niedziela, 12 lutego 2012

CATHEDRAL - The Ethereal Mirror



Nazwa zespołu: CATHEDRAL

Tytuł płyty: The Ethereal Mirror

Utwory: Violet Vortex (Intro); Ride; Enter the Worms; Midnight Mountain; Fountain of Innocence; Grim Luxuria; Jaded Entity; Ashes You Leave; Phantasmagoria; Imprisoned in Flesh

Wykonawcy: Lee Dorian – wokal; Garry Jennings – gitary, gitara basowa; Adam Lehan – gitary; Mark Ramsey Wharton – instrumenty perkusyjne

Wydawcy: Earache

Rok wydania: 1993

Cathedral to taka baśniowa kapela. Wystarczy posłuchać jakiejkolwiek ich płyty i spojrzeć na okładki żeby o tym baśniowym klimacie się przekonać. W 1993 r. wydali swój drugi album zatytułowany „The Ethereal Mirror”. Nie mam pojęcia, co trzeba mieć w głowie lub w apteczce żeby nagrać takie cudo. Za całkiem prawdopodobną uznaję następującą hipotezę: czterech Entów (postaci z Władcy Pierścieni) po kilku beczkach porządnego niepasteryzowanego piwa, postanowiło nagrać coś w stylu Black Sabbath. Gandalf przemienił ich w ludzi, ubrał w kożuchy i wysłał do Anglii żeby swój zamiar spełnili.

Na „The Ethereal Mirror” słychać ogromny wpływ Black Sabbath z okresu takich płyt jak „Master of Reality” i czwórki. Riffy to Tony Iommi w doom metalowych butach. Solówki gitar często są zdublowane, to kolejna iommowska metoda. Bas bywa gęsty jak żołnierska grochówka. Tak jak lubi Geezer Butler. Praca perkusji przez swój ciężar i cios jest wypadkową estetyki Vinny Appice’a (grał na kilku płytach sabatów, na których śpiewał Dio) i Dave Grohla z czasów „In Utero” Nirvany. Z innej bajki jest natomiast wokal. Lee Dorian zadbał o to, żeby jego głosu nie mylić z żadnym innym. Śpiewa niczym młody, naspeedowany Ent. Czasami robi to bardzo teatralnie lub bliższy jest melodeklamacji niż śpiewu. Zdarza mu się zrobić jakąś wstawkę niczym wodzirej na imprezie, zaśpiewać czystym głosem albo podpiąć jakiś efekt do mikrofonu.

Praktycznie wszystkie utwory są wielowątkowe. Zmiany tempa, rytmu czy ogólnie pojętego klimatu znajdziemy na każdym kroku. Już pierwszy numer, który pełni rolę intro, składa się z kilku różnych motywów. Riffy nie są łączone ze sobą przy użyciu wirtuozerskich zagrywek. Odbywa się to bardziej topornie, tak jak w muzyce Sabbatów. Mistrzostwo w takim przechodzeniu z jednego wątku do drugiego, Cathedral osiągnął w piosence „Fountain of Innocence”. Kolejne utwory sprawiają wrażenie rozdziałów starej zakurzonej księgi, a ostatni numer to krótka ballada wybudzająca ze snu, taki epilog.

Nie ma na tej płycie potknięcia, czegoś co by burzyło ten baśniowy, dziwny ład. Należy jednak wspomnieć o kawałku „Midnight Mountain”, do którego nakręcono klip. Najkrócej, można styl tego numeru określić, jako funky doom metal. Wiem, wiem. Trudno wyobrazić sobie ogniste funky i wodnisty doom razem, ale przecież jest coś takiego jak ognista woda. Jaki efekt dałoby wysłuchanie tej piosenki po spożyciu ognistej wody? Lepiej nie sprawdzać.

Brzmienie na „The Ethereal Mirror” jest niesamowite. Ogromne, zakopcone, waży z tonę i skrzypi jak kapcie dziadka. Od nagrania tej płyty minęło prawie 20 lat a brzmienie wciąż powala! Pojęcia nie mam jak nisko zestroili gitary ani gdzie znaleźli tak głęboki werbel.

Okładka autorstwa Dave Patchett’a świetnie pasuje do zawartości muzycznej. Trzeba ją jednak rozłożyć żeby zobaczyć cały obraz. Ciekawie też zamieszczono teksty piosenek. Ślimak z Acid Drinkers mógłby w ten sposób wydrukować swoją autobiografię.

Po tej płycie czasem przemykają mi myśli, których sam się boję, a mianowicie, że Cathedral grając sabbatowe nuty, czasem robi to lepiej niż Black Sabbath na swoich klasycznych płytach. Totalna konfuzja. Epigoni klasyków, sami stali się klasykami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz