Nazwa zespołu: KLONE
Tytuł płyty: Black
Days
Utwory: Rite
of Passage; Spiral Down; Give up the Rest; Hollow Way; Immaculate Desire;
Closed Season; The Spell is Cast; Danse Macabre; Rain Bird; Behold the Silence;
Army of Me
Wykonawcy:
Yann Linger – wokal; Guillaume Bernard – gitary; Michael Moreau - gitary;
Hugues Androit – gitara basowa; Florent Marcadet – instrumenty perkusyjne;
Matthieu Metzger – saksofony, keyboardy, sample
Wydawcy: Season of Mist
Rok wydania: 2010
Klone są z Francji a „Black Days” to ich trzecie
pełnowymiarowe wydawnictwo. Na pudełku albumu jest nalepka oznajmująca: „Dla
fanów Tool, Pantera, Alice in Chains, Porcupine Tree”. W zasadzie jest to dobry
opis, może przywołanie Pantery jest trochę na wyrost, bo oprócz motoryki
niektórych riffów i intensywności niektórych partii wokalnych, nic tu
panterowego nie ma. Toola za to jest najwięcej. Klone potrafi, tak jak zespół
Adama Jonesa, stworzyć mocno oniryczną atmosferę w swoich utworach. Riffy i
rytmika też są czasami toolopodobne. Porównanie do Alice In Chains czy
Porcupine Tree dotyczy przede wszystkim atmosfery, która bywa dość dołująca,
ale też ze sporą dawką agresji. Francuzi są, co prawda w kaftanach
bezpieczeństwa, ale jeszcze próbują się z nich wyrwać.
Pamiętacie scenę z Foresta Gumpa,
kiedy porucznik Dan siedzi na maszcie kutra i wyzywa na pojedynek morski żywioł
słowami „dmij sukinsynu”? Otóż Yann Linger śpiewa z równie silnym ładunkiem
emocjonalnym. Potrafi nieźle ryknąć i robi to bardzo autentycznie, zachowując
przy tym nietypową melodyjność. Potrafi też przekonująco złagodnieć. Bez
wątpienia świetny wokalista. Gitarzyści w Klone są jak dwa przeciwstawne
bieguny. Guillaume Bernard to być może niedoszły farmaceuta. Robi więcej
dźwiękowych plam niż typowego riffowania czy solówek (praktycznie nie ma na tej
płycie takich). Drugi gitarzysta jest dla odmiany bardzo konkretny i stanowi w
zasadzie część sekcji rytmicznej. Basista robi co do niego należy ale lubi
czasem odjechać na moment a jego partie potrafią też zaciekawić nieszablonowym
brzmieniem. Bębniarz gra bardzo inteligentnie i fantastycznie akcentuje. Keyboardy
pojawiają się dyskretnie tzn. nie grają przewodnich motywów, które można sobie
gwizdać idąc po bułki. Saksofony i sample również nie wychodzą na pierwszy
plan, snują jedynie niektóre z nici tej muzycznej pajęczyny i to te bardziej
ozdobne niźli podtrzymujące konstrukcję.
Klone grają w taki sposób, że
przestaję śledzić przebieg utworów. Nie wiem czy jestem w drugiej zwrotce czy
już w refrenie, nie czekam na solówkę. Zatapiam się w tej dźwiękowej mgle powstałej
po wymieszaniu dziwnych harmonii i niejednoznacznych brzmień oraz tu i ówdzie
pojawiających się, nietypowych podziałów rytmicznych. Poziom albumu jest dość
wyrównany a wszystkie utwory łączy swoisty dźwiękowy mikroklimat.
Przebojowością wyróżnia się nieco utwór „Give
Up the Rest”, który jest po prostu doskonały. W połowie płyty jest też
krótki, instrumentalny „Closed Season”.
Również znakomity. Niespodzianką może wydawać się decyzja zespołu żeby zrobić
cover „Army of Me” Björk. W końcu
niewiele kapel metalowych, a do takich możemy jeszcze Klone zaliczyć, porywa
się na jej utwory. Jednak szoku nie ma. Dodali ciężkie gitary, urozmaicili
perkusję pod koniec i tyle. Zagrali podobnie, ale tak żeby utwór ten pasował do
reszty piosenek na płycie. Co warte zaznaczenia, wokalista również podobnie
zaśpiewał, tzn. zachował oryginalną linię melodyczną. W takim zespole jak Six
Feet Under by to nie przeszło.
Klimat okładki, tak jak całej
płyty, jest mocno odrealniony. Frontowy obrazek jest znakomity. Można się
uparcie w niego gapić i snuć domysły. Wewnątrz znajdziemy teksty utworów obok
powtarzających się ornamentów. Jest też wydanie z koncertowym DVD. Koncert
zarejestrowano w Poitiers, skąd zespół pochodzi, w lutym 2008 r. Setlista nie
zawiera ani jednego numeru z „Black Days”.
Plusem tego materiału jest to, że daje pojęcie o wcześniejszych nagraniach
zespołu i ewolucji jego muzyki. Koncert ten jest jednak dziwnie wypolerowany.
Za mało koncertowo to wszystko brzmi. Może to wina mixu?
„Black Days” to płyta z muzyką wymagającą skupienia a w zasadzie
poddania się atmosferze tych dźwięków. Album dużo traci, jeśli słuchany jest
zbyt cicho lub przy okazji odciągających uwagę czynności. Próbowałem go słuchać
ugniatając ciasto na pierogi. To nie to. Lepiej porządnie odkręcić potencjometr
głośności i zapaść w pląsawicę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz