.
„Down On The Upside” to ostatni album, który ukazał się przed
rozpadem zespołu w 1997 roku. Powszechnie uważa się, że to najłagodniejsza
płyta Soundgarden. Nie wiem czy się z tym zgodzić, czy nie. Jak ktoś to
pomierzy jakąś akceptowalną metodą, to może bardziej uwierzę w sens takiego
stwierdzenia. Dla mnie jest to przede wszystkim płyta silnych kontrastów i to
zarówno w skali całego albumu jak i wewnątrz wielu piosenek. Wokal Chrisa raz
popowy i pogodny jak np. w zwrotce „Dusty”,
innym razem pełen rezygnacji jak w zwrotce „Blow
up the Outside World”. Bywa też, że Cornell sprawia wrażenie podchmielonego
jak w „Never Named” czy po prostu
nawalonego jak w „Never the Machine
Forever”. Nie brak też jego kapitalnego wrzasku. Praktycznie cały utwór „Ty Cobb”, to pod względem wokalnym krzyk
i środkowy palec, komuś tam pokazany.
Warstwa instrumentalna też do
jednorodnych nie należy. Weźmy taki „Applebite”.
Kawałek ten brzmi jak soundtrack do spaceru schizofrenika. Znajdzie się też coś
dziarskiego, np. „Burden in My Hand”,
kapelusz z szerokim rondem, piach pustyni, te klymaty. Macie ochotę połazić po
połoninach? „Zero Chance” pasuje jak
ulał. Może korci was żeby zrobić rozróbę? No to odpalamy „Never Named”. A może by tak pohasać nieco? „No Attention” pomoże rozruszać kończyny. Jakby ktoś miał ochotę
poużalać się trochę, to soundtrack znajdzie w „Blow up the Outside World”. Dla odmiany można pożyczyć paralotnię z
aeroklubu włączając „Switch Opens”.
Jeśli wolicie pobrodzić nocą w stawie to polecam „Overfloater”. Gdy zacznie was gonić właściciel stawu to włączcie „An Unkind” żeby szybciej przebierać
nogami. Wszystkie te przygody można powspominać przy nostalgicznym „Boot Camp”, który zamyka album. Tak więc
nastrój na tej płycie, a nawet w obrębie pojedyńczych piosenek, zmienia się jak
w kalejdoskopie.
Każdy z muzyków Soundgarden
ciekawie zaprezentował się na tej płycie. Cornell wymyślił kapitalne linie
melodyczne. Jest autorem muzyki w siedmiu i tekstów w większości utworów. Łagodność
przypisywana temu albumowi, to głównie jego sprawka. Drugim bohaterem „Down on the Upside” jest Ben Shepherd. Skomponował
muzykę do sześciu numerów. Oprócz basowania, dorzucił trochę dźwięków na
mandolinie czy innej mandoli. Jego utwory są nieco frywolne, mają zdecydowanie
najwięcej poczucia humoru. Typowo piosenkowymi schematami brzydził się Matt
Cameron, który jest autorem najbardziej chyba zepplinowego na płycie „Rhinosaur” i dziwacznego „Applebite”. Tylko jeden utwór zdołał
umieścić na „Down on the Upside” Kim
Thayil, jest to najagresywniejszy „Never
the Machine Forever”. Solówki są jak zwykle zarażone wścieklizną. Czyli
ogólna piana na brodzie Kima. Ponoć gitarzysta wpienił się dodatkowo ponieważ zespół
nie chciał grać więcej takich „rozpierduch” jak jego piosenka. Jak wieść niesie,
było to przyczyną rozpadu kapeli. Nawet na okładce, gdzie zamieszczono zdjęcie
zespołu, Thayil odchodzi gdzieś na bok, jakby chciał zaznaczyć, że już więcej
się w Soundgarden nie bawi.
Mam wrażenie, że „Down on the Upside” to płyta
rozgardiasz. Słychać, że Cornell i reszta popuścili sobie cugli i że nie
siedział z nimi w studiu producent, który próbowałby ich okiełznać. Kolejność
piosenek można by pozmieniać i nic wielkiego by się chyba nie stało (oprócz „Boot Camp”, który idealnie pasuje na
koniec a w innym miejscu by tracił sens). Ja słucham tej płyty nie jako całości,
ale zbioru naprawdę ciekawych utworów. W zależności od dnia, uważam inne
kawałki za najlepsze z tego zbioru, choć energia zawarta w „No Attention” zawsze działa i numer ten na dobre zagościł w moim
prywatnym topie wszechczasów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz